Rozdział XLVII

Poranny, uliczny zgiełk byłby w stanie obudzić trupa, ale Altaïrowi daleko było do snu, zarówno zwykłego jak i wiecznego. Choć znajdował się całkiem wysoko nad poziomem ulic, to ciemne niby sadza chmury nawet i stąd zdawały się być nieosiągalne, a gdy tylko odważył się je podpatrywać, te najszybciej jak tylko potrafiły, uciekały w sobie tylko znaną stronę.Za to gdy z dystansu spoglądał na ludzi w dole, zajętych czczeniem rutyny swych żyć, nie mógł nie zastanawiać się jak to w zasadzie jest, żyć zwykłym, nieskomplikowanym życiem. Nie walczyć o każdy oddech, marzenie i znaną sobie osobę dzień po dniu, nieustannie tropić i uciekać, spędzać lata nie na odbieraniu kolejnego życia, a na dążeniu do stworzenia nowego. Wyjść do nudnej pracy z rana, targować się z ludźmi, nie śmiercią łapczywie biorącą co tylko w jej chłodne ręce wpadnie, by po długim dniu, wrócić i ucałować żonę, może dać jeszcze choć trochę ciepłe ciastko potomkowi, które radośnie pałęta się pod nogami. Czy... on by tak potrafił?

Zerknął za siebie, gdzie na — jak na asasyńskie standardy — wytwornym łożu, leżała Diana. A w każdym razie powinna, bo niemożliwym było dostrzec cokolwiek pod grubym wzniesieniem z miękkiego jak pierze anioła kołdry.

Ale mogła spać spokojnie, gdy był w pobliżu. Nie pozwoliłby jej skrzywdzić nikomu, a świadomość że ktoś, a zwłaszcza ona tak mu ufa, że potrafi przy nim zasnąć z bronią nie spoczywającą pod poduszką, przyprawiała go o delikatnie uniesione kąciki ust.

Chociaż o jednym zawsze trzeba było pamiętać, o tym co łączyło każdego jednego asasyna - ukryte ostrze nigdy nie opuszczało nadgarstka swego właściciela, nigdy.

Unosząc dłoń z brakującym palcem serdecznym, przez dziurę po poświęconym kawałkiem ciała, dostrzegł delikatnie unoszącą się kołdrę.

Nie zamieniłbym tego życia na żadne inne, przemknęło mu przez głowę, razem z dziwnym uczuciem melancholii.

Chwilę później musiał stłumić potężne ziewnięcie, przypominające mu, że sam nie spał od niepamiętnych czasów. Z reguły mu to nie przeszkadzało, był do tego wyćwiczony a w pewnym sensie stworzony. Brak snu zdawał się momentami wręcz mu pomagać, gdy instynkt bezpardonowo przejmował kontrolę nad emocjami i tylko przeszkadzającymi myślami.

Ale teraz... teraz marzył tylko o tym, by rzucić się się do łóżka, owinąć ramię wokół znajomego i promieniującego ciepłem ciała Włoszki i przeleżeć tak kolejny dzień. Albo i tydzień.

Niestety, na ten luksus nie mógł sobie pozwolić. Nie tylko dlatego, że chciał pozwolić jej spokojnie odpocząć — w końcu, całe ostatnie dwa dni spędzili na nogach, ścigając się po szczytach budynków, pijąc z Edwardem, aż po wizytę w paryskiej radzie Asasynów przed zagrożeniem czyhającym w Anglii. Nie bez pewnego zmęczenia i znudzenia, wyczekiwał posłańca z odpowiedzią.

Już miał ponownie wyjrzeć przez okno, gdy na parapecie pojawiły się znienacka odziane w hebanowe rękawiczki palce. Chwilę później, lekko sapiąc, zaczęły wyrastać ramiona, głowa i cały tułów.

Lada moment na oknie stał wysoki mężczyzna o zapewne przystojnej twarzy, który od razu uśmiechnął się szeroko na widok swego towarzysza.

Nim Arno zdołał się jakkolwiek odezwać, Syryjczyk przyłożył palec do ust i kiwnął głową za siebie. Wzrok przybysza przez chwilę błądził po pokoju, aż w oczach jego zabłysnęło coś, co Altaïr uznał za zrozumienie, po czym zszedł na podłogę bezgłośnie, jak nakazywała tradycja i szkolenie.

Nie zdając sobie z tego sprawy, niemal na palcach, Altaïr zaczął prowadzić przybysza do innego pokoju, w którym mogliby spokojnie porozmawiać. Nie zwracał uwagi na otoczenie, próbując rozdzielić myśli między zachowaniem odpowiedniej dyskrecji a próbą wymyślenia odpowiedzi na potencjalne złe wieści.

Wtedy usłyszał cichy chichot, dobiegający zza jego pleców.

— To już duża dziewczynka, wiesz? — Francuz najwidoczniej rozbawiony był ostrożnością kolegi. — Kilka kroków jej nie obudzi. Ani nikogo na dole.

— Powinna odpocząć. No i ostrożności nigdy za wiele — stwierdził Altaïr, nieco chłodniej niż zamierzał. — Co tam masz? Rada w końcu poszła po rozum do głowy?

— Częściowo — westchnął Arno. — Dalej nie zamierzają przeznaczać swoich środków na jakiegoś zbuntowanego agenta. Chociaż, podejrzewam że chodzi raczej o jego pochodzenie, niż niemożność działania.

— Zaślepieni głupcy. Może jeśli Templariusze zjawią się w samym środku ich jakże sekretnego kurwidołka, to może zmienią zdanie — syknął Syryjczyk, poddając się zmęczeniu i zirytowaniu. Ale chyba nie przychodzisz z kolejną odmową, co?

Francuz uśmiechnął się tajemniczo.

— Gdybym miał polegać na radzie, dzisiaj układałbyś się z Templariuszami właśnie.

Widząc pytające i naburmuszone spojrzenie gospodarza, mężczyzna zaśmiał się cicho choć serdecznie.

— Psujesz się, przyjacielu — kontynuował Arno ze swoim szarmanckim choć szerokim uśmiechem — coraz bardziej marudzisz, coraz częściej się rozmarzasz i stękasz jak stara...

— Więc z łaski swojej nie przedłużaj, proszę — warknął Altaïr, kładąc szczególny nacisk na ostatnie słowo.

W odpowiedzi uzyskał tylko kolejny chichot, w każdym razie aż do momentu, gdy zaczął otwierać własne usta.

— Choć ciężko mi to przechodzi przez usta, musieliśmy... poszukać pomocy u Anglików. A ci są nieco bardziej świadomi zagrożenia, niż ta banda patałachów zasiadająca w stolicy świata.

— W stolicy czego? — parsknął Syryjczyk.

— Świata. — Francuz nie dał towarzyszowi odpowiedzieć, kontynuując swój wywód już w nieco poważniejszym tonie. — Nie możesz liczyć na wsparcie Francji w tej bitwie, przyjacielu.

Altaïr musiał zamknąć na chwilę oczy, napełniając płuca świeżym powietrzem, nim  w końcu pozwolił sobie coś powiedzieć. Irytacja i zmęczenie za ten czas stoczyły w jego wnętrzu istną batalię o to, co powinien powiedzieć temu ancymonowi o nim, jego kraju i radzie, a przede wszystkim o jego cwaniackim uśmiechu, który nawet w tak ciężkiej chwili nie opuszczał jego twarzy.

— Ale... nie uśmiechałbyś się jak skończony kretyn, gdyby to były twoje jedyne wieści. — Wreszcie syknął.

Z pełnym uznania, znowu, uśmiechem, jego obserwacja została nagrodzona krótkim choć nieco stłumionym przez obicie rękawic poklaskiem.

— Przykro mi za moich... przełożonych, ale sam z nimi walczę. Postanowiłem pogrzebać na własną rękę i okazało się, iż twoja przeurocza towarzyszka nabawiła się pewnych... znajomości na północy kontynentu.

Altaïr tylko uniósł pojedynczą brew, nie będąc pewien, czy właśnie jest obiektem żartów czy też może jego całkiem nowy przyjaciel zażył całkiem starych środków wspomagających wyobraźnię.

— Dłuższa historia, nie na tę czas ani... powieść. Trochę przeciwna...

— Przeciwko będzie kierunkiem twoich zębów, jak w końcu nie przejdziesz do rzeczy — przerwał Syryjczyk, nie na żarty zirytowany przeciąganiem bezsensownego dialogu.

Francuz uniósł ręce w geście poddania, ruchem tak płynnym, jakby jeszcze jego pradziadowie go ów czynu nauczyli.

— Dobrze już, dobrze. Rozmawiając z Dianą, udało nam się ustalić... wspólnego znajomego, który zgodził się wyposażyć nas w okręt. Co ważniejsze, ów znajomy zna kogoś z samej Anglii, a kto może nam udzielić informacji.

— Z Dianą? Kiedy? Jakiego znajomego? I co z Haythamem? Kim jest...

— Przyjacielu, nie poznaję cię — Francuz przerwał mu, już bez jakichkolwiek głupich uśmiechów czy gestów. — Choć po twej twarzy miarkuję, iż nieczęsto ostatnio sypiasz.

— A jeśli już w ogóle, to sypiam z koszmarami — westchnął Altaïr.  — Po prostu... odpowiedz.

— Nie strzelaj do posłańca, brachu — słowa te zabrzmiały bardziej jak cytat, choć nawet w swoim obecnym stanie Syryjczyk musiał uznać ich mądrość — nie wiem co z Haythamem. Nie mnie o to pytaj. A naszego znajomego, choć raczej powinienem powiedzieć, że znajomą, poznasz już na łodzi.

— Niech więc i tak będzie — mruknął Syryjczyk. — Kiedy i gdzie?

— Najlepiej niedługo. Zaprowadzę cię, spokojna głowa. I tak musimy najpierw dotrzeć do miejsca w którym nikt nie zobaczy, że po naszej kochanej Sekwanie ktoś postawił wybrać się w rejs. Wtedy wsiądziemy na łódź którą dopłyniemy do portu, gdzie po krótkim czasie odbierze nas... pewna urocza dama z Anglii.

— O ile wszystko pójdzie zgodnie z planem. — Altaïr odbił się od pokrytej miękką wykładziną ściany, o którą dopiero co się oparł. — Pójdę obudzić Dianę, a ty tu...

Przerwał mu, znowu, głośny śmiech.

— Co tym razem?

— Jaką Dianę? — rozchichotany w najlepsze Arno patrzył mu prosto w oczy spod swego błękitnego kaptura.

— No... — Wybity z równowagi i nieco skonsternowany gospodarz nie do końca wiedział, jak ma zareagować. — Tej... Diany. Mojej? Spała w pokoju...

— Altaïrze, musisz chyba trochę ochłonąć. A przede wszystkim odpocząć — rozbawiony niemal do łez Francuz podszedł do przyjaciela i począł go klepać po ramieniu. — Pół Paryża widziało jakim za nią wzrokiem wodzisz, a drugie pół do teraz plotkuje o dziwnym zgrubieniu w twoich spodniach w jej obecności. Ale to duża dziewczynka, poradzi sobie. Zwłaszcza że to ona wysłała mnie do Ciebie.

Skołatane spojrzenie Syryjskiego mentora, który teraz bardziej przypominał nowicjusza na lekcjach podstaw obliczeń, musiało już przekroczyć pewne granice, gdyż jego Francuski kolega go tylko popchnął i bacznie obserwując niepewne kroki przyjaciela, kontynuował tłumaczenie przez lekko zaciśnięte zęby, maskujące rozbawienie.

— Diana nieco prędzej niż ty się wyspała i udała się do mnie. Coś wspominała o tym, że nie byłeś zbyt przytomny, ale w mojej skromnej opinii, nigdy przy niej nie jesteś przytomny. I to niezbyt dobre, ani dla niej ani szczególnie dla Ciebie. Chociaż i tak jesteś w lepszej sytuacji niż inni jej... adoratorzy. Napatoczyło się kilku gdy zmierzaliśmy do znajomego od łodzi, o której wspominałem. Jeśli jeszcze kiedyś będą mieć dzieci, to osobiście udam się na pielgrzymkę do twego kraju, nawet na kolanach — kończąc lekkim chichotem, Arno zakończył swój monolog na równi z dojściem do otwartego okna, którym wcześniej się tu dostał.


Altaïr za to musiał wziąć głęboki wdech. W kolejnej chwili spostrzegł tylko, jak jego przyjaciel wyskakuje oknem, chwytając się solidnej, rozwartej okiennicy, po czym zgrabnie wskakuje na dach. Słysząc miękkie kroki niemal tuż nad sobą, nieco się ocknął i samemu postawił stopę na wykonanego z solidnego drewna parapecie. Jak w transie, drugą nogą się odbił od pod podłogi i w mgnieniu oka dopadł ramy okna, która rzeczywiście solidniejsza niż mogłoby się wydawać, nawet nie drgnęła. Napinając mięśnie ramion, podźwignął się, a w kolejnej chwili ktoś go za te same mięśnie pociągnął w bok, skutkiem czego wylądował na plecach na nierównych dachówkach. Tym kimś okazał się rzecz jasna Arno, który spojrzał na niego z dziwnym mrugnięciem.

— Wstawaj Asasynie, mamy templariuszy do spalenia. — Nie ukrywając dziwnego dla Syryjczyka akcentu, Arno zgrabnie go dźwignął na nogi i klepnął w ramię, po czym cofnął się; jakby chwilę potem, nienaturalnie powolno, dopiero co podniesiony Asasyn mógł obserwować, jak Francuz się wybija z krawędzi i jakby na chwilę zastyga w powietrzu, przynajmniej kilkanaście metrów nad brukiem. I mógłby przysiąc, że to sam wiatr popchnął jego przyjaciela, dzięki czemu zdołał się  chwycić wystającego kawałka ściany, od którego ten już mógł się płynnie wspiąć, aż na sam dach, z którego zaczął biec przed siebie.

Nabrał głębokiego wdechu. Powietrze na dachu wysokiej budowli było nieco inne od tego na dole, chłodniejsze i bardziej rześkie, omiatające twarz niby chlapnięcie wodą z krystalicznego źródła. Zapewne w innych okolicznościach by nawet tego nie spostrzegł a tym bardziej docenił, ale dla płonących ze zmęczenia oczu Asasyna, jego ciała które z wycieńczenia od nieustannych pościgów i ucieczek, tornada emocji i wydarzeń goniących go zarówno na jawie jak i koszmarach zastępujących sny, było to zaiste orzeźwiającym bodźcem.

Serią głębokich wdechów wymienił to, co normalnie byłoby wstydem po słowach przyjaciela, a które odnosiły się do jego zachowania względem Diany. Czuł w głębi siebie, że rzeczywiście za często dawał się ponieść emocjom, zachowywał się jak nastolatek a nie ktoś, kto przecież był ostatnią nadzieją swego bractwa.

Ostatni oddech jakby dodał mu wiatru w niewidzialne skrzydła, pchając do przodu, a gdy jego but zawisł nad przepaścią, nakarmiając jego mózg adrenaliną, gdy tak jak wcześniej swój przyjaciel, zawisł nad ulicą — uśmiechnął się do samego samego siebie. Potrzebował chwili odpoczynku, a w nowym kraju, z przyjaciółmi i Włoszką, która od samego początku urągała jego zdrowemu i stoickiemu osądowi,  na pewno się odbuduje, a potem... dokończy swego dzieła.

Jego palce zacisnęły się na pomarańczowych, szorstkich dachówkach wieńczących budynek, na który dopiero co patrzył. Nie zatrzymał się jednak, podciągając się by dogonić przyjaciela, który już zdążył się oddalić.

                           —————————————————————————————————

Częstotliwość wydawania tego ""dzieła"" jest karygodna, ale wierzę iż kiedyś je ukończę. Ile to już lat wydaję nowy rozdział co roku? Ciężko mi stwierdzić, ale szczęśliwego nowego każdemu kto to przeczyta, niezależnie od momentu w którym na to natrafisz xD

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top