Rozdział XLVI

Altaïr zaczepił palcami o gładką krawędź, stanowiącą ostatnią przeszkodę w dostaniu się na dach wieży, po czym napinając mięśnie ramion, wciągnął się na względnie czysty, równy dach wieży. Gdy tylko jego stopy w końcu znalazły oparcie na równej, niedawno wybudowanej posadzce, runął na nią, czując jak palą go płuca, a rozdygotane wysiłkiem palce latają, zajęte swym własnym życiem. Położył głowę na ziemi, która choć stworzona z kamieni, wydawała mu się teraz przyjemniejsza w dotyku od miękkiego aksamitu poduszek, w których ostatnio miał okazję się wylegiwać.

Miarowo i spokojnie oddychał, choć już po chwili się zerwał do przysiadu, czując jak na twarzy kwitnie mu delikatny, mimowolny uśmieszek, pełen satysfakcji i zdumienia, gdy w końcu mógł się rozejrzeć.

Panorama miasta roztaczała się przed nim, całkowicie otwarta i odsłaniająca swe sekrety, okraszona lśniącymi promieniami zachodzącego słońca, odbijającymi się od chyba każdej szyby, od powierzchni rzek przecinających kolejne części miasta i od dachów, momentami go wręcz oślepiając. Malutcy ludzie pędzili w swoje strony, z tego miejsca jednak nie mógł wypatrzeć szczegółów, nawet przy wytężeniu wszystkich swych zmysłów; póki co, nie było wyższej budowli, niż katedra Notre Dame. Nie potrafił zresztą sobie nawet wyobrazić, by z innego miejsca mógł być jeszcze cudowniejszy widok niż stąd, gdzie mógł w spokoju podziwiać jak szmaragdowe korony drzew w dole bujają się spokojnie pod wpływem wiatru, który sam delikatnie i ciepło chuchał mu w twarz.

W końcu w miejscu, w którym niedawno on sam się podciągał, pojawiły się różowe palce. Altaïr od razu się zerwał, dobiegając do tego niecodziennego zjawiska na równi z drugą dłonią, która wczepiła się w gładkie kamienie niby we włosy dawno niewidzianego kochanka. Prędko chwycił za nadgarstki, przykryte ciemnym materiałem, który nieco gorzej radził sobie z kryciem chłodu metalu przyczepionego do ich spodu, po czym zapierając się nogami, szarpnął ramionami w swoją stronę, pomagając drobnej  istocie wdrapać się na szczyt. Sam przy tym lekko się zatoczył do tyłu, gdyż jak tylko niewielka postać dostała się na dach, od razu padła na kolana, gwałtownie wyswabadzając się z jego uchwytu. Gdy jednak złapał równowagę, od razu rozejrzał się, nie dostrzegając nikogo. Dopiero wtedy skierował wzrok w dół, gdzie na kolanach, łapczywie wciągając kolejne dawki powietrza, znajdowała się Diana.

— No, trochę ci zeszło — zakpił przyjaźnie.

Włoszka jeszcze chwilę spędziła na wdychaniu nieco czystszego na tej wysokości powietrza, nim w końcu przeniosła się do przykucu. Miała zamknięte oczy, a szybko unosząca się pierś sugerowała, że wspinaczka była dla niej o wiele bardziej męcząca niż dla niego.

— Nie wiem kto kładł tutaj ściany, ale na pewno były stawiane z myślą o tobie — mruknęła w końcu.

Zawsze, gdy słyszał jej głos, wraz z tym śpiewnym (a przynajmniej wydawało mu się, że taki jest) akcentem, przechodziła go fala dziwnego uczucia, kojącego i uspokajającego bardziej niż matczyny uścisk. Nie żeby wiedział jak taki uścisk ma działać, w końcu jego rodzice odeszli młodo; niemniej, głos  jego ukochanej zawsze przynosił mu swego rodzaju ulgę.

— No proszę, wielka Auditore używająca wymówek — zaśmiał się, podchodząc do niej.

Dopiero gdy stanął nad nią, otworzyła swe oczy, które zdawały się od samego początku wpatrywać w jego własne; jej niebieska tęczówka mocno kontrastowała na tle rdzawego nieba, jak i jej twarzy. Bladość jej skóry zawsze budziła w nim jednocześnie kochliwe motylki, jak i opiekuńcze instynkty. Prawdziwą zagadką  w jej urodzie było jednak drugie oko, barwy tak ciemnej, że zdawała się być w stanie pochłonąć wszystko wokół. Ale był szczęściarzem, większym, niż kiedykolwiek chodził po tej planecie, bowiem ta czarna dziura w jej oku pochłaniała tylko jego.

Podał jej dłoń, a gdy Diana ochoczo ją chwyciła, gwałtownie poderwał drobną istotkę, natychmiast zamykając ją w mocnym uścisku. Była tak rozgrzana, że aby czasem się nie stopić w jej ramionach, musnął wargami jej czoło, zaraz potem ją wypuszczając, choć jego dłonie pozostały na jej zgrabnej talii, której szata wraz z przytroczonym, hebanowym pasem, nijak nie mogły zamaskować, a która zawsze przykuwała jego wzrok.

Dziewczynę to kompletnie zdezorientowało, ale nim zdążyła pojąć, co właściwie się wydarzyło, a iskierki z jej oczu zniknęły, Altaïr od razu narzucił temat, czując jak niespodziewanie policzki zaczęły go palić po tym wybryku, którego jednak kompletnie nie żałował.

— Gdzie zgubiłaś Arno? Zdawałoby się, że wygra zakład z palcem w...

— W miejscu gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę? — Niewinnie zasugerowała, momentalnie łapiąc jego tok myślenia, tak jakby toczyli zawiłą dyskusję od dłuższego czasu, a nie próbowała się odnaleźć w sytuacji.

— Dokładnie tak. Tymczasem nasz ulubiony Francuz widocznie się...

— Gzi po krzakach, albo parapetach. Sama nie wiem, czy bardziej docenia dziewczyny, czy marmurowe gargulce — rzuciła dziewczyna, ale coś w tym zdaniu tknęło Syryjczyka.

— A co, wolałabyś, by to w ciebie się wpatrywał?

— Byłoby to całkiem przyjemne, w końcu jest całkiem przystojny... i ten aaakcent!

Coś się w nim ścisnęło, gdy to usłyszał. Nie zdążył jednak czegokolwiek powiedzieć, bo widocznie Diana dostrzegła co mu w duszy gra i od razu go dopadła i stając na palcach, przytknęła swe usta do jego; aksamit jej warg, ich smak, ciepło powietrza szybko wydychanego nosem, przymknięte oczy, gdy skupiała się tylko na nim, prędkość jej serca, które wyraźnie czuł mimo dzielących ich szat, gdy ich ciała się zetknęły... to wszystko sprawiło, że wszystkie problemy tego świata w moment zniknęły, a jedynym pragnieniem stało się to, by ta chwila nigdy nie dobiegła końca.

Pardon — chrząknął francuski głos.

Altaïr i Diana odskoczyli od siebie jak przyłapani na czymś niestosownym nastolatkowie. W gruncie rzeczy Syryjczyk często się czuł jak  młodzieniec. Bardziej jednak zajęły go dwie sprawy: jedną była jego luba, która gwałtownie zaczęła strzepywać widzialny tylko jej wyjątkowym oczom kurz z ubrań, a drugą, właściciel głosu, który z rękoma założonymi za plecami, wpatrywał się w nich z uprzejmym uśmiechem.

Arno.

Nie zdecydował jeszcze, czy zakpić z jego zdolności wspinaczkowych, czy zrzucić go z wieży i powrócić do przerwanego pocałunku, po którym dalej kręciło mu się w głowie. Zdecydował jednak, że powinien zachowywać się profesjonalnie.

— Bez wątpienia. Widzę, że trafiłem na zły moment...

— Mogłeś się wspinać jeszcze wolniej — mruknęła Diana.

Kątem oka spostrzegł, jak dziewczyna wpatrywała się w niego podczas mówienia, co go jeszcze bardziej rozkojarzyło.

— ...ale zauważyłem pewną ciekawą rzecz, w drodze tutaj.

— Czyżby tą ciekawą rzeczą była rzeźba kobiecej postaci i miała wykuty idealnie pasujący otwór? — zapytał Altaïr.

Cichy chichot Włoszki sprawił, że jego dusza się uśmiechnęła, podczas gdy on walczył z twarzą, by samemu się nie roześmiać; nie z własnego dowcipu, ale z radości, że rozweselił tak bliską mu istotę.

Jednak kolejne słowa przyjaciela sprawiły, że natychmiast spoważnieli wszyscy; dziewczyna,  Altaïr i jego dusza.

— Rzeką niedawno przypłynęła mała łódka pod czarną banderą. Jej kapitan twierdzi, że dobrze was zna.

— Edward? — wyszeptała Diana, krzyżując spojrzenia z jej chłopakiem.

                                                                                             ***

Przemykanie się paryskimi dachami ubarwionymi ostatnimi promieniami słońca miało swój urok, nieporównywalny jednak do gracji poruszającej się po nich Włoszce i Altaïr nie miał żadnych wyrzutów sumienia, że to właśnie na niej skupiał całą swoją uwagę. Raz przez to noga mu objechała i niemal ześlizgnął się z dachu, ale że biegł jako ostatni, to na szczęście nikt tego nie spostrzegł.

W końcu jednak wylądowali na brukowanej, brudnej ulicy. Po wyścigu na szczyt katedry,  bieganie dachami zdawało się ledwie spacerkiem, toteż od razu pewnymi krokami pomaszerowali za Arno, nie zważając na podejrzliwe spojrzenia pijaków, którzy z jakiegoś powodu upodobali sobie akurat tę dzielnicę.

W końcu dotarli do karczmy. Francuski asasyn nie poprowadził ich jednak do jej wnętrza, z którego wydobywały się wesołe, choć niespecjalnie zrozumiałe okrzyki. Dla Altaïra to była jednak ulga; nienawidził takich miejsc, a sama budowla wyglądała, jakby miała runąć od jednego, przypadkowego kopniaka.

Zamiast tego, skierowali się ku kamiennemu murkowi. Arno od razu na niego wszedł i zeskoczył w dół. W jego ślady poszła Diana, na chwilę tylko przystając, by obrócić się w stronę Syryjczyka i puścić mu oko, na co jego żołądek zareagował żwawym podrygiem, a tak przynajmniej mu się zdawało; tym szybciej więc podszedł do przeszkody zbudowanej ze śliskich kamieni, pomiędzy którymi już zaczął wyrastać jasny bluszcz. Już gdy przerzucał nogi, spostrzegł niewielką łódkę o której mówił Arno; na jej pokładzie siedział jeden tylko mężczyzna o blond włosach, odbijających pierwsze promienie księżyca, który po zwalczeniu słońca, zaczął stopniowo się wznosić na ciemniejącym szybko niebie.

— Edward! — zawołała wesoło Diana.

Mężczyzna na łodzi uniósł butelkę do ust, zaczerpnął kilka łyków, i obrócił się, wstając.

Zdawało się, że całe lata minęły, odkąd Altaïr ostatni raz widział, a nawet słyszał o piracie. Oblicze Asasyna, niegdyś wiecznie rozbawione, zapewne przystojne, teraz zdawało się być starsze o kilkanaście lat, a wieku nie odejmowała posępna mina, która jednak nieco się poluzowała, gdy Edward zobaczył dwójkę przyjaciół.

— Niech mnie kule biją! — zawołał nadzwyczaj wesoło, zapewne dzięki zawartości butelki. — Nareszcie się spotykamy! Właźcie!

W trakcie mówienia tego, Blondyn zaczął zrzucać z ławek rozmaite rzeczy, aż znalazło się wystarczająco miejsca, by wszyscy mogli zasiąść. Wszyscy z wyjątkiem Arno, który pożegnawszy się grzecznie, szybko się zwinął. Widząc zdziwioną minę Diany, Edward szybko wyjaśnił, że Francuz   już wcześniej umówiony był na rendez-vous, nie chciał jednak ujawnić, skąd posiadł tę wiedzę; samego Altaïra jednak nieszczególnie to dziwiło. W końcu on sam, kompletnie nieprzytomny, przebył drogę z Rzymu do Francji i mógł jedynie dziękować, że to Asasyni go złapali, a nie rabusie czy Templariusze.

— Ale co ty tu w zasadzie robisz? — zapytała Diana,  spoglądając na przyjaciela, który właśnie kończył opowiadać, jak przyszło mu unikać wszystkich nadrzecznych patroli i barykad.

Edward nie odpowiedział od razu, sięgając pod ławkę, skąd wyjął kolejne butelki, jeszcze nieodkorkowane. Po otworzeniu ich, rozdał je towarzyszom; Altaïr od razu zerknął do środka, czując charakterystyczny zapach alkoholu zmieszanego z ziołami. Co innego mógłby pić pirat, jak nie rum? 

— Chciałbym mieć dobre nowiny. I chyba mam, ale za jaką cenę... — westchnął Pirat, unosząc butelkę do ust.

Altaïr sam pociągnął kilka łyków. Z początku myślał, że alkohol przepali mu gardło i wykrzywi twarz, jednak gdy tylko ciecz spłynęła do jego żołądka, poczuł kojące ciepło, łagodzące obolałe po całodniowym wysiłku mięśnie. Zerknął na Dianę, która sama skończyła próbować zawartość; kaptur nieznacznie zsunął się z jej twarzy, uwalniając kilka niesfornych kosmyków brązowych włosów. A może czarnych? Nigdy nie potrafił tego stwierdzić, co jeszcze bardziej go intrygowało. Uwielbiał ich kształt, barwę, miękkość, nim jednak zdążył się oddać tym rozmyślaniom, Edward zaczął kontynuować swoją myśl.

— Odkąd się rozstaliśmy, pozostałem na morzu, czasem tylko zawijając do portu, by uzupełnić zapasy. I to było moim błędem, bo gdy goniłem za templariuszami przepływającymi morza, to ci na lądzie tworzyli pułapkę. Nie mieliśmy Na Kubie wystarczającego wsparcia...

Pirat znowu przerwał, by przytknąć butelkę do ust; pił tak długo, aż przez ledwie przeźroczyste, bursztynowe szkło, nie można było spostrzec choćby kropli. A gdy tak się stało, butelka zatoczyła szeroki, zgrabny łuk, lądując w brudnej rzece.

— To była masakra — wybełkotał. — Czekali aż zawinę do portu, po czym wzniecili bunt. Moja Kawka nie miała już amunicji, załoga była wymęczona... Gdyby nie mój przyjaciel, nigdy bym stamtąd nie uszedł.

Nikt nie przerywał żeglarzowi jego monologu, chociaż już wiedzieli jaki jest koniec tej opowieści, którą mężczyzna zaczął kontynuować jak tylko otworzył kolejną butelkę.

— Ich okręty otoczyły port, na ulice wybiegły dziesiątki, jak nie setki ludzi. Chcieli skończyć ze mną, ale wtedy się zjawił mój przyjaciel. Edward Thatch.

Widząc pytające spojrzenia przyjaciół, Edward westchnął.

— Czarnobrody. Nie miał nic wspólnego z naszą sprawą, a jednak stanął po mojej stronie. Razem zabiliśmy chyba z czterdziestu drani, przebijając się do portu.

— Ale jak się wydostaliście, jeśli templariusze zablokowali port? — zapytał Altaïr.

Pirat uśmiechnął się.

— Thatch użył jego własnej fregaty. Dostaliśmy się na jej pokład i popłynęliśmy prosto na największy okręt. To dopiero były fajerwerki — zachłysnął się Edward,  unosząc szkliste spojrzenie ku firmamentowi, na którym gwiazdy pojawiały się z równą prędkością, jak zapewne kolejne eksplozje na pokładach okrętów, o których opowiadał pirat. —  To dopiero była walka; siedmiu na jednego! A Czarnobrody... powalił chyba z pięciu, będąc przebitym na wylot szablą. Zostaliśmy jednak rozdzieleni, nie mogliśmy się  przebić do siebie. Skupił jednak taką uwagę, że mogłem uciec na pobliski szkuner, którym zdołałem uciec.

Zapadła cisza, której nie przerywały ani ptaki, ani pijackie okrzyki z tawerny; zupełnie jakby sama natura chciała uczcić chwilą ciszy ostatnią opowieść o najstraszliwszym piracie dziejów. A może to po prostu sama natura się upiła, czerpiąc z atmosfery panującej na malutkiej łodzi, na której przebywali?

— A więc... za Czarnobrodego - niemal wyszeptała Diana, unosząc swoją butelkę.

Choć nie było to zbyt podobne do niej, tak Altaïr uznał to za najlepszy sposób na przerwanie ciszy; Edward był piratem i na tyle twardym facetem, by nie potrzebować przyjmowania żali. Natomiast wspólne uczczenie pamięci jego kompana, jakimkolwiek człowiekiem on nie był, było najrozsądniejszym podejściem; tak podpowiadał mu przynajmniej już nieco podchmielony rozsądek.

Stuknęli się butelkami, po czym każde wypiło kilka tęgich łyków ziołowego trunku, zabierającego precz wszystkie troski i zmartwienia, zastępując je poczuciem beztroski i wzajemnej empatii.

 Poddając się nastrojowi i mocy napoju, Altaïr znów zerknął na swą ukochaną, wpatrując się w jej usta, które chyba jeszcze nigdy nie wydawały się być tak pełne, tak ciemne, tak spragnione pocałunku. W myślach już widział, jak w końcu dopada do niej, obejmuje ją w pasie, odnajduje jej wargi swymi, a gdy jego dłonie zaczynają się opuszczać...

Jej szybkie chrząknięcie wyrwało go z świata marzeń. Dopiero teraz zauważył, że ta dwójka się w niego wpatruje od dłuższego momentu, a gdy do jego zamroczonego już alkoholem umysłu wdarło się to spostrzeżenie, spłonął burakiem, który na szczęście, był zakryty głębią jego kaptura.

A przynajmniej tak mu się wydawało, bowiem Edward ryknął gwałtownym śmiechem, zrywając się z ławki, przez co niemal wypadł za burtę, gdyż mężczyzna zapomniał o tym, ile butelek rumu opróżnił.

— Widzę, że w końcu się do siebie zbliżyliście! — Zawołał zdecydowanie zbyt głośno, błądząc wzrokiem między ich dwójką.

— Ciszej — syknęła Diana, w której głosie nie było już ani śpiewnego akcentu, ani przyjaźni.

— Oj tam — westchnął wesoło Edward, jednak już ciszej. — Od początku mówiłem, że do siebie pasujecie.

Choć Altaïra bardzo te słowa radowały, to coś kazało mu zachowywać się wprost odwrotnie do jego reakcji.

— Nie przypominam sobie takich słów. — Chciał zabrzmieć chłodno, ale sam siebie ledwie zrozumiał; niewątpliwie z tego samego powodu, z którego wybuchła niespodziana radość Edwarda.

Ten spojrzał na niego z pobłażliwością.

— Macie moje pełne błogosławieństwo, gołąbeczki — wydukał pirat. — Mnie, jako waszego najstarszego pszhyjaciela i pszefodnika.

— Ty już chyba za dużo wypiłeś — wytknęła wojowniczo Diana, słysząc, jak jej rzekomo najstarszy przyjaciel zaczyna seplenić.

— A wy za mało sssię *hik* całowaliście —  zaśmiał się Blondyn.

Altaïr czuł, że Diana zbyt długo nie zniesie tego pijanego bełkotu, choć on sam z przyjemnością słuchał tych sugestii, z którymi się całkowicie zgadzał; wiedział jednak, że każdy taki dotyk to dla Diany coś nowego, czego dalej się uczyła, a on musiał uważać na każdym kroku. Toteż, trochę wbrew sobie, zawołał przyjaciela po imieniu, a gdy ten spojrzał na niego, rzucił mu butelkę, w której jeszcze trochę rumu pływało po dnie.

— Może nam powiesz, po co właściwie tutaj przyjechałeś? I skąd wiedziałeś, gdzie nas szukać? — zapytał Syryjczyk, próbując jakkolwiek zmienić temat, za co Diana nagrodziła go wdzięcznym spojrzeniem.

 — Och, to bardso prosste — wystękał Edward, siadając na ławce z taką mocą, że ta poskarżyła się głośnym skrzypnięciem. — Mamy siatkę wywiadowoczą, którą przesyłamy sobie wiadomości.

— Chyba wywiadowczą — burknęła Diana.

— No mówię, że wyzwiadowczą — obruszył się Edward.

— Na miłość boską, po prostu powiedz, co tu robisz — jęknął Altaïr.

To chyba jakiś żart. Bardzo, bardzo kiepski żart, przemknęło mu przez myśl.

— Aaa — rozpromienił się gwałtownie Edward, przechylając nagle całe ciało, by znaleźć coś pod ławką.

 Nastała chwila ciszy przerywanej odgłosami przesuwanych rzeczy, gdy pirat grzebał po zagraconym pokładzie. W końcu asasyni usłyszeli pełne satysfakcji "Aha!", po czym głośne rąbnięcie zakończone soczystym przekleństwem, gdy próbując się podnieść, Blondyn rąbnął głową o spód ławki; gdy w końcu się podniósł, masując głowę i tańcząc uniwersalny taniec alkoholików po nadmiernym spożyciu, trzymał w ręku nieco ubrudzony pergamin, którzy rzucił Dianie.

Gdy ta skończyła go czytać, uniosła wysoko brwi; była zdecydowanie najbardziej trzeźwa z ich trójki, ale nawet ona nie potrafiła zakamuflować gniewu i zdumienia. A przynajmniej tak się zdawało Altaïrowi, którego wzrok jednak przez większość czasu błądził po włosach i ustach Włoszki.

— Chyyba mamy kłopot *hik* —  Czkawka Edwarda się nasilała, ale nawet on spoważniał.

— Wielki. — Głos Diany nie mógł ukryć zmartwienia, gdy raz po raz czytała list.

— Może mnie oświecicie? — zapytał zniecierpliwiony Altaïr.

Czuł się trochę jak dzieciak, któremu ci starsi nie chcieli przekazać czegoś, co mogło zaburzyć jego naiwnego światopoglądu; niewątpliwie to jednak był efekt wypitego rumu.

— Bractwo w Anglii ma kłopoty. Jeden z członków przeszedł na stronę Templariuszy i ma za zadanie zinfiltrować wszystkie komórki, by Templariusze mogli przystąpić do czystek.

— Cholera... — Altaïr rozejrzał się po okolicy, jakby zaraz mieli zostać zaatakowani przez rzekomych spiskowców.

Jednak dostrzegł nie nadciągający tłum uzbrojonych po zęby ludzi, żądnych ich krwi, a dziwny odcień na mokrym piasku. Śledząc podejrzaną barwę, jego wzrok spoczął na niebie, na którym księżyc właśnie się chował, próbując uciec przed palącym obliczem Heliosa, nadchodzącym nieubłaganie, choć powoli.

— Natknąłem się na ten list przy zwłokach poprzedniego kapitana szkunera, który zwinąłem. — Edward przerwał wywód potężnym ziewnięciem. — Od razu wziąłem kurs na Francję.

— Musimy coś z tym zrobić — jęknęła Diana.

— Spokojnie — westchnął Altaïr. — W tym stanie nic nie zrobimy. Musimy zebrać posiedzienie, dać znać Arno, jak już wróci z tej swojej randki. Poza tym mamy kilka dni przewagi, jak nie tygodni, dzięki temu, że...

Jego wywód przerwał głośny huk. Całkowicie odruchowo, Asasyn obrócił się, uginając kolana o szarpiąc ręką by wydobyć ukryte ostrze; okazało się to jednak całkowicie zbędne, a nawet zostało okraszone cichym, słodkim chichotem. Dopiero to ostatnie sprawiło, że obrócił głowę. Najpierw spostrzegł Dianę, której rozbawienie mieszało się z niedowierzającym kręceniem głową. 

Wtedy usłyszał chrapanie. Odwrócił się, błądząc mętnym wzrokiem po łodzi, aż w końcu zrozumiał; pijany w sztok i zapewne wyczerpany podróżą Edward, poddał walkę o zachowanie przytomności i zasypiając zapewne jeszcze w locie, smacznie chrapał na pokładzie łodzi.

— Myślałem że takie rzeczy zdarzają się tylko w książkach —mruknął Altaïr.

Diana zaczęła iść w jego stronę  i jeszcze dalej; przechodząc obok niego, musnęła go po biodrze palcami, powodując przyjemne mrowienie, zupełnie jakby po dniach odmrażania się, dotknął rozgrzanego pieca. 

Obrócił się i zaczął za nią podążać, zahipnotyzowany ruchem jej bioder, gdy zręcznie omijała śmieci pozostawione na plaży, a gdy się zatrzymała w końcu nad brzegiem rzeki, wpatrzona we wschodzące słońce, zatrzymał się za nią w niewielkiej odległości, jakby nieśmiało.

— Myślałam, że cię tam straciłam  — wyszeptała cicho.

— Diana? — Altaïr niemal wymruczał jej imię, próbując brzmieć tak kojąco i spokojnie, jak tylko mógł, gdy usłyszał całkiem nieznajomą nutę w jej głosie.

— Nie wiem, jak się kocha. Bałam się tego, co czułam przez ostatnie miesiące, gdy się spotkaliśmy... — Jej głos się delikatnie załamał, zupełnie niepodobnie do niej.

I wcale nie czuł się z tym komfortowo, chociaż czuł, że to bardzo ważny moment dla Włoszki. Ale czy powinien pozwolić jej dokończyć?

— To ja cię tu wysłałam, myśląc, że w ten sposób się ciebie jakoś... pozbędę.

Jej głos był ledwie słyszalny, a głowę opuściła w dół. Nie potrafił na nią tak patrzeć, czuł, że to niewłaściwe, że to do niej absolutnie nie pasuje... a jego nogi zbyt powoli stawiały kolejne kroki, gdy próbował do niej dojść.

— Opłaciłam wszystkich kupców, by cię transportowali i podawali jakieś narkotyki, byle tylko cię uśpić. Nie chciałam, by spotkało cię coś złego, ale takie życie nie jest dla mnie...

Powinien poczuć gniew? Rozpacz? Rezygnację? Nie wiedział nawet, po co to wszystko mu mówiła, a jego już zupełnie  trzeźwych myśli zupełnie to nie obchodziło.

—  Po ci mi to mówisz? — wyszeptał tuż nad jej głową, gdy usłyszał, jak drobna dziewczyna znowu nabiera powietrza, chcąc coś powiedzieć.

Diana wzdrygnęła się; kaptur opadł z jej głowy, uwalniając skołtunione włosy, których zapach wdarł się w nozdrza Altaïra, na moment przenosząc go do zupełnie innej krainy; z najwyższym wysiłkiem powstrzymał się od schwycenia tej drobnej postaci w swe objęcia.

— Bo — mógł usłyszeć, jak przełyka ślinę — Bo...

— No wykrztuś to z siebie — powiedział łagodnie, kładąc dłonie na jej ramionach.

Dziewczyna obróciła się całkowicie niespodziewane, wlepiając w niego swe obłędne oczy, tak wilgotnymi jak gdyby miała się zaraz popłakać, z ustami lekko rozchylonymi, przykrytymi kolejnym niesfornym, zbłąkanym kosmykiem miękkich włosów. Przybliżyła się tak blisko jak tylko mogła, wtulając się w niego całym swym drobnym ciałem. Czuł na sobie jej szybki, nierówny oddech, wschodzące słońce, odbijające się od rzeki za jej plecami zaczynało go oślepiać, ale on już widział tylko jej coraz bardziej przybliżającą się twarz, jej powiększające się usta, jej oczy, błądzące od jego oczu po jego wargi...

— Nieważne — szepnęła.

Nagle mocno go popchnęła, aż zatoczył się do tyłu i wylądował na miękkim piasku. Nie zdążył nawet poderwać głowy, bo Diana w moment go dopadła i siadając na nim, przybliżyła bladą twarz do jego własnej,  a on tylko podziwiał, jak na jej policzkach wykwitły cudownie czerwone rumieńce.

— Ja... Kocham cię — jej głos połaskotał go w ucho, a chwilę później, nie czekając na jego odpowiedź, zatkała jego usta swymi własnymi.

_______________________________________________________________________________

Trochę mnie tu nie było, jeśli za "trochę", można ująć "cały pieprzony rok. Nie mogłem się zebrać w sobie do napisania choćby jednego rozdziału, a nieustanna nauka wcale temu nie sprzyjała, ale jeśli ktokolwiek pamięta o tej książce, to mam nadzieję że spodoba mu się ten rozdział. Bardzo mocno drażnił mnie schemat w jaki wpadłem w ostatnich rozdziałach które też pojawiały się zresztą coraz rzadziej, ostatnimi dniami zaczytywałem się też w powieść tak zgrabnie napisaną, że spróbowałem się wyrwać z pętli, jaką tworzyła akcja takich samych rozdziałów. Czy mi to wyszło? Nie mam pojęcia choć mam nadzieję.

W sumie to już tradycyjnie, wesołego nowego roku, albo dnia, jeśli ktoś się zabłąkał aż tak bardzo, że czyta to w innym czasie :v













Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top