Rozdział XLI - Okazja
Altaïr zerwał się gwałtownie, czując tylko zawroty głowy i piasek w oczach, jak i walące szybko serce. Sięgnął ręką panicznie na bok, chcąc ją położyć na jej biodrze, ale... trafił na pustkę. Niemal taką samą, jaką czuł w swym sercu.
Powoli, ze znużeniem, usiadł na skraju łóżka, chowając zmęczoną twarz w swych dłoniach. Pod przymkniętymi mocno powiekami jawiły mu się rozkoszne wizje różnokolorowych oczu, cudownych, długich włosów i miękkich ust, które dotykały jego własnych...
Nie, to się musiało mu śnić. W zasadzie to śniło, ale pamiętał, że jeszcze tej samej nocy faktycznie poczuł usta Diany... a może nie? Może to wszystko to był jeden wielki sen, koszmarny w swej rozkoszności? Przecież to, co zrobił Dianie... to wszystko trwało ułamki sekund, nawet nie zdążył dobrze dotknąć jej...
Ciszę rozerwał odgłos wystrzału z broni palnej. Żołnierze Cesare jak zwykle zaczynali swój trening. Która w ogóle była godzina?
Ziewnął, wstając. Niemal od razu zatoczył się na łóżko; tych nędznych kilka godzin snu mu nie wystarczyło, by odpocząć po takim dniu, na dodatek czuł przytłaczający brak kogoś wyjątkowego, brak, który wbijał mu gwałtem obuch pod żebra. Wolał się wrócić do tych snów i zostać w nich na zawsze, niż mierzyć się z czymś takim.
Zaczął miarowo oddychać, siedząc na zbyt miękkim łóżku, a gdy poczuł, że nieco się uspokaja, sięgnął po kubek stojący na stoliku niedaleko. Orzeźwiający łyk krystalicznie czystej wody był tym, czego potrzebował.
Pamiętał wydarzenia zeszłej nocy, pamiętał zbliżenie się do Włoszki, a potem... wszystko się zamazało w całej gamie najróżniejszych uczuć. Gdy sobie uświadomił, co wtedy tak naprawdę powiedział i zrobił, poczuł się, jakby nie był sobą, a jedynie obserwatorem umieszczonym w jakimś dziwnym ciele, które robiło coś bez jego zgody. Tylko kilka rzeczy się przebijało przez ten natłok; ogromna chęć przytulenia jej, poczucia jej ciała i pewności, że teraz wszystko będzie dobrze, ogromna radość i jej miękkie usta, które tak bardzo chciał poczuć dłużej niż przez te ułamki sekund...
— Jak dziecko — jęknął; nawet to brzmiało jak łkanie dziecka.
Jak on miał w pojedynkę stawić się Cesare? Jego straży, jego rodzinie i zakonowi, któremu przewodził? Nie widział na to najmniejszych szans. Jak niby miał obrócić gościnność Cesare przeciwko niemu samemu? Był sam, nie miał szans, towarzystwa i nawet sprzętu, którym...
— Sprzęt — mruknął do siebie.
Przypomniał sobie słowa Cesare, jakoby to Leonardo da Vinci pracował dla niego samego, przeciwko Asasynom, a potem Dianę, mówiącą o tym, że Leonardo jest zmuszany do konstruowania złych wynalazków dla tyrana. Miał więc dobrą wymówkę z każdej strony, by się do niego udać. Być może zdołałby też nieco ogarnąć cały ten burdel, spojrzeć na niego z innej strony i ułożyć jakikolwiek plan.
To była jego jedyna nadzieja.
Tylko jak zareaguje reszta Asasynów, wiedząc, że mieszkał i rozmawiał z Cesare tak długo? Mogą go oskarżyć o spiskowanie przeciwko nim, zresztą całkiem słuszne. Pauline już teraz najeżona była wątpliwościami. Musiałby zniknąć natychmiast po bitwie, bez słowa, bez pożegnania, nie mogąc nawet obdarować ostatnim spojrzeniem swej ukochanej Diany...
Nie chciał tego. Nie chciał, ale wiedział, że musi to zrobić. Jego misja była ważniejsza niż jego uczucia, a dając się oskarżyć swoim współbraciom, niczego nie wskóra.
Uderzył z całej siły pięścią o drewniany stolik obok łóżka, a ten niemal pękł od niespodziewanej siły. Skończyło się jednak na tym, że szklany kubek zleciał na podłogę i stłukł się na kawałku podłogi, gdzie akurat nie było podłogi. Odłamki naczynia rozprysnęły się na wszystkie strony, a resztki wody osadzone na co większych kawałkach, perliły się w świetle wschodzącego słońca. Uśmiechnął się ponuro; czuł się tak samo, jak do nie tak dawna cały kubek. Tylko czym byłyby te błyszczące krople wody?
Jego rozmyślania przerwał odgłos nadchodzących kroków. Czym prędzej rzucił się do resztek naczynia; nie wiedział przecież, jak Cesare podejdzie do zniszczenia jego rzeczy. Nie zdążył jednak zrobić czegokolwiek, nim rozległo się głośne pukanie.
— Halo? Czy mogę wejść? — Rozległ się szorstki, męski głos, nieco przytłumiony.
— Tak... — westchnął Asasyn.
Drzwi rozwarły się gwałtownie i szeroko. Wkroczył przez nie gwardzista Cesare, zakuty w czarną jak noc stal o czerwonych i złotych zdobieniach oraz elementach, wskazujących na dystynkcje i herb rodowy żołnierza. Niezbyt inteligentnie wyglądająca twarz żołnierza patrzyła na niego czujnie, jakby Altaïr był jakimś włamywaczem.
— Co tu się dzieje? — zapytał szorstko strażnik.
— Nic. Po prostu szklanka ześlizgnęła się ze stołu.
— Mhm.
Altaïr spojrzał na niego z niechęcią.
— Coś jeszcze?
— Nie. Przyślę kogoś ze służby, by to pozbierał.
Po tych słowach, gwardzista wyszedł z pomieszczenia. Asasyn miał jednak jakieś dziwne wrażenie, że mężczyzna nie do końca był zawodowym żołdakiem. Był jakiś taki... dziwny, nie dało się wywróżyć zbyt wiele z jego oczu, a zbroja wcale nie wyglądała na taką pierwszej świeżości. Kogo Cesare brał do swej armii?
Zerknął na potłuczone szkło. Wcześniej myślał o nim jak o własnym życiu, teraz z kolei, tknięty jakimś niewytłumaczalnym impulsem, zaczął zbierać mniejsze kawałki i wkładać do sakiewki przy pasie. Miał nadzieję, że nigdy tych śmieci nie wykorzysta, ale mogły się okazać przydatne...
Chwilę później, jak na zawołanie, do pokoju wparował służący. Nawet nie spojrzał na lokatora, po prostu rzucił się na podłogę i zaczął energicznie pucować, ścierać i zbierać kawałki szkła. Asasyn przyjrzał mu się jednak dokładniej; młodzieniec niemal niezauważalnie dygotał, wzrok nerwowo przeskakiwał po podłodze, a na bladych dłoniach widać było żyły. Wtem sługa zerwał się z podłogi i niemal na kolanach wyszedł z pokoju, nie wymawiając ani słowa.
— To nie jest dobrowolnie trzymana służba — mruknął do siebie Altaïr.
Czy jednak mógł to wykorzystać do swoich celów? Zmówić się ze służbą, by choćby zatruli posiłek Cesare, albo chociaż dołączyli do rebelii? Nie musiał nawet się namyślać, by od razu skazać ten plan na porażkę. Nie władał tutejszym językiem tak dobrze, nie znał nikogo, nie wiedział nawet, gdzie służący mają swą siedzibę. Nie zaufaliby mu, jako świeżo nabytemu pupilkowi Cesare. Nie mógł tu nic zdziałać.
Usiadł na łóżku, załamany. Nie miał pojęcia, w co i po co się wpakował, ale wiedział już, że nie ma odwrotu. Musi coś zrobić... nawet za cenę własnego życia. W końcu do tego go szkolili, czyż nie?
***
Szczęk stali rozbrzmiewał między murami zamków, nosząc się po placu treningowym, gdzie gwardziści mieli właśnie swój południowy trening. Postać w kapturze, stojąca pod ścianą i powoli przeżuwająca świeże jabłko, tryskające sokiem wprost do ust, przyglądała się z zainteresowaniem ruchom żołnierzy; ich szybkości, sile, paradom, sztychom, a nawet dłoniom dzierżącym miecz. Próbował także spostrzec inne przydatne szczegóły, jak wyraz twarzy tych, którzy nie zasłani jej hełmem, czy broń drży w dłoniach, czy ktoś nie nadąża za resztą bądź idzie mu wybitnie dobrze. Zwracał uwagę na to, czy ktoś ma na sobie pełen pancerz, czy zbroja jest lśniąca czy widać po niej upływ czasu i treningi.
— Wspaniały widok, nieprawdaż? — zawołał radośnie męski, ostry głos.
— Witaj, Cesare — odparł Altaïr, wyrzucając ogryzek jabłka pod ścianę. — Zaiste... robi wrażenie.
Nie była to do końca prawda. Sporo z mężczyzn tu zgromadzonych, wyglądało jakby nie chcieli a musieli i wcale nie chodziło po prostu o lenistwo wobec jeszcze jednego treningu. Coś tu było ewidentnie nie tak, nie mógł jednak nie mógł określić, co było przyczyną tego wszystkiego.
— Tak oto dzieci Rzymu stają się prawdziwymi mężczyznami, wojownikami, rycerzami i obrońcami. Będą wspaniałymi żołnierzami w służbie wspaniałego władcy, a ich imiona nigdy nie zostaną zapomniane!
— Och, nie byłbym tego taki pewien — mruknął znajomy głos za ich plecami.
— Haytham. Miło że nas uraczyłeś swoją obecnością, ale twój komentarz za to nie jest taki miły — odparł spokojnie Cesare.
— Ależ nie jest niemiły, to tylko stwierdzenie faktu. Wielu z tych chłopców zginie w durnych, niepotrzebnych walkach o czyjś honor, nim zdążą zasłużyć na wykucie swojego imienia w marmurze, czy co wy tam robicie.
— Bzdury. Każdy żołnierz poległy w mej służbie zostanie odpowiednio uhonorowany, a czyż nie ma większej chwały, niż polec w boju właśnie?
— Ależ na pewno — stwierdził oschle Haytham. — W każdym razie... chciałem porozmawiać na osobności z Altaïrem, jeśli łaska.
Asasyna nawiedziły złe przeczucia. Czyżby został przejrzany? A może Haytham chciał się go pozbyć po cichu i to w tak bezczelny sposób?
— Prawdę mówiąc, dopiero zaczęliśmy rozmawiać, ale nie będę was zatrzymywał. Muszę jeszcze obejrzeć resztę moich wojsk... — Powiedziawszy to, Cesare zaczął się oddalać, nawet się nie żegnając.
Zostali sami ze sobą, początkowo nie wymawiając ani słowa. Altaïr nie chciał się odzywać by sobie nie zaszkodzić, Haytham wpatrywał się w ćwiczących żołnierzy bez słowa.
— Ta zgraja nie dałaby rady pijanym żeglarzom, a co dopiero prawdziwej armii — odezwał się w końcu Anglik.
— Też tak uważam.
— Nie bądź taki ponury. Nie jesteś sam.
— O czym ty mówisz...
— Doskonale wiesz, o czym mówię. — Haytham obrócił się do niego plecami. — Północ w piwniczce na wino. Nie zmarnuj tej okazji.
Z tym słowy, Altaïr został sam.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top