Rozdział V - W Nowym Świecie
Altaïr zamknął swój czarny, skórzany dziennik i włożył go do juków niesionych przez jego nowego konia. Była to karej maści duża klacz, o stalowo-szarych kopytach i hebanowych, długich włosach. Natomiast najbardziej niezwykłym elementem jej wyglądu były oczy. Duże i całkiem czerwone, niczym dwa olbrzymie rubiny, nadawały jej wręcz demoniczny, choć przy tym przepiękny wygląd. Przypomniał sobie, co mówił jej poprzedni właściciel.
- Człowiek, który mi ją sprzedawał, wyglądał, jakby bardzo się spieszył. Miał na sobie czarną do ziemi szatę z kapturem, powiedział tylko, że to nie zwykła klacz, wabi się Cienista i mam ją zachować dla kogoś odpowiedniego. Ty mi na takiego wyglądasz.
Sprzedawca był zwykłym, prostym chłopem. Żył z prowadzenia stadniny koni i wyglądał na poczciwego, szczerego człowieka, ale mimo to Altaïr przez dłuższą chwilę się zastanawiał. Cena była naprawdę duża, nawet jak na zapasy złota, w które wyposażył ich Edward, lecz w końcu mężczyzna stwierdził, że bez konia daleko nie zawędruje, a klacz, na którą właśnie patrzy, ma w sobie coś wyjątkowego. Zresztą już podczas obchodu stajni zwróciła jego uwagę, gdy przechodząc obok niej, potrąciła go przyjacielsko pyskiem w ramię. Dał jej wtedy jabłko z kosza niesionego przez gospodarza, które ochoczo schrupała wprost z jego ręki, prychając ze szczęścia. Było to czternaście dni temu, niedługo po tym, jak pożegnali Edwarda Kenwaya. Do teraz żałował, że nie mógł się z nimi zabrać. Brakowało mu jego towarzystwa i pijackiego śmiechu. Przypomniał sobie jego słowa dotyczące Diany. Czemu on się tak uparł? Przecież jest wiele takich kobiet, a ja nie mam najmniejszej ochoty na kolejne zabawy w związkach - pomyślał. Spojrzał kątem oka na towarzyszkę, jadącą po jego prawej, między nim a Haythamem. Jak zawsze w kapturze i masce, które przesłaniały niemalże całą jej twarz. Podróżny, purpurowo-węglowy płaszcz okrywał jej ciało, nie zdradzając żadnych szczegółów na temat jej figury. Nigdy jej nie widziałem bez niego - wpadło mu nagle do głowy. Gdzieś tam w myślach miał wyrytą jej twarz i wrażenie, które na nim uczył ten widok, jednak skutecznie odpychał od siebie to wspomnienie, lekko się tego uczucia nawet obawiając. Nigdy nie był specjalnie towarzyski, te kilka razy, kiedy był w związku, zniechęcały go do myśli o znalezieniu sobie partnera - po prostu żadna z nich nie była tą właściwą, a jego ostatnia partnerka sprawiła mu niemało kłopotów. Po raz niewiadomo który w myślach pojawiły mu się fiołkowe oczy zamordowanej przez niego templariuszki; wspomnienie to często sie pojawiało, jednak je także starał się ignorować. Wrócił myślami do obecnego położenia i podróży. Kobieta rzadko się odzywała, nie inicjując żadnych rozmów, choć będąc zaproszoną do dyskusji, zdarzało jej się wypowiedzieć dłuższe kwestie. Znacznie bardziej od niej rozmowny był Haytham, jednak nie znaczyło to, że był nad wyraz wygadany. Wiecznie zamyślony, często pytał ich o zdanie na aktualnie trapiące go pytanie. Czy wierzycie w życie po śmierci? Co zamierzacie zrobić potem? Czy mięso indycze jest lepsze od gęsiego? - Altaïr czasami się zastanawiał, czy ten mężczyzna nie ma czasem rozdwojenia jaźni. Wzrygnął się, gdy chłodniejszy wiatr powiał mu prosto w twarz. Jesień na tym kontynencie była wyjątkowo paskudna - częste i nagłe ulewy, kompletny brak słońca (choć za tym Altaïr zupełnie nie tęsknił) i te okropne, mroźne podmuchy wiatru, wysysające z jego ciała resztki ciepła. Zupełnie nie wyobrażał sobie zimy.
- Chyba zbiera się na deszcz - odezwał się nagle Haytham.
- Po raz kolejny - mruknął rozeźlony Altaïr, rozglądając się wokoło.
Jechali zabłoconym, leśnym traktem, z obu stron mając gęstą ścianę zielonych sosen, jeszcze mokrych po poprzedniej ulewie. Powietrze było nieruchome i ciężkie, nie poruszając nawet najmniejszym, uschniętym choćby listkiem. Na niebie królowały szarobure chmury, całkowicie blokując promienie słońca. Nie było widać końca monotonnej drogi, krajobraz zdawał się ciągnąć kilometrami.
- Spójrz na to z innej strony - nie musisz się dzisiaj myć - rzucił Haytham, na co Diana parsknęła krótko śmiechem.
- Doskonale, w końcu będziesz mógł porządnie wyszorować pewne miejsca - odparował asasyn.
- Może mu w tym pomożesz? - zapytała niewinnym głosem Diana.
Obaj mężczyźni spojrzeli na kobietę, zgorszeni jej propozycją.
- A może szanowna dama sama raczy mi pomóc? - zaproponował Haytham.
- Och, to byłaby krwawa kąpiel. - Dziewczyna uśmiechnęła się niepokojąco.
- Ktoś tutaj ma te trudne dni - rzucił Altaïr.
Kobieta nie odpowiedziała, tylko dumnie wysforowała się na przód, unikając dalszej dyskusji na temat jej kobiecości. Mężczyźni spojrzeli na siebie, uśmiechając się tryumfująco i po chwili zrównali się z dziewczyną.
- Racz mi wybaczyć, Diano, nie w naszej intencji było urażenie ciebie - powiedział tonem rasowego dyplomaty Haytham.
- Lepiej uważaj, żeby moje wybaczenie zaraz nie wylądowało na twoim kroczu - warknęła Diana.
- Och... a może najpierw kawa, herbata, albo chociaż gorąca czekolada? - Haytham nagle się speszył, w jego oczach jednak widać było pewność siebie.
- Na kogo ja trafiłam... - Diana pokręcił a zdegustowana głową, jednak w jej głosie słychać było delikatne rozbawienie.
- Na swojego przyszłego męża - rzucił Altaïr.
Kobieta spojrzała najpierw na niego, później na drugiego, jakby myśląc nad jego słowami, po czym pokręciła ponownie głową.
- Brzydszych i gorszych facetów jeszcze nie spotkałam.
- To dobrze, że masz do czynienia z dżentelmenami, nie jakimiś tam przebrzydłymi facetami.
- Ech, wy i wasze przerośnięte ego. - Diana zamilkła; Altaïr był ciekaw, czy naprawdę tak o nich sądzi i oddałby królestwo, żeby teraz zobaczyć jej minę pod maską.
W oddali rozległ się huk grzmotu, jednak póki co nadal nie padało i Altaïr nie zamierzał narzekać z tego powodu. Lubił deszcz, ale jego częstotliwość tutaj zaczynała przyprawiać go o bóle głowy. Zastanawiało go, kiedy wszystkie jego rzeczy, w tym starannie prowadzony pamiętnik, zostaną doszczętnie przemoczone. Oznaczałoby to utratę jego cennych notatek, zapasów żywności i pewnej rzeczy, co do której wytrzymałości, pewności nie miał.
- Daleko jeszcze? - odezwała się Diana.
- Jakiś dzień drogi, jak sądzę - odpowiedział Haytham.
- Żałuję, że nie mam niczego do zabicia czasu - mruknęła bardziej do siebie niż towarzyszy kobieta.
- Och, znam pewną grę, spełni twoją potrzebę. A przy okazji, możemy się lepiej poznać.
- Jakby komukolwiek na tym zależało - westchnął Altaïr. - Jednak racja, przydałoby się uśmierzyć nudę. Co to za gra?
Zupełnie niespodziewanie wjechali pod baldachim złożony z liści i igieł. Koń Altaïra zarzucił nerwowo grzywą, a asasyn rozejrzał się wokoło. Las się widocznie zagęścił, pozostawiając szpary między rosnącymi obok siebie drzewami, spomiędzy których wyzierała ciemność. Gdzieniegdzie tylko widać było małe roje świętojańskich robaczków, rzucające niewielkie plamy światła, barwiące na żółto okoliczną florę. Słychać było tylko stukot końskich kopyt na suchym trakcie i od czasu do czasu, szum liści, poruszonych przebiegającym przez nie zwierzątkiem. Przez poszycie widać było blaknące szybko niebo. Na gałęziach drzew można było dostrzec starsze, jak i nowsze pajęczyny, raz wielkie, raz rozmiarów dorodnego jabłka. Czas zdawał się stać w miejscu.
- Ale tu mroczno - rzucił Haytham, przerywając mistyczną wręcz ciszę.
- I romantycznie - dodał Altaïr.
- Ogłaszam was mężem i mężem - warknęła Diana.
Mężczyźni spojrzeli na siebie, mierząc się wzrokiem.
- Wygląda na to, że ta noc będzie głośna - stwierdził Haytham.
- To może raczysz się przyłączyć do naszej małej przygody? - Skierował pytanie do Diany Altaïr.
- Czy wy czasem zachowujecie powagę, chociaż na moment? - zapytała się kobieta.
- Tak, podczas długich, poślubnych nocy - odparł Haytham.
- I dlatego nie cierpię miłości - mruknęła cicho Diana.
Na moment zapadła cisza, podczas której słychać było jedynie stukot końskich kopyt, okutych w stalowe podkowy.
- O jakiej to grze mówiłeś? - Ku zdziwieniu obu mężczyzn, pytanie zadała Diana.
- Och... A więc... Ostatnio w tawernach panuje moda na grę zwaną "prawda bądź próba". Jak sama nazwa wskazuje, jedna osoba nakazuje wybór albo tego, albo tamtego drugiemu, wybranemu przez siebie uczestnikowi. Ten musi wybrać, między szczerym odpowiedzeniem na zadane pytanie, bądź rzuconym, dowolnym wyzwaniem.
- Brzmi strasznie dziecinnie. - Diana przewróciła oczami, w każdym razie tak zdawało się Altaïrowi, bo nie miał najmniejszych szans na dojrzenie wyrazu jej twarzy.
- Och, na pewno. Zresztą, w tym miejscu może być ciężko wymyślić jakieś sensowniejsze wyzwanie, ale w karczmach nie raz rozrywka jest tak zacięta, że pozostali gorączkowo zakładają się o wynik.
- Co się stanie, jeśli osoba odmówi odpowiedzi lub wykonania zadania? - zapytał Altaïr.
- Nie spotkałem się jeszcze z takim przypadkiem. - Haytham się zamyślił. - Zapewne zostałaby wyśmiana, może pobita i zmuszona do wykonania czynności. Nie mam zielonego pojęcia.
- Wydajesz się być dobrze obeznany z tematem - zauważył Altaïr.
- W mojej profesji jest to... wymagane. - Przy mówieniu tego, Haytham przez moment się zastanawiał, co powiedzieć.
- I mamy w to grać? - westchnęła Diana.
- Nikt nie powiedział, że musimy - westchnął zirytowany Haytham. - Uważam to za doskonałą okazję do zabicia czasu, przy jednoczesnym poznaniu lepiej siebie wzajemnie.
- I aż tak ci zależy, żeby się poznać? Obawiam się, że długo nasza znajomość nie przeżyje - rzuciła sarkastycznie kobieta.
- A czemu by nie? A nuż się to komuś kiedyś przyda...
- A ty? - zapytała Diana, patrząc na Altaïra i wyrywając go z zamyślenia. - Też ci zależy na dogłębnej znajomości?
- Och, dzieci - mruknął do siebie mężczyzna, po chwili jednak odezwał się głośniej. - Nie widzę powodu, dla którego byśmy mieli tego nie zrobić.
- Dobrze więc. Zagrajmy w ostrze - zbroja - tarcza, osoba, która wygra pierwsza, wybiera ofiarę i rodzaj wyzwania - zadyrygował Haytham.
Altaïr i Diana spojrzeli na siebie, nieco zdezorientowani.
- Eee... że w co? - zapytał w końcu mężczyzna.
- Co wy robiliście przez te wszystkie lata? Żyliście na pustyni czy skakaliście po drzewach? - Haytham zirytował sie jeszcze bardziej. Westchnął i zaczął wyjaśniać. - Tarcza to zaciśnięta pięść, pancerz to cała dłoń, ostrze pokazuje się jako dwa wyprostowane palce. - Zademonstrował czynności. - Odliczamy do trzech i jednocześnie pokazujemy wybrany przez siebie znak. Ostrze pokonuje pancerz ale pada od tarczy, tarcza nie pokonuje pancerza. Wszystko jasne?
- Zobaczymy - rzekła znużona Diana.
- A więc raz... dwa... - Na trzy wszyscy wyciągnęli dłonie, pokazując swój znak.
Zarówno Altaïr jak i Diana mieli ostrze, Haytham natomiast tarczę, bezsprzecznie ich pokonując.
- To kogo by tu wziąć na pierwszy ogień... - zastanowił się zwycięzca, przesuwając po towarzyszach wzrokiem.
- Kobiety mają pierwszeństwo. - Altaïr lekko się uśmiechnął.
- Jakieś uwagi? Nie? Doskonale! Zatem... powiedz nam, dlaczego cały czas chowasz swą twarzyczkę?
- A co, zakochałeś się? - rzuciła zgryźliwie Diana. Altaïr po chwili sobie przypomniał, że mężczyzna ani razu nie widział jej bez zakrycia, będąc w forcie, od razu po zejściu ze schodów, kobieta zakryła swą twarz, tak samo, jak nie brała udziału w uczcie pożegnalnej na statku Edwarda. - Po prostu nie przepadam za czyimś wzrokiem na mojej twarzy. Moja kolej. Dlaczego ciągle nosisz ten śmieszny kapelusik?
- To pamiątka po mym ojcu - odrzekł urażonym głosem Haytham. - Jedyna rzecz, która po nim została. A teraz... Co wybierasz, Altaïrze?
- Ej, mi nie dałeś wyboru! - zaprotestowała Diana.
- Nie upomniałaś się. Poza tym... - przesunął wzrokiem po jej ciele. - Jesteś pewna, że chciałabyś mieć wybór?
- Przy was nie jestem pewna tego, czy w ogóle powinnam być kobietą - odprychnęła kobieta.
- Możesz dać wyzwanie - przerwał im Altaïr.
Haytham się zamyślił. Ścieżka którą wędrowali, nie dawała zbyt wielu opcji na coś wymagającego. W końcu spojrzał na Altaïra i uśmiechnął się kpiąco.
- Pocałuj naszą marudną dziewczynkę, może to jej poprawi humor.
- Co? - wymknęło się Dianie.
Altaïr zbliżył się do Diany, nie mówiąc ani słowa. Chciał spojrzeć jej w oczy, ale były zbyt dobrze zakryte, więc po prostu wziął jej dłoń i delikatnie musnął wargami jej palce, odziane w skórzaną rękawicę. Szybko poderwał głowę i oddalił się na koniu. Dopiero po chwili dotarło do niego, co właśnie uczynił. Poczuł się dziwnie, jednak nie dał po sobie tego poznać.
- Hm, nie o taki pocałunek mi chodziło - mruknął Haytham.
- Wspomniałeś tylko o pocałowaniu, więc to uczyniłem. - Altaïr wzruszył ramionami. - Nie skonkretyzowałeś polecenia. A teraz...
- Mi zadawajcie tylko pytania - powiedziała Diana, widząc na sobie wzrok asasyna.
- Czemu się uparłaś, by tak podróżować ze mną?
- Bo myślę, że możesz mi pomóc w wykonaniu pewnego zadania. Zresztą, to nawet nie moja decyzja, tylko kogoś mi dobrze znanego. Haythamie, a ty czemu do nas dołączyłeś?
- Nie dałaś mi wybo... - zaprotestował najpierw mężczyzna, ale szybko zmienił zdanie. - Jak już mówiłem, muszę znaleźć pewną osobę, a w towarzystwie ponętnej pani, podróż mija zawsze szybciej. Altaïrze, powiedz nam, dlaczego wyruszyłeś w taką podróż?
- Potrzebuję pozyskać kilka przedmiotów, które mogą mi się kiedyś przydać - odparł powoli asasyn, rozważając każde wypowiedziane słowo.
- Dość uogólniona wypowiedź - stwierdził Haytham.
- Tyle ci powinno starczyć. Diano opowiedz mi może, jakie jest twe największe marzenie?
Zapytana kobieta popadła w zamyślenie. Po chwili w końcu się odezwała.
- Nie mam... raczej. Nic takiego mi nie przychodzi na myśl.
Mimo to, Altaïr był pewien, że dosłyszał w jej głosie... jakąś fałszywą nutkę, jakby coś celowo pominęła.
- Słyszeliście to? - zapytał zaniepokojony nagle Haytham.
- Co?
- Cicho bądź - uciszyła go Diana.
Altaïr zatrzymał konia, który zaczął nerwowo strzyc uszami. Wyciszył się i wsłuchał w odgłosy otoczenia. Z początku nic nie zakłócało leśnej muzyki, po chwili dopiero usłyszał krakanie, dobiegające z daleka, rozpaczliwe i żałobne.
- Kruki. - Bardziej stwierdził niż zapytał. - Tylko co z tego?
- Och, kruki się gromadzą i kraczą tam, gdzie miało miejsce morderstwo.
- To brzmi jak stara bajka - prychnęła Diana.
- Bo to po części jest bajka. Tyle, że rzeczywiście rzadko się widzi te ptaszyska gdzie indziej, niż przy miejscu... zbrodni. Przynajmniej tutaj, w Ameryce - odpowiedział chłodno mężczyzna. - Powinniśmy to sprawdzić.
- Po co? Nic nam to nie da - stwierdził Altaïr.
- Ponieważ tak powiedziałem. - Haytham znowu się zirytował.
Na moment zapadła cisza, której nikomu się nie chciało zakłócić. W końcu Altaïr westchnął.
- Jeśli to będzie po drodze, możemy to zbadać.
Diana tylko ponownie prychnęła i znów wszyscy umilkli. Każdy na powrót pogrążył się we własnych myślach. Wcześniejszy nastrój zabawy, mimo iż pełen skrępowania i zdenerwowania, minął bezpowrotnie, na jego miejsce wbiła się natomiast monotonna cisza mrocznego lasu, pełna skrytej niepewności. Altaïrowi zdawało się, że słyszał szepty dochodzące zza drzew, ciche, raz głośniejsze, wyśmiewające się i kpiące z niego, jakby leśne duchy wiedziały coś, o czym on nie ma pojęcia. Cienista nerwowo potrząsnęła grzywą, a on sam sięgnął i odpiął manierkę, obitą skórą o morskim kolorze, pociągając z niej kilka łyków krystalicznie czystej, zimnej wody, czując, jak spłukuje mu kurz w gardle i przynosi ulgę. Przeleciał go zimny dreszcz, gdy liście na drzewach lekko zaszumiały. Ten las cholernie mi działa na nerwy - pomyślał. Czas zdawał się umykać, niczym płochliwa zwierzyna niewprawnemu myśliwemu, to znów się wlokąc jak mężczyzna bez nóg za czymś, na czym może usiąść. Z głębokiego zamyślenia nagle wyrwał go jakiś melodyjny głos, przez chwilę sprawiając, że nie wiedział, gdzie się znajduje. Dopiero po chwili skojarzył dźwięk z Dianą.
- Widzicie? Na lewo jest ścieżka.
- To stamtąd dobiega to krakanie - powiedział Haytham. - Ktoś z nas powinien się tam udać.
- Ja to zrobię. - Altaïr zsiadł z konia i poprawił miecz w pochwie, przez chwilę bawiąc się rękojeścią.
- W razie czego krzycz. Może ktoś cię usłyszy i przyjdzie ci na pomoc - poinstruował go mężczyzna.
Altaïr westchnął i wszedł między drzewa, ostrożnie stawiając kroki na ścieżce. O dziwo, nie wyglądała na jakąś zapomnianą, gdzieniegdzie dało się dostrzec odbite jeszcze ślady stóp. Dróżka nie była zbyt szeroka, ledwie starczało miejsca dla niego, pomiędzy drzewami rzadko kiedy można było dostrzec srebrzystą pajęczynę, z śpiącymi spokojnie tłustymi pajączkami. Trakt wił się i kręcił, aż w końcu sam nie był pewien, czy idzie w dobrym kierunku, aż nagle wyszedł na polanę, która zapewne w zwykły dzień się kąpała w słonecznym blasku, dziś natomiast wisiały nad nią gniewne, szare chmury. Altaïr patrząc na to, zrozumiał, czemu kruki były tak zaniepokojone. Pośrodku łąki stał dom. A raczej jego szkielet i to doszczętnie zwęglony, miejscami widać było dogasający żar. Niegdyś musiała to być dumna, dwupiętrowa konstrukcja, dziś był to obraz smutku. Altaïr ruszył naprzód, powoli, niepewny tego, co może napotkać w swej drodze. Postawił stopę na schodku, który zaskrzypiał, jakby zaraz miał pęknąć. Pokonał ostatnie dwa stopnie i wkroczył do ruiny. Coś, co kiedyś było schodami na górę, kompletnie się zawaliło, postanowił więc zwiedzić resztę domu. Podłoga cicho poskrzypywała pod jego stopami, poza tym wszystko zamarło w magicznej niemal ciszy. Wszędzie było pusto, dopiero w ostatnim pomieszczeniu znalazł coś. Zwęglonego trupa, którego smród spalonego mięsa odebrał mu tlen z płuc. Wstrzymał oddech i podszedł, by zbadać szczątki. Nieszczęśnik miał wbity w plecy nóż i kartkę. Przykucnął i przyjrzał jej się dokładnie. Nie było słów, tylko rysunek. Czerwony krzyż. Znak templariuszy. Tak przynajmniej sądził, bo tylko oni posługiwali się takim symbolem, choć ostatnio dowiadywał się tyle, że już nie był tego pewien. Oderwał znalezisko, powiedział kilka słów i ruszył biegiem do towarzyszy, czując, jakby coś wbijało wzrok w jego plecy.
***
Podróż trwała nieco dłużej, niż Haytham twierdził. Po ośmiu dniach podróży, Altaïr poderwał głowę, czując jakiś bliżej nieokreślony zapach.
- Co tak pachnie? - zagaił.
Haytham uniósł ramię i powąchał się.
- To nie ja.
Diana lekko się zaśmiała i wskazała głową przed siebie. Leśny krajobraz ustępował miejsca zabudowaniom miejskim. Altaïr zamrugał zaskoczony oczami. Musiałem się przespać - pomyślał. Im dalej jechali, tym więcej było sklepów, kuźni, stajni, warsztatów i czego tylko można zapragnąć. Nozdrza wypełnił mu zapach pieczonego chleba, dymu i smrodu nieczystości zwierząt. Wszędzie wokół spacerowali ludzie, rozmawiając, nosząc zakupy bądź też uganiając się za dziećmi.
- Witajcie w Nowym Jorku. - Haytham się uśmiechnął.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top