Rozdział XLII - Lucrezia

Altaïr zbiegał ostrożnie po starych schodach, których stan był tak fatalny, że zdawały się wręcz chrupać pod jego i tak lekkimi butami. Wytwarzało to minimalny hałas — nie na tyle wielki, by kogoś sprowadzić lub zaalarmować, lecz nadal wystarczający, by powodować niepokój u Asasyna. Rozglądał się nerwowo, oczekując jakiegokolwiek odgłosu lub choćby odbicia światła w stali broni należącej do kogoś, kto ma się nim zająć. Prawdę mówiąc, nie wiedział co mu do łba strzeliło, że posłuchał się Haythama; może to była zwykła ciekawość, może desperacja, gdyż nie miał zielonego pojęcia, co może zrobić, by dotrzymać słowa danego Dianie. A może po prostu życie mu się znudziło...

Nagły szmer wyrwał go z myśli. Stanął w miejscu niby filar i zaczął wpatrywać się w ciemne miejsce, z którego doszedł podejrzany dźwięk. Nadal znajdował się na klatce schodowej, którą oświetlały pojedyncze promienie księżyca, był już jednak o kilka stopni od zejścia ze schodów, więc jeśli ktoś szykował się do niespodziewanego ataku, to nie mógł sobie wybrać lepszego momentu. Skóra mu ścierpła, a mięśnie się napięły  w oczekiwaniu na odgłos wystrzału, lub widok lecącego noża czy bełtu, skierowanego prosto w jego serce, które zaczynało bić coraz głośniej...

... Z cienia wybiegła malutka myszka, której srebrne wręcz futro odbijało światło księżyca tak, że wyglądała faktycznie jak śmiercionośna broń. Nie zmieniało to jednak faktu, że był to mały, zupełnie nieszkodliwy gryzoń. Napięcie opuściło Altaïra tak gwałtownie, że wręcz zatoczył się na ścianę i w ostatniej chwili złapał się jej, nim by o nią walnął. Wziął głęboki wdech, wypuścił powietrze, powtórzył to jeszcze raz i kolejny. Dopiero teraz sobie tak naprawdę zdał sprawę z tego, jaki jest; kłębek nerwów i stresu, wypełniony niepokojem aż po brzegi. Niepokojem, a także tęsknotą. Nie potrafił się wyluzować, choćby nie wiadomo jak się starał.

Postawił stopę na niższym schodku. Potem kolejną, coraz szybciej i szybciej, aż całkiem zszedł ze schodów i mógł szybkim krokiem podejść do starych, drewnianych drzwi, oświetlonych jedną tylko, równie starą pochodnią. Jej płomień chybotał niepewnie, próbując się utrzymać w przeciągu, bijącego z uchylonych drzwi. Ktoś wcześniej tu był i zostawił je tak celowo... pułapka, czy zaproszenie? Mógł się przekonać o tym tylko w jeden sposób.

Sięgnął po pochodnię, wyjmując ją z żelaznej rączki, w której była umieszczona. Stare drewno miejscami wydawało się być wręcz spróchniałe, a rączka była stanowczo zbyt starta, jak na pochodnię. Nie umieścili jej tu strażnicy ani służba. 

Wkroczył do ciemnego korytarza, który jednak okazał się ostro zakręcać w lewo, prowadząc przy tym w dół. Ktoś, kto zrobił z tego piwniczkę na wino, albo był masochistą, albo śmiertelnie obawiał się kradzieży alkoholu, pomyślał Altaïr, powoli truchtając. Szybko jednak przejście się wyprostowało, a niedługo zrównało, co musiało oznaczać, że znalazł się na poziomie piwniczki. A więc także blisko tego, kto zostawił pochodnię i otwarte wejście. Wątpił, by był to Haytham, w każdym razie na pewno nie sam, ale kto w takim razie? Jakiś ruch oporu? A może rzeczywiście pakował się w niezłe gówno, pokazując swoją naiwność i arogancję? W końcu nie byłby to pierwszy raz...

Dopiero teraz, w wątłym, pomarańczowym świetle rzucanym przez pochodnię, ujrzał beczki z winem. Umieszczone naprzeciwko siebie po obu stronach korytarza. Przyjrzał się uważnie tej po lewej; kranik był przerdzewiały, drewno stare, a w niektórych miejscach widać było pajęczyny. Kilka szkarłatnych, ciemnych plam pod kranem wskazywało, że był niedawno używany. Ale przez kogo, jeśli stan samej beczki był opłakany? Zresztą nie zdziwiłby się, gdyby całe to miejsce było zaniedbane, ale ciemności tutaj były iście egipskie, a malutki okrąg światła rzucanego przez pochodnię na niewiele się tu zdawał.

Postanowił jednak iść dalej, krok za krokiem, wypatrując jakichkolwiek oznak obecności lub też pułapki. Był to jednak tylko i wyłącznie efekt długiego szkolenia, wiedział, że gdyby ktoś chciał go zabić, mógłby to zrobić w każdej chwili, a on nie zdążyłby się nawet uchylić. Teraz nie było już odwrotu. 

Przyglądając się uważnie zakurzonej, kamiennej podłodze, odkrył, że wcale nie była taka zakurzona. Wyglądała, jakby dosyć niedawno przechodziła tędy całkiem spora ilość osób. W oczy również rzuciła mu się jedna rzecz, której nie zauważał wcześniej: ślady wina. Początkowo nieliczne, teraz stawały się coraz większe i gęstsze. Jak gdyby szedł tędy ktoś naprawdę pijany, albo... zostawiający mu ślady. Ślady, które właśnie skręcały w prawo, w alejkę między beczkami. W alejkę, z końca której słychać było jakieś szmery.

Nabrał jeszcze jeden raz powietrza; znów wszystkie jego mięśnie były spięte, a palce nerwowo zaciskały się na pochodni, jakby ta miała ocalić jego życie. Ruszył pewnym krokiem, idąc w ciemność, ku śmierci.

Ale ta nie miała dziś go przywitać.

Już z pewnej odległości umiał rozpoznać ten głos. Głos, w który nie mógł uwierzyć i zaczął się zastanawiać, czy na pewno z nim wszystko w porządku.

Widział światła kilku pochodni, dających znacznie lepsze oświetlenie, niż jego własna, zużyta już. Widział też kogoś, kogo nie powinien tam widzieć, a kto napełnił jego serce radością i jednocześnie zgrozą.

— Diana! — zawołał.

Włoszka najpierw jakby zdrętwiała, potem powoli obróciła głowę w jego kierunku. Ciało miała okryte smolistym płaszczem z kapturem, większość twarzy zasłaniała także maska, przez blask pochodni Altaïr nie mógł nawet ujrzeć jej oczu, był jednak pewien, że ona sama jest w szoku równie wielkim, co jego własny. Co ona tu do cholery robiła?

Dopiero potem dotarło do niego, że nie jest sama. Siedziało przy niej kilka osób, których nigdy wcześniej nie widział, a także... la Volpe. Mimo iż jego obecność tutaj nie dziwiła Asasyna, to niezbyt mu to wszystko się podobało.

Niemal doszedł do zebranych, milczących już osób, gdy z ciemności wyłoniła się jeszcze jedna postać.

— No no, nareszcie razem — podsumował ze swoim angielskim akcentem Haytham.

Diana momentalnie się zerwała, wysuwając ukryte ostrze i gotując się do odparcia ataku, który jednak nie nadszedł.

— Spokojnie. Gdybym chciał was zabić, po prostu nasłałbym tutaj żołdaków Cesare.

— Albo drugą połowę bractwa — mruknął la Volpe. — Gdyby Machiavelli się o tym wszystkim dowiedział, wojna domowa byłaby murowana.

— Tak wiele sposobów, tak mało żyć na spróbowanie. Jak już jednak mówiłem, dziś to nie wasze zostaną odebrane.

— A czemu mielibyśmy ci ufać? — warknęła Diana.

— Bo tak powiedziałem — odparł stoicko Haytham. — Musicie zabić  Cesare.

Cisza, która zapadła po tych słowach, była niemal równie głęboka, co czerń poza drżącym kręgiem światła, w którym znajdowali się zebrani.

— Zabić... co? — wyszeptała Diana. — Czy ty wiesz o czym pierdolisz, człowieku?

— Sama o to ostatnio prosiłaś Altaïra — zauważył Volpe, który stał z rękoma założonymi na piersi. — Czemu tak cię to dziwi?

Diana rzuciła szybkie spojrzenie na Syryjczyka, który z lękiem je odwzajemnił.

— On przynajmniej... no...

— Wyleguje się w zamku Cesare, żywi się królewskimi zapasami, ma dostęp do w zasadzie każdej komnaty i zakamarka zamku — wtrącił pogodnym tonem Haytham. — Cesare powierzył mu już zadanie i ma ambitne plany względem niego.

— Co? — syknęła Diana, odsuwając się na krok do tyłu. — Czy wy.... czy on...

— Nie jest templariuszem — odpowiedział Volpe. — Po prostu wykorzystuje sytuację.

— Bez jaj — warknął Altaïr. — Ja też tu jestem. Nie pomagam Cesare, po prostu obserwuję przebieg wydarzeń. Za to jestem bardzo ciekaw, co chodzi po głowie Haythamowi. W końcu razem są templariuszami, czyż nie?

Oczy zebranych skierowały się na anglika, który delikatnie podniósł kąciki ust — w pomarańczowym świetle pochodni, na tle absolutnej czerni, wyglądał niemal jak demon lub dżin z butelki.

— Nieobliczalny szaleniec, chwiejny w sojuszach, doskonały manipulant i intrygant... człowiek, który jest zagrożeniem dla każdego, nawet jeśli ten ktoś się wyleguje w jego łożu...

— Ciebie już znamy, ale co z Cesare? — przerwała Diana.

— ... kompetentny przywódca i niezłomny wojownik walczący jedynie o swoje interesy. Jest zagrożeniem zarówno dla was, jak i dla... mojego zakonu — ciągnął niezrażony Haytham. — Jeśli osiągnie swoje cele, a osiągnie nawet jeśli będzie musiał zrównać z ziemią cały Rzym i udusić swoją Lucrezię swoim własnym chujem, to zwróci się przeciwko tym, którzy mu pomogli, bo tylko oni będą mu jeszcze w stanie zagrozić. Właśnie dlatego musicie go zabić.

— Ale czemu my? — westchnął Altaïr. — Jeśli jest tak niebezpieczny, to sam powinieneś się tym zająć.

— I zwrócić przeciwko sobie resztę zakonu? — zaśmiał się krótko Anglik. — Nie, to wy jesteście jego naturalnymi wrogami, to wam najbardziej zależy na zabijaniu nas, więc to wy się tym zajmiecie.

— A ty nam dostarczysz informacji i wiedzy, jak to zrobić, tak? — mruknął la Volpe, jakby właśnie rozmawiali o jutrzejszej pogodzie.

— Jak dobrze jest mieć kompetentnego... współpracownika. A teraz Charles, dokumenty!

Z mroku wyłoniła się jeszcze jedna postać, trzymająca małą, drewnianą szkatułkę w obu dłoniach.  Mimo brązowego płaszczu, zakrywającego szczelnie całe ciało, oraz kaptura, rzucającego cień na całą twarz, było w nim coś dziwnie znajomego.

— A gdzie w ogóle jest Connor? — rzucił Syryjczyk.

— Nie ma. Rozpłynął się krótko po tym, jak przybił do brzegu i od tamtej pory nie ma po nim znaku życia — odpowiedział mu la Volpe.

— I tak po prostu o nim zapomnieliście? — zadrwił Altaïr. 

— A ty o nim pamiętałeś? — Diana brzmiała na wyjątkowo zmęczoną.

Asasyn szybko przeleciał w myślach wszystkie wydarzenia odkąd znalazł się w Rzymie i rzeczywiście musiał przed sobą przyznać, że kompletnie zapomniał o amerykańskim asasynie, który w końcu stawał z nim w konkury... nie zamierzał jednak się tym przejmować.

— Jak już skończycie wasze rodzinne wspominki, to zechcecie rzucić okiem na moje informacje. My się z wami już pożegnamy, zatem życzę dobrej nocy... i owocnych łowów. — Haytham, powiedziawszy to, obrócił się na pięcie i zaczął żwawo maszerować, a niejaki Charles zaczął dreptać za nim krok w krok.

Wkrótce nawet wątła plama światła, która oddzieliła się od ich kręgu, została połknięta przez egipskie ciemności.

— Masz z tym coś wspólnego? — zapytała Diana.

To było pytanie do niego. Patrzyła na niego, a jej oczy, mimo iż zupełnie niewidoczne, z pewnością przewiercały jego samego na wylot.

— Chciałem zapytać o to samo Volpe. Niezwykle dobrze się dogadywał z Haythamem, jak i w ogóle niewiele mówił.

— To on mnie tu przyprowadził — westchnęła Włoszka.

Tak nieznaczny, cichy odgłos, a serce Asasyna podskoczyło radośnie, choć nie było tu powodów do radości.

— A mnie przywiódł do tego miejsca Haytham — mruknął la Volpe.

— Dlaczego mu zaufałeś?

— A czemu nie? Przyszedł sam prosto do mojego biura, wyłożył kawę na ladę i sobie poszedł. A wiem, że nie układa mu się z Cesare. Proponuję jednak skupić się na tym, co nam dostarczył.

— Nie podoba mi się to — jęknęła Diana.

— Raz nas już uratował — odrzekł Altaïr dużo bardziej miękkim głosem, niż tego chciał. — Nie sądzę, by miał marnować swój czas tylko po to, by nas zdradzić w losowym momencie.

— A jeśli chce, byśmy doprowadzili do niego więcej naszych? 

Diana brzmiała na naprawdę zaniepokojoną. Co się z nią u licha działo?

Nabrał powietrza w płuca, próbując przynajmniej spojrzeć w oczy Włoszki.

— Hej... pamiętasz co ci wtedy powiedziałem?

Delikatne kiwnięcie głową.

— Zrobię to sam. Nie będzie trzeba ściągać innych...

— Nie sądzę, by ci się to udało — wtrącił la Volpe, przeglądając papiery Haythama. — Masz po drodze całą armię Cesare, masę zamkniętych drzwi, a  na końcu samego Cesare.

— Jak dotąd zawsze sobie radziłem...

— Nie zawsze. Możesz mi zaufać, że sam sobie nie poradzisz.

— Innego wyboru nie mam — mruknął Syryjczyk.

— Panie... — odezwał się nagle jeden z nieznajomych mężczyzn; Asasyn kompletnie zapomniał o ich obecności. — Pozwól, że my pomożemy. Od dawna próbujemy zbierać popleczników i zapasy. Jeśli dostaniemy sygnał, ruszymy do boju...

— Wolałbym nie marnować niepotrzebnie ludzi, nawet jeśli was nie znam — westchnął Altaïr.

— Śmierć za wolny Rzym, to dobra śmierć.

— To dobry pomysł — wtrącił la Volpe. — Musimy tylko wymyślić, czym damy znak do boju...

— Leo na pewno coś wymyśli! — odezwała się Diana.

Czyżby była podekscytowana?

— Tak, to dobry pomysł — odpowiedział Włoch. — Wtedy pozostaje tylko dostarczyć rozwiązanie naszemu drogiemu Królobójcy i liczyć, że wyuczy się mapy patroli na pamięć...

Zatonęli do reszty w rozmowie o drobnych szczegółach i pomysłach.

Gdy narada dobiegła końca, la Volpe nie rzucając nawet pożegnania, zaczął się oddalać, za nim poszli spiskowcy, zostawiając dwójkę Asasynów samą.

Altaïr stał nieruchomo, nie wiedząc co ze sobą zrobić, a gdy już się obrócił, chcąc postąpić podobnie jak reszta, poczuł małą dłoń na swoim ramieniu. Obrócił głowę, spoglądając w błyszczące w świetle pochodni, niby klejnoty królewskie, oczy Diany. Wyglądała, jakby chciała coś powiedzieć, jednak gdy ich oczy się spotkały, zamarła na chwilę, po czym zdjęła dłoń i zaczęła się prędko oddalać.

Serce Asasyna stało się nieco cięższe.

Wtem z ciemności dobiegł go jeszcze delikatny szept, niczym podmuch letniego wiatru nad jeziorem.

Buona fortuna, a presto...

                                                                                            ***

Altaïr już niemal był u wyjścia z piwnicy, gdy poczuł, że coś mu nie pasuje. Przystanął nieruchomo i zaczął nasłuchiwać, jednak  to nie dźwięki były tym, co go zaniepokoiło. Im bliżej klatki schodowej się znajdował, tym większy czuł przeciąg. Przeciąg, którego nie było gdy wchodził, ani gdy siedzieli zebrani razem.

Ktoś otworzył drzwi i czekał na zewnątrz.

Prędko ugasił pochodnię, choć nie był pewien, czy już na to nie za późno, po czym ostrożnie ruszył do przodu, wodząc palcami po wilgotnych kamieniach ściany po jego prawej.

Aż dotarł do zakrętu, za którym znajdowało się wyjście. Nie mógł wyjść niezauważony do komitetu powitalnego, stanowiącego kilka ciężkich, sapiących oddechów. Mógł zrobić tylko jedno.

Wyszedł jak gdyby nigdy nic, idąc raźno ku czekającej na niego czwórce żołnierzy Cesare, odzianych od stóp do głów w stare, rdzewiejące kolczugi.

— Tak jak myślałem — warknął jeden z nich. — Nasz pan daje ci luksusy, a ty spiskujesz przeciwko niemu.

— Co? — Altaïr nie miał innego pomysłu niż zgrywać głupa.

— Właśnie to. Najpierw tłuczesz szklankę, potem przychodzi do ciebie jeden z obserwowanych sług... na pewno należysz do tego ruchu oporu, tfu! — Mężczyzna splunął na podłogę, wyciągając zza pleców potężny, żelazny topór, a jego towarzysze postąpili podobnie.

Asasyn próbował ocenić swoje szanse; widocznie nie został wzięty przez nich za Asasyna, a za jakiegoś rebelianta i niespecjalnie go to dziwiło, biorąc pod uwagę, że żołdak nie sprawiał wrażenia nadzwyczaj inteligentnego, a tezę tę potwierdzał wybór jego broni: topór bojowy w malutkiej klatce. Dopiero teraz zauważył, że ten sam mężczyzna wparował do jego pokoju wtedy, kiedy niechcący stłukł naczynie. To wszystko jednak było niczym w obliczu podstawowego problemu: było ich czterech na jego jednego.

Wtem zauważył coś dziwnego: jakiś ciemny kształt zleciał z góry, a czas jakby zwolnił, gdy spadał idealnie na żołnierza z samego tyłu. Dopiero jakby po chwili rozległ się dźwięk ciała padającego z ogromną siłą na ziemię, a także znajomy Altaïrowi, szczęk wysuwanego ukrytego ostrza.

Trójka mężczyzn stojących przed Asasynem obróciła się jednocześnie, jak na rozkaz, w sam raz by ujrzeć powstającego Haythama. I to był ich błąd.

Altaïr momentalnie wysunął swoje własne ukryte ostrze i rzucił się do przodu, wbijając pierwszemu lepszemu żołdakowi ostrze w kark, idealnie między pierścieniami kolczugi. Stal weszła w ciało niczym w nieoprawioną książkę, po czym wyszła równie szybko, a Asasyn uniknął strumienia krwi tylko dzięki temu, że już się znajdował przy kolejnym strażniku, który w porę pojął swój błąd i właśnie się odwracał do niego. Dla Skrytobójcy nie był to jednak najmniejszy problem: wolną pięścią zdzielił strażnika w nos, nim ten zdążył zorientować się co się dzieje. Gdy jego oczy nabiegły łzami, a z nos zamienił się w źródło kapiącej krwi, Altaïr kopnął go w krocze. Na pewno było to bardziej honorowe, niż zasadzanie się w czterech na jednego, toteż nie miał za grosz litości wobec próbującego się zwinąć mężczyzny i wbił mu od spodu w podbródek ostrze, które na chwilę ugrzęzło w głowie jego ofiary. Gdy w końcu udało mu się wyszarpnąć, dojrzał tylko jak Haytham kończy serię pchnięć w pierś ostatniego ze strażników, który to osunął się na ziemię po ścianie, do której został przyparty.

Minęło kilka sekund, a podłoga zaroiła się od ciał i prędko rosnących, karmazynowych kałuż.

— Szlag, zabrudzili mi rękaw — mruknął Altaïr.

— Zbyt długo nie zabijałeś — rzucił jak gdyby nigdy nic Haytham.

Przez chwilę patrzyli na siebie, badając się oczami.

— Dlaczego wróciłeś? — zapytał Asasyn.

— Zauważyłem, że czterech żołnierzy ewidentnie po służbie, zmierza w waszą stronę. Pomyślałem, że może warto się temu przyjrzeć....

— Co ty tak naprawdę kombinujesz, co? — westchnął delikatnie zniecierpliwiony Altaïr.

Haytham już miał coś powiedzieć, jednak gdy usłyszał dochodzące z góry odgłosy kroków, momentalnie odsunął się w jedno z zacienionych miejsc, w których nie sposób można było go dostrzec.

Zostawiając Asasyna samego pośród czterech ciał żołnierzy wiernych Cesaremu.

— No, no, no... — powiedział ostry, damski głos. — Co my tu mamy?

— Lucrezia? — wymamrotał Syryjczyk, patrząc na kobietę w czerwonej sukni, schodzącego powoli po schodach.

W końcu ta stanęła w plamie światła, przedostającego się przez jedyne, zakratowane okno.

— Lucrezia Borgia, we własnej osobie. A co my tu mamy? Ciekawa jestem, jak się  z tego wytłumaczysz.

— A mnie bardziej zastanawia, jak bardzo mnie będziesz chciała wrobić... — Asasyn wiedział, że nie wykaraska się z tego. Haytham mu nie pomoże, a nikt inny nie wiedział o tym, co się tu dzieje. Był w sytuacji bez wyjścia.

— Prawdę mówiąc, nie chciałabym cię wrobić w zabójstwo — zaczęła powoli Lucrezia, ustawiając się tak, choć może Altaïrowi tylko się tak wydawało, by bardziej wyeksponować biust.  — Widzisz, to nie jest pierwsza taka sytuacja, gdy nasi strażnicy zostają zamordowani. To się zdarza od czasu do czasu, losowo, ale zdarza. Co prawda twój widok nad ciałami daje do myślenia, ale mogłabym o tym zapomnieć...

— Jeśli?

— Jeśli ty dasz trochę zapomnienia mi. — Księżna przejechała językiem po krwistych wargach, patrząc na niego.

A Altaïr z kolei poczuł się totalnie ogłupiały. Dopiero co władował się w potencjalną pułapkę, w której okazało się, że templariusz spiskuje przeciw swojemu mistrzowi, spotkał Dianę, władował się w prawdziwą pułapkę z której wykaraskał go templariusz, a teraz najpewniej żona władcy Rzymu chciała spędzić z nim czas? To musiał być jakiś naprawdę niskich lotów żart.

— Z chęcią, ale.... chyba mi nie przystoi. Cesare bardziej się do tego nadaje... — wyjąkał.

— Cesare o niczym się nie dowie, a ostatnio zupełnie mi nie poświęca czasu. Jestem taka samotna... — Lucrezia odsunęła pasemko włosów, które opadło na jej czoło. — Poza tym, również mam dla ciebie ofertę.

— Jedną z tych nie do odrzucenia, jak mniemam...

— Zapoznasz się z nią bardzo dogłębnie, a dopiero potem podejmiesz decyzję. A teraz chodź, noc jeszcze młoda, a my mamy sporo do omówienia — westchnęła zniecierpliwiona Lucrezia.

Co tu się odpierdala? — Jęknął w myślach Skrytobójca.

                                                                                                    ***

Wysoko wiszący księżyc, oświetlający łagodnie swą tarczą krainę, zdawał się rzucać na nią jednocześnie jakiś czar. Drzewa szumiały cichutko, wiatr poruszał delikatnie małymi, szmaragdowymi listkami, w oddali słychać było spokojny szmer płynącej leniwie rzeki. Ptaki spały, nawet sowy nie hukały zwyczajowo. Z rosnących tu i ówdzie różnokolorowych kwiatów, dochodziły jeno dźwięki świerszczy, tworząc z tego baśniowy wręcz krajobraz.

Ale to nie była baśń o dobrym zakończeniu.

Altaïr gorączkowo szukał wszędzie jakichkolwiek oznak pułapki, złowrogiego błysku stali albo chrzęstu zbroi. I mimo iż nie mógł niczego takiego dojrzeć, a Lucrezia szła tuż przed nim, kusząco wywijając biodrami, czego raczej by nie robiła na oczach swoich żołnierzy, to nie mógł się ani trochę odprężyć. Poza tym ciągle nie był pewien tego, czego ona sama od niego chciała...

Dotarli w końcu na szczyt pagórka, przystając pod koroną znajdującego się tu drzewa. Roztaczał się stąd piękny widok na siedzibę Borgiów, otaczające je, zrujnowane miasto i okalające je pola i winnice. Do głowy wpadła mu myśl, ile oddałby za chwilę z Dianą w tym miejscu...

— Nareszcie sami — westchnęła Lucrezia, opierając się o drzewo. — Choć prawdziwy wysiłek dopiero przed tobą... — dodała, wodząc po Altaïrze wzrokiem.

— O co chodzi? — zapytał Altaïr, stojąc sztywno i wpatrując się w wisiorek na piersi księżnej.

Choć symbol go wieńczący ginął w głębokim dekolcie, bordowy kolor łańcuszka wydawał mu się jakoś dziwnie znajomy, choć nie miał pojęcia, gdzie już wcześniej go widział.

Lucrezia podeszła do niego. Była niższa o pół głowy, co nie przeszkadzało jej patrząc z minimalną wyższością w oczach na niego. Choć nie tylko to się w nich znajdowało...

— Cesare jest nieobliczalny. Niebezpieczny. Kocham go, ale nie mogę sobie pozwolić na luksus wiary w to, że będzie przy mnie do końca. A przynajmniej pokazują to jego ostatnie czyny, a raczej ich brak...

Te słowa były raczej wymruczane niż powiedziane, a w miarę opowiadania, dłonie Lucrezii zaczęły błądzić po brzuchu Asasyna, jakby badając jego powierzchnię. A  może upewniając się, że niczego nie schował przed nią?
Księżna kontynuowała.

— Czynów, które sama potrzebuję. Ty wyglądasz mi na takiego, który jest w stanie je spełnić lepiej, niż trzeba...

— Chyba na to nie zasługuję — stęknął przerażony Altaïr.

Nie miał pojęcia, jak się z tego wykaraskać, choć słowa i wygląd kobiety obudziły w nim żywioł, który bardzo starał się w sobie budzić, a któremu niemal nie sposób było nie ulec...

— Po co to zdenerwowanie? Z wszystkich z twojego rodzaju, ty zasługujesz najbardziej... — Lucrezia niemal się do niego przytuliła, powoli krążąc wokół niego i wodząc po nim palcami. — A przy tym... potrzebujemy takich jak ty w naszym zakonie...

Stanęła przed nim, patrząc mu pożądliwie prosto w oczy. I choć Altaïra bardzo zaciekawiła kwestia o zakonie, w głowie miał już tylko jedną myśl. Plan, narodzony w ułamku sekundy, równie głupi co szalony, niechciany ale jedyny, jaki mu przychodził do głowy.

Przywarł do Lucrezii, nie całując jej, ale dotykając jej nosa swoim, szybko się jednak zniżając, jednocześnie uginając kolana. Księżna jakby doskonale wiedziała, co mu chodzi po głowie u ochoczo się go posłuchała, zaniżając się, aż w końcu usiadła na miękkiej trawie. Asasyn prędko usiadł  za jej plecami, a ta oparła się o niego. Jego ręce zabłądziły na jej talii, a lewa prędko powędrowała na ramię, skąd przeszła na obojczyk, aż się natknęła na zimny metal łańcuszka, gdy nosem wodził po uchu i szyi kobiety, chuchając na nią gorącym, nierównym oddechem. Serce waliło mu jak szalone, stęsknione i samotne, oczami wpatrywał się w twarz Lucrezii, która to z kolei przymknęła oczy, dysząc i delikatnie wyginając się w łuk. Altaïr skorzystał z tego i szybko  pochwycił łańcuszek, wyciągając go spomiędzy piersi Włoszki. Jedno spojrzenie mu wystarczyło w zupełności. Puścił wisiorek i przejechał palcem do góry, zatrzymując go na szyi kobiety. Na chwilę odjął dłoń, po czym ją przyłożył z powrotem, szybko przejeżdżając po gardle Lucrezii, równocześnie nieco odchylając głowę.  

Kobieta cicho zacharkała zaskoczona, otwierając oczy szeroko. Jednak życie uchodziło z nich zbyt szybko, by mogła choćby wykrzyknąć ostatnie przekleństwo, a krew wylewająca się z cięcia na szyi prędko zabarwiła jej ubranie, trawę i dekolt.

Altaïr po raz ostatni skierował dłoń na to ostatnie, chwytając wisiorek i ostrzem przecinając łańcuszek, który mimo iż był metalowy, to jednak niezbyt wytrzymały. Przedstawiał on bordowy znak Bractwa Asasynów przekreślony krzyżem Templariuszy. Schował go do kieszeni, po czym powstał, kierując się w stronę zamku.

Nie miał wiele czasu, nim ciało księżnej zostanie znalezione i rozpoczną się łowy na jej zabójcę. Mogło to przyspieszyć lub totalnie zaburzyć ich plany, omawiane zaledwie przed chwilą. Musiał jak najszybciej skontaktować się z Leonardem lub Haythamem i obwieścić im, że czas na improwizację właśnie się zaczął.2

Wystękał pod nosem całą serię przekleństw, idąc nierównym krokiem. Czuł się brudny, zbrukany i wykorzystany, zastanawiał się co powie Diana, a także jak to wszystko w końcu się potoczy. Jedno wiedział na pewno: sprawy się właśnie... zjebały.

________________

A więc szczęśliwego Nowego roku, choć czy taki szczęśliwy będzie to wątpię. Tradycyjnie jak co roku o tej samej porze wypuszczam rozdział, który jest poniekąd zainspirowany akcją "Potomków" FullOfIrony. Co prawda mam wątpliwości, czy czyta to ktokolwiek poza nią, ale jeśli się tak jednak właśnie zdarzyło, to polecam zerknąć do jej książki, gdyż zapowiada się naprawdę obiecująco i nie pojawia się tak rzadko jak moja.

A teraz do widzenia.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top