Rozdział XVI - Zakazany las
Zimny wiatr poruszał nieznacznie gałązkami łysych drzew za oknem, jakby sprawdzając ich wytrwałość. Spomiędzy ich konarów wyzierała złowroga ciemność, zdając się ukrywać w sobie jakieś zło. Przez chmury od czasu do czasu przedzierało się skąpe światło księżyca, a przyszpilona do ziemi trawa pokryta była szronem. Panowała głucha cisza, która to wręcz zdawała się zduszać jakiekolwiek odgłosy, a Altaïr jej na to pozwalał.
Siedział w głębokim, czarnym fotelu, wpatrując się w krajobraz i próbując zmusić się do zaśnięcia, choć nie była to rzecz, która mu się ostatnimi czasy specjalnie udawała. Mimo iż zdawał się być pogrążony w letargu, jego spojrzenie nieustannie błądziło wśród chmur, na drzewach czy przy ziemi, jakby czegoś szukając, choć panowała tam nienaturalna wręcz pustka. W końcu westchnął i powoli powstał, rozcierając mrowiące go dłonie. Przez chwilę się zastanawiał, po czym podszedł do okna. Czuł, że coś jest tu nie tak, choć podejrzewał, że to jedynie znów jego bujna wyobraźnia mu podsuwa nierealne rzeczy i myśli. Już się powoli do tego zaczynał przyzwyczajać, choć towarzyszące mu uczucia nie zelżały ani trochę, ba, nawet się wzmocniły, odkąd coraz rzadziej przychodziło mu spędzać z kimkolwiek czas. Haytham wrócił jeszcze tego samego dnia w którym stoczył pogawędkę z Connorem i nie znalazł dla niego ani chwili czasu. Diana oddawała się niemal w całości swoim planom i pasjom, jakiekolwiek one by nie były, korzystając z rzeczy udostępnionych przez właściciela domu (a może i jemu samemu poświęcała czas). Connor także nie odezwał się do niego od czasu rozmowy, choć tutaj podejrzewał raczej, że spowodowane to było obecnością Haythama. Ta dwójka miała ze sobą dziwną i skomplikowaną relację, ale nie potrafił rozgryźć, co ich łączy. Walczyli kiedyś ramię w ramię? A może właśnie przeciwko sobie? Coś bardziej poważnego, jak przyjaciele z dzieciństwa? Zaraz odrzucił jednak tę myśl. Haytham był na to nieco za stary. Byli kochankowie? Być może, choć nawet jeśli, to nigdy mu się tego nie uda dowiedzieć. Poza tym kłóciłoby się to z jego teorią, iż ów tajemniczy mężczyzna żywi swego rodzaju słabość do Diany. Nie miał wiele okazji na potwierdzenie domysłów, ale kiedy już się coś zdarzało...
W tej chwili coś przykuło jego wzrok. Utkwił spojrzenie w ciemności między drzewami, w miejscu gdzie roślinność stawała się bardziej zbita. Był niemal pewien, że dojrzał w niej jakiś szkarłatny błysk, choć trwał tak krótko, że nie zdążył się upewnić.
— Musiało mi się przewidzieć — mruknął do samego siebie.
Przeszły go ciarki, gdy usłyszał własny głos. W tej ciszy zdawał się jakiś nienaturalny, niemal demoniczny, zupełnie nie pasujący do sytuacji i miejsca. Zerknął nerwowo przez ramię by upewnić się, że żaden demon właśnie nie stoi za nim, strojąc sobie z niego żarty. Cóż, pokój był zupełnie pozbawiony piekielnych lokatorów, chyba że on sam się do nich zaliczał.
Ponownie skierował wzrok za okno, aż mu serce podskoczyło, idealnie by zdążyć dojrzeć postać znikającą między drzewami. Tym razem nie było mowy o żadnej pomyłce czy przewidzeniu. Ktoś ewidentnie coś kombinował, a skoro robił to o tej porze, to nie mógł mieć dobrych zamiarów. Dobro to pojęcie względne — pomyślał.
Poczuł nagłe zainteresowanie zamiarami nowego uciekiniera. O ile nim samym nie był Connor, ale w to wątpił. W trakcie przedstawiania mu zasad panujących na jego ziemiach, jasno podkreślono, że nie może się oddalać sam po zmroku. Argumentowano to jego rzekomo "wątpliwym" stanem zdrowia i niebezpieczeństwie czyhającym w dziczy, a zakaz obejmował wszystkich, może poza samym Connorem. Ale niezbyt mu się chciało w to wierzyć; każdy tu miał wolną rękę, tylko on miał wrażenie, że pilnuje się jego każdego kroku, każdego oddechu, każdego mrugnięcia.
Ale... teraz nikt nie widział, tak? Było grubo po północy, wszyscy spali, poza nim i zbiegiem, kimkolwiek on by nie był. A Altaïr czuł, że powinien się dowiedzieć, kto to. Co złego może się stać? Jeżeli tego nie zrobi, to może sporo.
Chmury przysłoniły księżyc, pogrążając ponury krajobraz w mroku, jakby zachęcając go do realizacji jego myśli. Rozejrzał się po pokoju i westchnął. Pomieszczenie było tak niewielkie, że mieściło jedynie podłużne łóżko przy ścianie, fotel obok niego, naprzeciwko niego ustawioną komodę, po której prawej stronie znajdowała się wysoka szafa, oba meble wykonane z jakiegoś ciemnego drewna. Nie znał się na rodzajach drzew, za to wiedział, że razem to wszystko sprawiało wrażenie, że znajduje się w jakiekś klitce, nie w zwykłm pokoju. Rozejrzał się uważnie, ale nie znalazł niczego użytecznego. Odruchowo sprawdził gotowość ukrytego ostrza, zanim przypomniał sobie, że przecież go nie miał. Zostało mu odebrane, rzekomo by je naprawić, ale dla niego to była kolejna bujda. Niby od czego mogło się zepsuć, po tych wszystkich latach bezbłędnego działania? Nie zostało mu to powiedziane, choć nie był pewien, czy w ogóle wtedy ktoś usłyszał jego pytanie. A zresztą, to był kolejny podejrzany element, pasujący do układanki, formującej się w jego głowie niemal od początku pobytu tutaj. Bez zaufanego kawałka stali czuł się niezwykle odsłonięty i pozbawiony czegoś... ważnego. Zupełnie jakby ktoś odkroił kawałek jego duszy i rozdał pierwszej lepszej osobie.
Podszedł do drzwi i wdział miękkie, lniane buty, jakie mu dano. Nie nadawały się do intesywniejszych akcji, za to do niepostrzeżonego przemieszczania się były idealne. Wziął głęboki wdech i powoli otworzył drzwi. Jako iż niedawno były oliwione, otworzyły się gładko i bezgłośnie. Wyszedł na korytarz, delikatnie zamykając za sobą i próbując przywyknąć do zmroku. Znajdował się na korytarzu na piętrze, które było pogrążone w półmroku. Na podłodze znajdował się gruby, czerwony dywan, który jeszcze bardziej zagłuszał jego kroki, gdy w końcu ruszył, wodząc palcami po ścianie. Niby nie potrzebował tego robić, ale stało się to jego nawykiem, a na dodatek dziwnie satysfakcjonującą czynnością.
Przestał na chwilę oddychać, gdy mijał pokój Diany. Drzwi do niego były minimalnie uchylone, ale zdążył dojrzeć zarys ciała leżącego na łóżku, oświetlonego słabym światłem księżyca, który znowu musiał wyjść.
Starał się iść najciszej jak potrafił, stawiając drobne kroki na całej stopie, by nie uderzyć przypadkowo w podłogę palcami czy piętą. Gdy w końcu dotarł do schodów, przystanął i rozejrzał się. Nikogo nie było w zasięgu wzroku, Diana także nie pojawiła się na korytarzu. Postawił krok na szerokim stopniu, modląc się by czasem nie zachciało mu się skrzypieć. Schodził jak na szpilkach, świadom że najmniejszy błąd może mu pokrzyżować wszystkie plany i drogi ewentualnej ucieczki. Odetchnął z ulgą, gdy bez przygód dotarł do holu wejściowego. Upewnił się jeszcze raz, po czym niepostrzeżenie wyszedł na zewnątrz. Przez chwilę nie czuł nic, po czym zaatakował go okropny mróz, niezwykle kąśliwy i przyprawiający o pieczenie policzków. Stał tak przez chwilę, niemal sparaliżowany, aż się przemógł i postawił krok. Ledwo powstrzymał się od przeklęcia na głos, gdy stopą, a konkretnie małym palcem u stopy, potrącił krzesło, którego wcześniej nie zauważył, a które teraz prawie się przewróciło, na szczęście jednak zdążył chwycić je za oparcie w ostatniej chwili. Odstawił je powoli na miejsce i rozejrzał się dookoła z niepokojem. Wszędzie było cały czas tak samo pusto. Jesteś przewrażliwiony - westchnął do siebie w myślach.
Zszedł z ganku na stwardniałą od mrozu ziemię, czując wiatr rozwiewający mu szatę i pomiatający grzywką, która wystawała spod kaptura ciasno nałożonego na głowę. Muszę się kiedyś ogolić - skonstatował w myślach, rozważając następny krok. Po chwili wrócił myślami do obecnego położenia i zaczął analizować glebę wokół niego. Po kilku minutach odnalazł to czego szukał: nienaturalnie przygniecione ździebełka trawy, w miarę regularnych odstępach od siebie. Nie był może mistrzem tropienia, ale nauczył się już wystarczająco, by móc stwierdzić co to za ślady. Należały do człowieka, najpewniej mężczyzny, poruszającego się w ciężkich butach, przynajmniej na tyle, by zostawić po sobie ślady. Zaczął iść tropem, aż dotarł do linii lasu, gdzie zatrzymał się na sekundę, by rzucić okiem na posiadłość za plecami. Była oświetlona wątłym światłem księżyca, co w połączeniu z brakiem oznak życia i głuchą ciszą wokół niego, sprawiało wrażenie, jakby to była rezydencja duchów. Niechętnie oderwał wzrok od budynku i skupił się na zadaniu, które sobie wyznaczył. Zbieg nie powinien być aż tak oddalony od niego, ślady wydawały się bardzo świeże, choć ledwie widoczne w słabo przebijającym się przez drzewa świetle księżyca. Unikając za wszelką cenę porozrzucanych gałązek, szyszek i innego cholerstwa, parł wytrwale do przodu, tocząc wewnętrzną debatę nad tym, czy powinien się spieszyć czy przyspieszyć. Pośpiech jest zaprzeczeniem prędkości - przypomniał sobie starą maksymę, znalezioną niegdyś w pewnej książce. Teraz o tym pamiętał. Teraz...
Wzdrygnął się, gdy owionął go szczególnie zimny podmuch wiatru, zmuszając do zatrzymania się w miejscu. Gdy się rozejrzał, zobaczył wszędzie jakby coraz bardziej gęstniejącą ciemność, napierającą na niego, chcącą go dorwać w swoje szpony, a w tym mroku dostrzegł parę dużych, demonicznych oczu, wyglądających jakby płynęła w nich czysta lawa, z czarnymi węglikami w miejscu źrenic, patrzących na niego z gniewem, nienawiścią, chcącym go dorwać i torturować...
Coś mignęło przez jego oczami, aż mrugnął. Kiedy się przyjrzał, po oczach nie było śladu, ciemność też zdawała się trzymać od niego na odległość. Mruknął, rozczarowany swoją dziecięcą wyobraźnią i wznowił poszukiwania, choć nie mógł się pozbyć wrażenia, że nie tylko on idzie świeżym tropem. W miarę podążania nim, widział coraz więcej śladów obecności, jakby uciekinier stopniowo czuł się coraz pewniej, że nikt go nie odnajdzie; często widział złamaną gałązkę na ziemi, wygiętą pod dziwnym kątem gałąź drzewa, raz nawet zobaczył kawałek czarnej tkaniny, która wisiała na jakimś kolczastym krzewie nisko nad ziemią. On sam także coraz bardziej spowalniał, nie mając pewności, że tuż za rogiem nie będzie czekać na niego zbieg.
I w końcu usłyszał męski głos, dochodzący zza olbrzymich dwóch świerków, tworzących z pozostałymi drzewami swoistą ścianę, tuż na prawo od niego. Księżyc w tym samym momencie znalazł schronienie za ciemnymi chmurami, jakby chcąc mu pomóc w zbliżeniu się do mówiącej osoby, gdyż ze swojej pozycji nie był w stanie różróżnić pojedynczych słów. Zaczął analizować otoczenie; kilka kroków za nim znajdowało się wysokie drzewo na które z łatwością mógł się wspiąć, a po którego gałęziach mógł się zbliżyć do drzewnej bariery. Nie mógł przekroczyć jej całej, gdyż mógł zostać wykryty, a w ten sposób miał szansę na chociaż szczątkowe rozeznanie się w sytuacji. Podszedł więc do upatrzonego pomnika natury i zaczął się mozolnie po nim wspinać, stając i podciągając się na coraz to wyższych i cieńszych gałęziach, modląc się w duchu do wszystkich bogów tego świata, by żadna z nich w tym momencie nie pękła. W końcu dotarł na pasującą mu gałąź, na której mógł stanąć nieco pewniej, choć wkraczając na nią omal nie zdeptał gniazda jakiegoś ptaka, którego akurat nie było w domu. Stawiając krok za krokiem, doszedł na krawędź, z której udało mu się po cichu przeskoczyć na inne drzewo i tym sposobem na jeszcze następne, które już stanowiło element naturalnej ściany, a z którego miał względnie dobry widok na małą polanę, która ukazała się jego oczom. Względnie, bo dostrzegł jedynie zacieniony kawałek wysokiego mężczyzny, odzianego w ciemny płaszcz i prawdopodobnie czarny trikorn. Głos brzmiał dla niego jakoś tak dziwnie znajomo, ale nie mógł sobie przypomnieć, gdzie wcześniej już go słyszał.
— ... pozbyć się go tak szybko, jak to tylko możliwe. Jego użyteczność jest dla nas coraz mniejsza przez te wszystkie ostatnie wydarzenia, a on sam zachowuje się coraz niewygodniej.
— Jesteś pewien? Zdążył już udowodnić swoją wartość i swoje oddanie sprawie, jakkolwiek by nie była różna od naszej — odezwał się drugi mężczyzna, który jednak był już całkowicie osłonięty przez wzrokiem, jego głosu już w ogóle nie zdarzyło mu się kiedykolwiek słyszeć.
— Nie podoba mi się jego zachowanie, a także... zainteresowanie, jakim obdarował... pewne osoby. Jeżeli tak dalej pójdzie, może mu przyjść coś głupiego do głowy... na przykład będzie chciał nas przechytrzyć. Nie możemy do tego dopuścić.
— No nie wiem... Nie sądzisz, że jest za wcześnie na takie posunięcia? Niektórym może się nie spodobać tak śmiałe posunięcie, inni mogą zechcieć to wykorzystać, a jeszcze ktoś uzna go za męczennika i mentora, świecącego przykładem.
— Nie, musimy to zrobić teraz, póki nie zdążył się ustabilizować, a zanim zdąży uciec... Jestem pewiew, że niedługo może spróbować.
Altaïr poczuł się, jakby most pod nim się załamał, a on sam wpadł do lodowatej rzeki. Nie wiedział, kim ten ktoś jest i o kim mówił, ale to brzmiało zupełnie jak opis jego sytuacji. I na dodatek ten głos... Stwierdził, że usłyszał już dość i postanowił się zabierać z tego miejsca, ale kolejne słowa kazały mu się jeszcze zatrzymać.
— Ech, zajmę się tym. A jak wygląda sytuacja z tobą? Nie odkryli twojej tożsamości?
— Nie. Albo są ślepi, albo jestem w tym naprawdę dobry. Z drugiej strony po części jestem jednym z nich, czyż nie? — zaśmiał się mężczyzna w trikornie.
— Uważaj, mogą nieco... gwałtownie zareagować, gdyby się o tym dowiedzieli.
— Och, doprawdy? Skąd ten wniosek? — odpowiedział sucho tamten. — W takim razie lepiej już się będę zabierać, bo jeszcze odkryją moją tożsamość i nieco gwałtownie zareagują. Pamiętaj o swoich obowiązkach.
— Taa... Niech prowadzi nas Ojciec Zrozumienia.
— Na szubienicę — dokończył pod nosem Altaïr, zaciskając zęby.
Musiał jednak powiedzieć to nieco głośniej niż mu się zdawało, bowiem właściciel trikorna obrócił się gwałtownie i przez kilka sekund Altaïr był gotów przysiąc, że patrzy prosto na niego. On sam nie potrafił dojrzeć żadnych szczegółów twarzy, co jeszcze bardziej go sfrustrowało, doskonale łącząc się z paraliżującym go strachem.
— Co się stało? Jest tam ktoś? — odezwał się nerwowo rozmówca osobnika w czarnym płaszczu.
— Nie... pewnie ptak przelatywał, ale wiesz jak jest z ostrożnością. Nigdy za wiele — roześmiał się zapytany. — Muszę już iść.
Powiedziawszy to, mężczyzna przedarł się przez ścianę drzew i zaczął pospiesznie się oddalać. Drugi ze spiskowców jeszcze przez chwilę nie wydawał żadnego dźwięku, aż sam musiał pójść w swoim kierunku, nie oszczędzając po drodze gałęzi. Altaïr natychmiast zaczął schodzić ze swojego drzewa, tym razem nie bawiąc się w żadne podchody. Musiał się znaleźć w rezydencji jak najprędzej.
***
Księżyc królował na niebie, gdy Altaïr pojawił się na granicy lasu i posiadłości. Był tak zmarznięty, że cały dygotał i nie miał siły na skupieniu myśli na niemal czymkolwiek innym, ale parł przed siebie. Nie zauważył nigdzie osoby z polany, ale nie był tym jakoś szczególnie zdziwiony, w końcu to on ostatni opuszczał miejsce spotkania. Próbował sobie przypomnieć, do kogo ów tajemniczy głos należał, ale za każdym razem w jego głowie pojawiała się jakby wypalona pustka. Wiedział natomiast, że nie zostało mu wiele czasu, musiał się spieszyć. Został przejrzany, a wyrok na jego głowę już zapadł. Pytanie brzmi tylko... którego dnia i godziny?
Przemyślenia te tak go zajęły, że kiedy przekroczył drzwi rezydencji, nie zauważył drobnej postaci w ciemnym płaszczu, stojącej w przedpokoju. I pewnie by nie zauważył, ale...
— Chyba masz kłopoty — odezwał się surowy głos.
Diana.
— Czemu tak sądzisz? — zapytał Altaïr, stając i rozcierając ramiona rękami.
— Och, naprawdę mam ci to tłumaczyć? — wycedziła asasynka. — Mógłbyś okazać choć trochę wdzięczności za to, co dla ciebie zrobiliśmy, co JA zrobiłam, ale nie, po co, czyż nie?
— A jak mam ją okazać, co? — zapytał ją Altaïr, nie do końca wiedząc, co ją napadło.
— No nie wiem, może na przykład respektując te kilka marnych zasad, które tu obowiązują, co?
— Wszystko jest dozwolone... — Zgrywanie cwaniaka może i nie było najmądrzejsze, ale Altaïra nieszczególnie teraz to obchodziło.
— Och, oczywiście. Wielki, kurwa, Altaïr, nie obowiązują go żadne reguły, zasady, kodeksy, plujący na więzi z innymi osobami. Ciekawe, że wcześniej tego nie dostrzegłam — cedziła słowo za słowem przez zaciśnięte zęby Diana.
— Co? Ale... — Altaïr już całkiem się pogubił w tej rozmowie, jego zmęczony umysł nie potrafił pracować nad więcej niż jedną rzeczą naraz, a w tej chwili dominowało u niego pragnienie odpoczynku.
— Żadne ale. Czy pomyślałeś choć chwilę o tym, co ci może się tam stać?
— Zaraz, czy ty się o mnie martwiłaś? — Wbrew samemu sobie roześmiał się. — Słodka jesteś, gdy się złościsz, wiesz?
Diana przez chwilę stała w ciszy, jakby w szoku. W końcu postawiła krok w jego kierunku i... przywaliła mu w brzuch, wkładając w to chyba całą siłę swojego drobnego ciała, aż wypuścił całe powietrze z płuc, a gdy odruchowo chciał się zgiąć, jej druga pięść trafiła w jego brodę, przez co odleciał do tyłu i przygrzmocił głową w jakiś mebel. Osunął się zamroczony na ziemię, a dziewczyna stanęła przed nim.
— Nie wiem czy wiesz, ale gdyby coś ci się stało, templariusze mogliby mieć z tego naprawdę sporo korzyści, być może więcej, niż my mamy z ciebie żywego.
— Ej, to nie mo... — Chciał się obronić, ale ból rozsadził mu czaszkę, a Diana weszła w słowo.
— Och, tak. Po prostu mógłbyś czasem pomyśleć nad tym, co robisz. A tym bardziej co mówisz. Masz szczęście, że to nie Connor został ostrzeżony — stwierdziła obojętnie dziewczyna. — Lepiej idź do swojego pokoju, bo odgłos twojego pustego łba walącego w ścianę był naprawdę głośny.
Powiedziawszy to, sama zaczęła odchodzić w kierunku swojego pokoju. Altaïr jeszcze przez chwilę siedział na podłodze, czując tępy, pulsujący ból z tyłu głowy, a także dziwne mrowienie w okolicy klatki piersiowej, nie mające jednak żadnego związku z tamtą raną. Co Diana miała na myśli, mówiąc że to ona została ostrzeżona? Przez kogo, kiedy i o czym?
Cóż, chyba znał odpowiedź na to pytanie, ale przemyślenia na ten temat i resztę dzisiejszych wydarzeń postanowił odłożyć sobie na jutro, gdyż rzeczy tych było wiele, a on ledwie utrzymywał równowagę.
Udało mu się dowlec do swojego pokoju, gdzie zamknął drzwi i padł na łóżko, poturbowany i wyczerpany. Sen nadszedł niemal od razu.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top