Rozdział XI - Smak melancholii

Biegł. Biegł tak szybko, jak jeszcze nigdy w całym swym życiu mu się nie udało, a tempo to wzrastało wraz z każdą chwilą. Czuł adrenalinę buzującą w jego żyłach, jakby nie składał się z krwi, tylko właśnie z niej. Oddychał szybko i płytko, a mimo to nie czuł zmęczenia, gdy szaleńczym sprintem pokonywał uliczki przedmieść, goniąc kogoś.

Goniąc?

Daleko w przodzie biegła jakaś kobieta, mając nie gorsze tempo niźli on sam, mimo niezbyt okazałej postury. Długie włosy powiewały za nią, gdy uciekała przed nim.

Uciekała?

W jego głowie pojawiały się strzępki wspomnień i myśli, z których udało mu się złożyć jedną myśl: goni ją, gdyż chce ją o coś poprosić.

Poprosić?

Kolejne pięć nieludzko szybkich kroków, które odbijały się głośnym echem, niosąc dźwięk dalej wśród pustych ulic.

Nie chciał jej o nic prosić. Zamierzał ją błagać. Błagać tak długo, aż w końcu się zgodzi.

O co?

Czuł wiatr we włosach, choć sama pogoda była niezwykle ładna i spokojna. Na niebie nie widać było ani jednej chmurki, żaden listek się nie poruszał bez udziału czegoś lub kogoś. Wszystko widział niezwykle ostro, a głębia kolorów w innych okolicznościach mogłaby przyprawić go o zawrót głowy.

Chciał ją błagać o przebaczenie. Danie drugiej szansy, mimo zupełnego zaprzepaszczenia pierwszej. A ona uciekała przed nim, nie chcąc mieć z nim nic wspólnego. Nie mógł sobie przypomnieć, dlaczego właściwie chciał jeszcze jedną szansę, nie pamiętał co się działo wcześniej, w jego umyśle panowała zupełna pustka. Wiedział tylko, że nie może sobie pozwolić na porażkę, za bardzo mu zależało.

Wypadł nagle na łąkę, gdzie soczyście zielona trawa rosła, jakby nigdy nie widząc człowieka. Mimo tak szaleńczego biegu, zupełnie nie czuł zmęczenia, ale wiedział, że to długo nie potrwa. Musiał się spieszyć, bo gdy raz zwolni, raz się potknie, wszystko pójdzie na marne... a on sam nie był w stanie biec w nieskończoność.

Skupił wzrok na znajomych kształtach ciała kobiety, a może dziewczyny, na jej włosach, których kolor tak bardzo go ukajał, choć w tym momencie nawet nie był w stanie powiedzieć jakiej barwy tak właściwie są. Czuł jakąś namiastkę rozpaczy, ale nadzieja zwalczała niemal wszystkie inne uczucia. W uszach szumiał mu wiatr, zagłuszając otoczenie, stopy stawiały kroki na miękkiej trawie, ale niemal nie czuł tego, a może nie chciał czuć, skupiając się na jednym.

Kobieta zniknęła w lesie, który nagle jakby się pojawił przed nią, on sam chwilę później wpadł między brzozowe, porozrzucane wszędzie wokół drzewa. Przez korony drzew wpadały złote promyki światła, które wszystko wokół rozjaśniały.

Ujrzał dziewczynę, która biegła po drzewach, rosnących po drugiej stronie wyschniętego dawno koryta rzeki. W przeciwieństwie do brzóz, rosnących po tej stronie, te były powyginane i nie aż tak wysokie, co umożliwiało sprawną wspinaczkę po brązowych gałęziach. Wbiegł do niewielkiego koryta, porośniętego gdzieniegdzie mchem i konwaliami, pod stopami czuł łamiące się gałązki, oddech stał się bardziej nierówny. Kobieta spojrzała lekko za siebie, a widząc biegnącego za nią mężczyznę, przyspieszyła jeszcze bardziej.

W głowie miał gonitwę myśli nie mniejszą niż w rzeczywistości, chciał do niej zawołać, ale nie mógł sobie na to pozwolić, czuł, że rozstrzygający moment nadchodzi krokami tak wielkimi, jak jego same, gdy pokonywał z nadludzką prędkością coraz większy dystans. A mimo to, Ona zaczęła się oddalać coraz bardziej, on sam począł zwalniać, czuł, jak potworny ból rozrywa jego płuca i nogi, wydzierając mu resztki oddechu. Chciał wbiec na drzewa, z nadzieją że w ten sposób nadrobi nieco dystansu, ale resztki postrzępionego rozsądku mówiły mu, że jedyną nadzieją jest dalszy, beznadziejny bieg w wyschniętym korycie. Powoli w jego serce wkradała się rozpacz, próbował siebie zmotywować do dalszej pogoni, ale... nawet nie wiedział czemu tak ją ściga. Cóż takiego musiał uczynić, że ta kobieta tak bardzo przed nim ucieka? Zauważalnie zwolnił, wbrew samemu sobie, nie miał sił na dalszy bieg.

I oto ujrzał coś, co mu pozwoliło użyć ostatnich rezerw jego sił, co sprawiło, że nadzieja wybuchła z beznadziejnym, ostatnim powstaniem, wypierając przytłaczającą rozpacz. Oto ujrzał, jak dziewczyna przystaje na gałęzi i obraca się w jego stronę, na ustach mając uśmiech, który natychmiast stopił wszelkie jego smutki, wprawiając go w stan euforii, mimo iż jeszcze przed chwilą nie zamierzała mu dać tego, o co tak bardzo walczył. W jego pamięci pojawiło się kilka kolejnych, nikłych, wspomnień. To nie był pierwszy raz, kiedy o nią walczył, ale z pewnością ostatni.

Dlaczego ostatni?

Nie był w stanie stwierdzić, ale był tak blisko... Wszelkie zmęczenie ulotniło się z jego ciała, wyparte niczym samotność pod wpływem bliskości drugiej osoby. Dziewczyna zeskoczyła z gałęzi, miękko acz niepewnie lądując na trawie, porastającej skąpaną w słońcu polanę, na której on sam znalazł się chwilę później. Czuł lęk przed kolejną porażką, ale tym razem nie zamierzał dać się mu owładnąć. Ona była tak bardzo mu znajoma, tak bliska i ukochana... a mimo to, nie był w stanie przypomnieć sobie czegoś więcej o niej, posiadał tylko te uczucia, które władały nim i nakazywały do podjęcia daremnej walki.

Ale czy aby na pewno daremnej?

Zwolnił tuż przed nią, zatapiając się w jej cudownych oczach, piękniejszych niż księżyc w pełni, jednak nie pozwalając sobie na dłuższą przyjemność z tego widoku. Przesunął wzrokiem po niej, zachwycając się jej zarumienionymi policzkami, próbując ułożyć w głowie sensowne zdanie, ale szybko dał sobie spokój, doświadczenie podpowiadało mu, że plany nigdy nie wychodziły, natomiast improwizacja już tak. Zaczerpnął głęboko powietrza i wypowiedział pierwsze myśli, jakie przyszły mu do głowy.

- Proszę, daj mi... jeszcze jedną szansę. Ja... zmieniłem się, naprawdę...

Poczuł się jak skończony głupiec. Jakież to były pospolite słowa, bez żadnego poparcia w faktach... Dziewczyna przez chwilę wpatrywała się w niego, myśląc nad czymś, ciągle uśmiechnięta, po czym otworzyła usta, przyprawiając go o tak szybkie, że aż bolesne bicie serca.

- Aż tak bardzo ci zależy? No dobrze, możemy spróbować jeszcze raz, tylko tym razem postaraj się niczego nie spaprać - roześmiała się słodko.

W pierwszej chwili myślał, że się przesłyszał, ale potem... Radość i jeszcze większa euforia uderzyły w niego z całą siłą, sprawiając że w jednej chwili poczuł się zupełnie szczęśliwy i spełniony. Przytulił ukochaną i poderwał z ziemi, zataczając radośnie kilka kółek w miejscu. Kolejne uczucia, już dawno zapomniane, teraz wracały do niego z pełną mocą. Jej śmiech, wspanialszy niż jakikolwiek inny dźwięk, jej uśmiech niszczący w moment wszelkie troski i zmartwienia, zapach, ciepło i dotyk jej ciała, które dawało mu poczucie celu i pozwalające zapomnieć o całym bożym świecie...

Odchylił się na chwilę i spojrzał w jej oczy, w których widział dokładne odbicie swych uczuć. Otworzył usta by coś powiedzieć i...

***
Altaïr obudził się cały spocony i zmęczony, niczym po przebiegnięciu maratonu, ale jednocześnie jakoś dziwnie spokojny i zadowolony, po raz pierwszy od dawna. Wyjrzał przez okno. Ciemne chmury przepuszczały drobny promyk słońca, które dopiero co wstawało z głębokiego snu. Pomyślał, że mógłby jeszcze trochę pospać, ale sen już odszedł i prędko wrócić raczej nie zamierzał, wstał więc powoli i ubrał się w swą zwykłą szatę. W głowie miał setki myśli, każda tak samo potrzebująca przemyślenia, ale jedna z nich szczególnie nie dawała mu spokoju. Wyszedł z pokoju, ostrożnie zamykając drzwi i cicho zbiegając po schodach, na których wyłożony był miękki dywan. Nie chciał budzić nikogo, potrzebował chwili sam na sam ze sobą, a jego znajomość otoczenia była już wystarczająca by wiedzieć, gdzie w okolicy może znaleźć ciche i odosobnione miejsce. Po wyjściu z domu nie oglądał się za siebie, kierując się prosto do niego.

                                 ***

Cichy szum rzeki koił jego zmysły, gdy przysiadł na skałach znajdujących się przy jej brzegu. Naprzeciwko rósł las sosnowy, który był tak gęsty, że z pomiędzy drzew wyzierała tylko gęsta ciemność. Nogi luźno zwisały mu nad wodą, ręce oparł na kolanach i tak trwał w zadumie. Jego sen nie dawał mu spokoju, jednocześnie nie potrafił zrozumieć jego genezy. Kogo ścigał? Odpowiedź wydawała mu się prosta i jakby na końcu języka, ale kiedy już miał ją sobie przypomnieć, to nagle coś mu w tym przeszkadzało i zaczynał od nowa. Czemu prosił o szansę? Był zupełnie w porządku, nie miał kłopotów z kobietami, poza tym, że dotąd nie natrafił na żadną do końca szczerą i wytrwałą, ale to nie była jego wina...

Westchnął cicho, zirytowany samym sobą. W jego życiu nie było kobiety, do której by coś czuł. Diana? Może i ją przytulił i sam nie wiedział dlaczego, ale nie mógł sobie wyobrazić ich razem. Rachel? Jeszcze lepiej, zupełnie jej nie znał i nie do końca ufał, choć była wyjątkowo ładna. A gdy myślał o potencjalnych partnerkach, to długo nic mu nie przychodziło do głowy, aż musiał samemu sobie przypominać o kobietach jego godnych. Dlaczego by miał kogoś pokochać do tego stopnia, by wdawać się w szaleńczą pogoń tylko po to, by się kajać i błagać?

A mimo to, felerne uczucie nie chciało go opuścić, zasiedlając się w jego głowie. Zaczął zastanawiać się, czy aby ten sen nie był znakiem... ale czy sny mogą takimi być? Przewidywać i dawać porady lub wskazówki odnośnie przyszłości?

Wszystko działo się zdecydowanie za szybko. Czasem tęsknił za tym co było a nie wróci, choć starał się nie myśleć o takich rzeczach. Myślał o tym, jak to było, kiedy jeszcze Al Mualim żył. Ten stary człowiek tyle dla niego znaczył, że jego zdrada odcisnęła na nim głębokie ślady i wcale nie pomagał fakt, że były mentor poległ właśnie z jego ręki.

A co się stało z Abbasem? Miał nadzieję, że Malik zdołał utrzymać go w ryzach, inaczej mogło się to dla bractwa skończyć bardzo nieciekawie. Zbyt często myślał o tym, że ich przyjaźń nie powinna się tak skończyć. Gdyby poszło o wyróżnienie, zasługi albo walkę o dziewczynę...

Z powrotem wrócił do tematu sennych przygód. Jeszcze nigdy żaden sen nie był tak realistyczny, tak prawdziwy, a jednocześnie żaden nie osiedlał się tak głęboko w jego umyśle i zatruwał mu myśli...

Westchnął raz jeszcze i powoli podniósł się z nadzieją, że mimo wszystko to tylko durny sen, po czym ruszył do rezydencji Haythama.

Słońce nadal nie chciało się przebić zza czarnych chmur, które mimo wszystko nieco pojaśniały.

                                ***

Otworzył po cichu drzwi, ale niepotrzebnie się starał, gdyż poczuł jak uderzają o coś mocno, po chwili jeszcze słysząc głośne przekleństwo. Wszedł szybko do pomieszczenia i rozejrzał się, jednak ze zdziwieniem skonstatował, iż nikogo nie ma, dopiero po chwili zorientował się, że na ziemi pod jego nogami leży Haytham, trzymając się za nos. Od razu także do przedsionka wparowała Diana, wyciągając miecz z pochwy, zamarła jednak na widok Altaïra stojącego nad zwijającym się i cicho pojękującym Haythamem.

— Co wy...

— Można powiedzieć, że moje nadejście uczyniło na nim... uderzające wrażenie, uch — stwierdził Altaïr, wzruszając ramionami.

Chwycił Haythama za dłoń i szarpnął do góry, na co ten spojrzał na niego z rozwścieczeniem.

— Nie mogłeś jakoś mnie ostrzec? — warknął przytłumionym głosem.

— Och pewnie, mogłem wyśpiewywać twe imię po całym mieście, byś wiedział o moim nadejściu — odparował asasyn. — Idź lepiej się nieco ogarnąć — mówiąc to, popchnął mężczyznę w stronę schodów, bowiem zauważył krew lecącą spomiędzy palców przytkniętych do nosa.

Został sam na sam z Dianą. Zapanowała krępująca cisza, która została przerwana przez odgłos miecza wsuwanego do pochwy, ta zaś po chwili wylądowała w kącie z głośnym, metalicznym brzękiem. Kobieta spojrzała na Altaïra i uśmiechnęła się ledwie widocznie, jakby z nutką nieśmiałości.

— Gdzie byłeś? — zagadnęła cicho.

— Musiałem coś... przemyśleć — odpowiedział powoli.

— Cóż to cię wygnało z łóżka o świcie i kazało wyjść samemu, hmm? — drążyła dalej.

Altaïr przeszedł do salonu, uprzednio zrzucając buty. Widząc zgaszony kominek westchnął tylko i zbliżył się z zamiarem napalenia w nim.

— Coś mi się... przyśniło — powiedział do Diany, która stanęła w wejściu.

— Znowu? Co tym razem?

Widząc jej dziwny wyraz twarzy, zaraz postanowił ją uspokoić, jednocześnie starając się wyjawić jak najmniej.

— Ach, tym razem co innego. Po prostu... przypomniała mi się pewna osoba — skłamał naprędce.

— Och... Dobra, muszę iść coś... załatwić. Poradzisz sobie beze mnie? — zadała formalne pytanie, a widząc potwierdzające skinienie głową, szybko się wycofała, znikając za rogiem.

Altaïr zmarszczył brwi, gdy został sam. Diana nigdy tak się nie zachowywała...

W każdym razie, mam teraz inne zmartwienia — pomyślał.

Następnego dnia mieli ruszać, a on potrzebował wciąż rozważyć kilka dosyć istotnych kwestii.

_________________
Kto wie ten wie
Ho łał, chyba jeszcze nigdy tak szybko nie napisałem rozdziału, choć trochę dawno go nie było xd miał być w nieco późniejszym momencie fabuły, ale po wielokrotnym przemyśleniu stwierdziłem, że równie dobrze mogę go napisać teraz, choć może być nieco... dziwny :v

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top