Rozdział XLV

Altaïr wychylił wypełniony kwaśnym płynem kubek . Po raz kolejny. Czuł już, jak świat zaczyna kołysać się wokół, ale miał nadzieję że to dopiero początek, choć z drugiej strony nie miał bladego pojęcia, jak za to zapłaci. Ale czy miało to jakiekolwiek znaczenie?

Jeszcze inna sprawą było to, że zadawał sobie to pytanie stanowczo za często. Zawsze z takim samym skutkiem — bez najmniejszej odpowiedzi, czy choćby poszlaki, potrafiącej go do niej doprowadzić.

Nabrał ogromną chęć wypowiedzieć jakieś przekleństwo, dwa, a może i nawet dziesięć, ale jednak z drugiej strony, wolał nie przykuwać do siebie uwagi. W końcu, kto w południowej Francji, nie przykułby uwagi do kogoś z jego akcentem?

Przede wszystkim jednak, nawet jego samego zastanawiało to,  jak tutaj trafił. Pamiętał każdą jedną sekundę spędzoną  w Watykańskim zamku, pamiętał każdą jedną myśl i emocję towarzyszącą mu w tamtych chwilach, ciągle nie mógł się otrząsnąć z emocji, które wzbudziły w nim ostatnie chwile... I może właśnie to było powodem, dla którego nie mógł sobie przypomnieć kolejnych wydarzeń. A może to po prostu ilość wypitego wina, które mu nawet nie smakowało, ale w tej chwili o to nie dbał. Albo może i obie te rzeczy naraz.

A jednak, nadal to rozpamiętywał, próbował wygrzebać jakiekolwiek wspomnienia. Pamiętał upadek — wiatr wyjący w uszach, otulający go zimnym płaszczem, ale równocześnie świadomość, że najpewniej zaraz wysokość z której spadnie, pozbawi go życia, ale najbardziej zajmował go smak, który do teraz czuł w swoich ustach, którego nie potrafił zmazać ni czas, ni tani alkohol.

Potem po prostu walnął w wodę. Uderzenie było tak silne, że zanurkował niby skruszona czasem cegła, a tam już prędko stracił przytomność. Potem, momentami, zdarzało mu się odzyskiwać przytomność, na krótkie chwile, ale zapamiętał jedynie mijające go postacie, patrzące obojętnie na jego nieruchome ciało. Aż w końcu jakiś zamaskowany mężczyzna go wybudził, wręczył sakiewkę z odrobiną żywności i prędko wyjaśnił, że znajdują się we Francji, a on musi teraz opuścić okręt i znaleźć sobie jakiś kąt.

Altaïr sięgnął po kubek, ale ilość wypitego alkoholu, choć nie tak znowu wielka, sprawiła, że niechcący wysunął ukryte ostrze, którym uderzył w kubek. Szczęście w nieszczęściu, nie w ściankę naczynia lecz rączkę, która pękła z cichym trzaskiem. Asasyn prędko się rozejrzał, jednak nikt nie usłyszał ani nie spostrzegł tego incydentu; wszyscy byli zajęci paleniem lub popijaniem własnych szczyn, bo inaczej się tego nazwać nie dało. On sam chciał znowu się napić, kubek jednak okazał się pusty. Z cichym przekleństwem na ustach, Syryjczyk odstawił go na stół.

— Może dolewki, Mon Dieu? — odezwał się ktoś za jego plecami.

Francuski akcent, jak mu się  wydawało. To musiał być bywalec, więc Asasyn po prostu pokręcił głową. Natręt jednak obszedł go i dosiadł się naprzeciwko, zajmując miejsce przy stole. Z jakiegoś dziwnego powodu, postawił również butelkę z winem, poświęcając tylko kilka sekund na napełnienie jego naczynia. Wszystko sprawnymi i eleganckimi ruchami, obserwowanymi przez Altaïra spod kaptura. 

Odruchowo sięgnął po naczynie i upił łyk. Słodkawy napój wypełnił jego usta, stanowiąc miłą odmianę dla kwaśnych szczyn, którymi wcześniej się "raczył". Spojrzał z zaintrygowaniem do wnętrza naczynia,  zapatrując się w szkarłatną ciecz, przypominającą w jakiś przedziwny sposób krew. Nie była jednak gęsta, za to tak przejrzysta, że oczywistym było dla niego, że trunek ten nie pochodzi z tej karczmy.

W końcu uniósł głowę i spojrzał na swego dobroczyńcę, który przysiadł na krześle naprzeciwko niego.  On sam popijał spokojnie trunek, a po zamkniętych oczach można było poznać, że nie jest wcale jakimś alfonsem, czy portową szumowiną, a prawdziwym... koneserem. Lekki zarost na twarzy wyglądał schludnie, garstka włosów opadających na czoło zdawała się lśnić czystością. Nic z tego wszystkiego nie było jednak tak interesujące, jak ubiór tajemniczego jegomościa.

Nosił on bowiem błękitną szatę zwieńczoną charakterystycznym kapturem nałożonym na twarz. Kapturem, który z jakiegoś powodu przypominał jego własny.

Altaïr bez słowa sięgnął po kubek i ponownie zmniejszył jego zawartość.

— Nie jesteś stąd — stwierdził Francuz.

— Nie sposób zaprzeczyć  — mruknął Syryjczyk. — Całkiem przednie to twoje wino.

Wypowiadając ostatnie słowa, odstawił puste naczynie na stół, a natręt ponownie je napełnił.

— Na pewno lepsze niż siki, które tu sprzedają. A z tego co widzę, to tobie się przyda się trochę zapomnieć o świecie.

— Skąd ten pomysł? — mruknął Altaïr.

— Bo sam do niedawna musiałem czymś łatać serce.

Asasyn uniósł głowę, z zamiarem spojrzenia Francuzowi prosto w oczy, jednak ujrzał wyciągniętą rękę.

— Arno Dorian — powiedział mężczyzna z szarmanckim uśmiechem na przystojnej twarzy.

Przez chwilę wahał się, jednak alkohol powoli wdzierający się do jego głowy, podpowiedział mu jedyne słuszne rozwiązanie. Wyciągnął swoją dłoń — tę bez ukrytego ostrza.

— Altaïr. Nazwiska i tak nie zapamiętasz. A teraz może mi wyjaśnij, dlaczego postanowiłeś poratować biednego pijaka, który nie umie się pozbierać?

Nie do końca miał o sobie takie mniemanie, przynajmniej jeszcze, ale chciał usłyszeć odpowiedź.

— Biedny pijak zazwyczaj śmierdzi jak gorzelnia. A bogaty jest jeszcze lepszy. — Arno upił kilka łyków i rozejrzał się po barze. — Pominę już twój ubiór, ale żaden pijak nie nosiłby ze sobą ukrytego ostrza.

Altaïra z początku zamurowało. Pierwszą myślą, która wzbudziła jego śmiech, było to, że Francuz się mylił, a Edward był tego najlepszym przykładem. Zaraz jednak o tym zapomniał, uświadamiając sobie, że jego nowy znajomy wie, jaką broń nosi.

— A skąd ty o tym wiesz? — Mówiąc to, odsunął od siebie zdecydowanie już i tak niemal pusty kubek.

— Jestem jasnowidzem — zaśmiał się krótko Arno. — Widziałem, jak rozbiłeś ten nieszczęsny kubek.

— I skąd wiesz, czym to zrobiłem?

— Może po prostu pójdź za mną. Niedaleko, ale tak żeby inni nie mogli nas usłyszeć, ani podglądać. Nigdy nie wiadomo, kto się kryje w tłumie.

Asasyn z początku się wahał. To wszystko było tak podejrzane i dziwne, że zastanawiał się, czy czasem to wszystko nie jest winą jego podupadającej psychiki. W końcu jednak, czy to przez ciekawość czy to przez wypite wino, odsunął krzesło i powstał.

— Lepiej, by to było warte mojego czasu — mruknął.



  

_______________________________________________________________________________





Altaïr biegł, wyczerpany i wymęczony. Do głowy przyszła mu jakaś szalona myśl, że prawie za każdym razem dochodzi do takiej samej sytuacji i mimo iż już podświadomie jest na to gotowy a może raczej wie, co go czeka, to za każdym razem męczy go to coraz bardziej, niszcząc jego ciężko osiągnięty stoicyzm i dumę.

W końcu, zdyszany, oparł się o jakiś budynek w porcie.

Wschodzące słońce wyglądało, jakby się wykrwawiało, ale nie miał ochoty na to patrzeć. Opierając się o ceglastą, chropowatą ścianę, próbował głęboko oddychać, ale atak duszności sprawił, że ledwo umiał łyknąć powietrza. Spoglądając w niespokojną, brudną rzekę, zaczął się zastanawiać nad rozwiązaniem tego wszystkiego, i od razu uśmiechnął się krzywo, zastanawiając się, co mu we łbie gra.

A grała pustka.Całą jego podróż plamiła porażka za porażką, a każde, choćby najmniejsze odniesione zwycięstwo było okupione ceną, która w tym momencie uwzględniała całą satysfakcję z udanej misji. Czuł narastającą pustkę, która w nim narastała od dawna, a z którą nie miał siły walczyć. 

Powoli tracił każdego, z kim się zżył, a zaczęło się to jeszcze zanim w tę poronioną podróż wyruszył, razem z śmiercią Al-Mualima. 

Ale najbardziej bolała go utrata...

Walnął w ceglaną ścianę z całej siły.

— Ściany w ten sposób nie zabijesz — rzucił nonszalancko znajomy głos.

Arno. Nie wiedział, skąd się tu wziął; mieli zupełnie inne zadania do wykonania, a każdy z nich przystąpił do nich w innym czasie.

— Super — mruknął Syryjczyk, ukrywając wstyd i gniew za maską zmęczenia.

— Wzorowa akcja! — Francuz nawet nie krył podekscytowania. 

— Kiedyś musi być ten pierwszy raz, no nie?

— Jeśli potrzebujesz pierwszego razu, to zawsze można ci to załatwić — zaśmiał się Arno.

— Jak się zaraz nie zamkniesz, to zwiedzisz dno tej rzeki, Arno.

Mężczyzna znów zaśmiał się serdecznie, po czym klepnął przyjaciela w ramię.

— Będziesz się musiał ustawić w kolejce, jeśli zaraz cię do kogoś nie doprowadzę.

Zmęczony umysł Syryjczyka od razu podsunął mu kilka pomysłów, zarówno nierealnych jak i desperackich, pomimo karcenia samego siebie.

— Coś mi to przypomina — westchnął.

— Cóż takiego?

Altaïr przez chwilę zastanawiał się, czy w ogóle chce o tym rozmawiać.

— Musiałbyś mieć tak samo pusty łeb jak ja, żeby dostrzec w tym podobieństwo, ale gdy opuszczałem Italię, to do mnie musieli doprowadzić całą masę ludzi. Nadal nie mam pojęcia, jak wylądowałem tutaj, skoro każdy jeden z nich chciał mnie zabić — zaśmiał się ponuro.

Merde... Nie brzmi to ciekawie, ale teraz może przestań zrzędzić, nikomu się nie chce tego słuchać, I chodź ze mną.

Altaïr już bez słowa odbił się od ściany i skinieniem głowy nakazał koledze, by prowadził.

Zagłębili się w labirynt kamiennych uliczek, a Asasyn za każdym rogiem wypatrywał nerwowo znajomych kształtów. Nie był tylko pewien, czy na pewno przyjaznych; miał wyjątkowo złe przeczucia, a radosny humor Francuza nie udzielał się mu.

Zaskakujące było to, jaka cisza zapadła w mieście, które przecież o tej porze powinno tętnić budzącym się życiem. Albo wręcz przeciwnie, biorąc pod uwagę, że oba francuskie zakony się starły, a jeden najpewniej przestał istnieć. Jeśli tak, nie sposób wypatrzeć było choćby pijaka śpiącego w rynsztoku, nawet ptaki zdawały się milczeć; ale coś mu podpowiadało, że nie tak powinno być.

A może to po prostu jego pogłębiające się szaleństwo?

Mimo najlepszych starań, nie zauważył nawet jednej postaci. Czy to wrogiej, czy przyjaznej. Może wszyscy już na niego czekali...

Gdzieś po głowie przemknęło mu, że najwidoczniej w końcu to się ma skończyć. Od razu skarcił się za takie myśli, ale jakoś nie nie mógł ich od siebie odpędzić.

W końcu stanęli przed wielką, zrujnowaną katedrą. Powybijane okna straszyły gdzieniegdzie rdzewiejącymi, wykonanymi ze stali szkieletami, z dachu zostało niemal samo przegniłe rusztowanie; co zaskakujące, najlepiej z tego wszystkiego trzymały się drzwi, które były uchylone.

— Dalej musisz iść sam — Na twarzy Arno pojawił się dziwny uśmieszek.

— Chyba znalazłyby się lepsze zajęcia niż zwiedzanie walącej się katedry. A jeśli liczysz że strop mi się na łeb zawali, to chyba prościej byłoby już mnie wykończyć — burknął Altaïr.

Francuz pokiwał głową i popchnął go do przodu, jak gdyby miał do czynienia z dzieckiem.

— Nie pożałujesz, możesz mi wierzyć. Zresztą, po tym wszystkim, chyba pora mi zaufać, nie sądzisz? — Głos Francuza teraz już był całkowicie poważny, wręcz surowy.

— A dlaczego myślisz, że ci nie ufam?

Mimo tego pytania, Asasyn wiedział, że jego kolega ma rację. Nie potrafił odpowiedzieć, dlaczego, ale jednak...

— Widać to po tobie. Po prostu już idź, zachowujesz się dzieciak!

— Och, bo całe te sekrety i namowy są oznaką każdego dorosłego, tak? — Syryjczyk spróbował się zaśmiać, choć wyszło to sztucznie.

Arno posłał mu uśmiech i zaczął się oddalać bez słowa.

Altaïr nabrał wdechu. Nie wiedział czego się spodziewać wewnątrz, ale przecież nie zostałby tu zaciągnięty dla żartu... z tą myślą, wkroczył do wnętrza.

Przywitał go chłód panujący wewnątrz. Z jakiegoś przedziwnego powodu, katedra nie wpuszczała do siebie słońca, więc wszystko było pogrążone w półmroku, choć widział całe wnętrze jak na dłoni.

Nie było w niej żywej duszy.

Mimo wszystko, zaczął powoli iść przed siebie. Większość rzeczy została już dawno rozkradziona, ale ostało się kilka ław, jak i kilka kościelnych, obowiązkowych struktur, jak zakładał, choć sam nie miał pojęcia, jak je nazwać — nie jego wiara.

I nie mógł uwierzyć w to, na co w końcu trafił jego wzrok. W pierwszej ławce siedziała drobna postać owinięta płaszczem. Nie był pewien, dlaczego z początku jej nie spostrzegł, ale mroczny jak sama noc ubiór mógł być odpowiedzią.

Zapatrzony w znajomą sylwetkę skrytą pod ciemnym materiałem, trafił stopą na resztki witrażu, który chrupnął pod jego butem, a puste wnętrze katedry poniosło dźwięk na wszystkie strony.

Postać podniosła się powoli. Było w niej coś tak bardzo znajomego, ale nie chciał, albo po prostu nie mógł w to wierzyć. W końcu co by tu robiła...

Niby w transie, stawiał krok za krokiem, powoli, na drżących nogach. Płuca zaczynały go palić, nie miał siły nawet nabrać wdechu, jakby cokolwiek poza powolnym marszem, miało zburzyć iluzję, w której chciał zostać po wieki.

Dziewczyna obróciła głowę, stojąc dumnie wyprostowana, i spojrzała na niego różnokolorowymi oczyma.

W moment znalazł się przy niej, obejmując ją tak, jakby zaraz katedra miała do reszty im się na głowy zawalić. I już nawet nie był pewien, czy to on się zaczął pocić ze zdenerwowania czy ulgi, czy to Ona uroniła łzę, zdającą się palić jego bladą skórę, gdy na nią spadła i zaczęła powoli lecieć w dół.



___________________________________________________

Ile to już lat? xD

Szczęśliwego nowego roku, czy coś

A przynajmniej lepszego niż ten, który się właśnie, na szczęście, kończy







Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top