Rozdział IV - Narodziny Bohatera
Niebo zasnute było czarnym dymem, unoszącym się z wielu małych lub większych pożarów w forcie, w którym znajdował się Altaïr. A konkretniej walczył, znajdując się na dziedzińcu, gdzie wdarł się razem z kompanami. Jego przeciwnik, odziany w angielski, czerwony mundur krępy grenadier, wywijał ciężkim toporem, niby dziecięcą zabawką, śmiejąc się mu prosto w twarz, jego oczy zdawały się mówić: "No dalej, wykaż się dzieciaku". Asasyn już nie raz i nie dwa spotkał ludzi takich jak ten i wiedział, że wszystko zależy od tego, kto zada pierwszy cios - musiał sprowokować przeciwnika do jego wykonania.
- No dalej, boisz się takiego cherlaka, jak ja? - zapytał giganta, bawiąc się mieczem w dłoni i spoglądając mu hardo w oczy.
- A skądże, zjadam dwóch takich jak ty na podwieczorek, haha! - zakpił wielkolud grubym głosem.
- Chodź więc zjeść i mnie, kobiety zwykły mawiać, że jestem całkiem apetyczny - odparował zabójca.
- Co mnie te ladacznice z którymi się zadajesz obchodzą, hę?
- Powinny, w końcu to twoja rodzina - wygarnął mu Altaïr.
Podziałało. Skrytobójca ujrzał w oczach żołdaka gniewny błysk i ruch prawego ramienia, zwiastujący nadchodzący atak.
- Dość tego, dziecko. Zaraz zobaczymy, czy w bitce też żeś tak hardy.
Zamachnął się toporem na asasyna, ten jednakże przeturlał się w bok i spróbował przebić grenadiera mieczem, ten jednak tylko chwycił go żelaznym uściskiem za rękę i rąbnął czołem o głowę, zaraz puszczając jego dłoń. Altaïr upadł na ziemię; widział gwiazdy, latające dookoła jego głowy i pociemniało mu przed oczyma. Gigant uniósł okszę nad głowę i zamachnął się, chcąc przepołowić zabójcę na pół. W ostatniej chwili ledwie asasynowi udało się odturlać w bok, gdy dokładnie w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą znajdowała się jego głowa, wbił się topór. Chyba już to kiedyś przeżyłem - wpadło mu do głowy. Szybko zerwał się do przykucu i wyskoczył, chcąc wbić w kark olbrzyma ukryte ostrze, jednak ten ponownie wykazał się refleksem i w połowie lotu przygrzmocił napastnikowi pięścią w żołądek. Altaïr po raz kolejny odleciał do tyłu i padł na ziemię bez tchu. Przed oczami miał istny taniec splecionych ze sobą małych, migających gwiazdek i latających cieni, usiłował gorączkowo nabrać tlenu do płuc, jednak nie potrafił nawet w pełni otworzyć ust, gdy tymczasem jego przeciwnik podszedł i stanął przed nim.
- I co, chojraku? Mamusia ci śniadanka nie przygotowała? - zaśmiał się tryumfalnie Anglik.
Asasyn nie odpowiedział. Miał w zanadrzu jeszcze jedną niespodziankę, ostatnią kartę przetargową w takich sytuacjach. Sięgnął powoli ręką do lewego ramienia, gdzie miał kieszonkę z ukrytym sztyletem, należącym niegdyś do jego ojca. Widząc to, olbrzym zaśmiał się.
- Ramię cię boli? Oj, jaka szkoda... może pomasować? - Żołdak napawał się pewnym zwycięstwem.
Altaïr syknął z bólu, gdy dotknął obolałego ramienia, ale nadal szukał schowanej broni. Musiał ją znaleźć, nim jego przeciwnik w końcu się znudzi kpiciem z niego...
- Oj, ktoś tu się zaraz popłacze... może ukrócę twe męki, co? Albo jeszcze ze sobą porozmawiamy, misiu, co ty na to? - Olbrzym zdawał się kompletnie nie przejmować toczącą się dookoła walką, szczękami uderzającej o siebie broni i hukami wystrzaków.
Był całkowicie zaślepiony zwycięstwem nad napastnikiem i nawet nie myślał, że ten jeszcze stawi opór. Asasyn w końcu chwycił za rękojeść sztyletu i usiłował go wyciągnąć, jednocześnie wykonując takie ruchy, jakby masował obolałe miejsce. Spojrzał na grenadiera, myśląc nad najlepszym fragmentem ciała, w który może trafić. Kark miał odsłonięty kawałkiem sztywnej skóry, w której jego cienki nóż by po prostu utkwił, a doświadczenie mówiło mu, że rzut w oko tylko by rozwścieczył olbrzyma i nakłonił go do zakończenia zabawy. Natomiast jeden punkt pozostawał przysłonięty jedynie cieniutkim kawałkiem materiału... Wyciągnął płynnym ruchem broń z pochewki, chwycił palcem wskazującym i kciukiem za ostrze i cisnął prosto w czułe miejsce żołnierza. Ten zakwilił głośno jak zarzynane prosię i upadł na kolana, trzymając się za krocze i usiłując wyjąć z niego sztylet. Altaïr zerwał się na równe nogi i kopnął z całej siły olbrzyma w podbródek, aż go z ziemi poderwało. Gdy ten upadł na plecy, doskoczył do niego i wbił z impetem ostrze w kark.
- Ach... - westchnął cicho gigant, zamykając oczy po raz ostatni.
- Niech ziemia lekką ci będzie - powiedział cicho Altaïr, podnosząc się i wyszarpując sztylet, następnie wycierając go o mundur poległego.
Ten był tylko żołnierzem na służbie, zapewne z rodziną i dziećmi... wybrał jednak drogę śmierci, mógł równie dobrze schować się w jakimś magazynie czy też barakach, by... Przestań się usprawiedliwiać - napomniał się w myślach asasyn. Rozejrzał się wokoło, obserwując toczącą się walkę. Załoga Kenwaya była rozproszona po całym forcie, ścierając się z odzianymi w czerwone mundury Anglikami, zwierając się na szable i sztylety bądź strzelając do siebie ze śmiesznych zabawek, które Edward nazwał muszkietami. Ciężko było mu ocenić, kto wygrywa - obrońcy próbowali walczyć wśród zabudowań czy przy barykadach, podczas gdy piraci nie zwracali na to większej uwagi, chcąc wynieść z boju jak największą ilość zabitych przeciwników lub odejść w chwale. On sam nie czuł takiej żądzy krwi, zresztą otrzymał jasne instrukcje i wiedział, że musi się skupić na ważniejszych celach. Spojrzał na mury, przeszukując je wzrokiem. Zapchane były armatami i obrońcami, którzy wcześniej je obsługiwali, teraz zaś próbowali obrócić działa w kierunku wejścia do fortu, by móc zmasakrować najeźdźców. Jednak mimo to, ich wysiłek był niemal daremny, bo nawet jeśli jakiś pirat byłby w zasięgu strzału, to najpewniej toczyłby pojedynek z Anglikiem - pocisk zabiłby ich obu, wprawdzie pozbywając się jednego z napastników, ale i także obrońców, przy czym ci pierwsi mieli przewagę liczebną, wskutek wcześniejszej decyzji Kenwaya. W końcu dostrzegł to, czego szukał - jeden z oficerów stał na murach i wykrzykiwał jakieś rozkazy do puszkarzy, którym szczęśliwie (dla nich) udało się obrócić jedną z armat. Altaïr zaśmiał się, świadom tego, że nie będą mieli wielkiego pola manewru, by nie uszkodzić żadnego ze swoich towarzyszy. Jednak zaraz mina mu zrzedła, gdy ujrzał jak działo obraca się w jego kierunku, a jeden z żołnierzy wrzuca kulę do środka. Chciał się ruszyć, ale nie potrafił, nogi kompletnie odmówiły mu posłuszeństwa. Oficer podszedł do armaty, chcąc odpalić lont. W tej samej chwili poczuł, jak coś go potężnie uderza w plecy, popychając do przodu.
- Rusz się, do cholery! - wrzasnął Edward Kenway, biegnąc szaleńczo ku głazowi, który się znajdował nieco na lewo od nich.
Asasyn w końcu odzyskał władzę w nogach; ruszył sprintem za towarzyszem, wiedząc, że to jego jedyna szansa, kątem oka widział, jak puszkarze wprowadzają ostatnie korekty i odbiegają od armaty, która zapewne za moment miała wystrzelić. Już prawie... rzucił się do przodu, potknął o korzeń i grzmotnął o ziemię, czując ból jeszcze większy, niż wcześniej. Usłyszał huk wystrzału. Zamknął oczy, oczekując na potworny ból i nadejście pustki, ale poczuł, jak ktoś go ciągnie po ziemi; chwilę później coś rąbnęło o ziemię obok niego, obsypała go ziemia i kawałki żwiru, jednak nie czyniąc większej szkody. Otworzył oczy i rozejrzał się wokoło, przez chwilę w ciszy, aż zaczął się szaleńczo śmiać.
- I co cię tak śmieszy, co? Prawie kurwa zginąłeś! - zbeształ go Edward.
- Prawie czyni dużą różnicę - roześmiał się Altaïr. Nie mógł uwierzyć, że naprawdę jeszcze żyje, przez moment był pewny, że to jego koniec. - Dzięki stary, ocaliłeś mi dupę...
- I lepiej, żeby to był ostatni raz, kiedy musiałem to robić! - wydarł się mężczyzna, wyglądając zza skały.
Asasyn poszedł w jego ślady, zaraz jednak musiał się schować ponownie, gdyż ustawieni na murach strzelcy wypalili z muszkietów w ich stronę.
- Zostawili to cholerne działo w spokoju - zdziwił się Edward.
- Może się zepsuło?
- Może... Ale nie powinno, z reguły właśnie o takie rzeczy dba się najbardziej, a ta sztuka wygląda na całkiem nową.
Na moment zapadła między nimi cisza, podczas której słychać było tylko odgłosy walki.
- To... co robimy? - odezwał się w końcu Altaïr.
- Mają nas jak na muszce, jeśli się stąd ruszymy, to długo nie pożyjemy. - Edward popadł w zamyślenie. - Co się stało ze wsparciem ogniowym? Mieliśmy być wspierani przez ten piekielny okręt, a tymczas...
Jego zdanie przerwał głośny huk i nagły rozbłysk. Oboje jednocześnie unieśli głowy, spoglądając w niebo, skąd właśnie spadał ognisty deszcz odłamków moździerzowych.
- No naresz... cię? - Kapitan z początku się ucieszył, ale zaraz potem wpadł niemalże w szał. - Czy oni chcą nas kurwa pozabijać?!
Pociski były najwidoczniej źle wymierzone, gdyż zaczęły opadać w kierunku wejścia do fortu i jego okolic, dokładnie tam, gdzie walczyła załoga Kenwaya. Pierwsza salwa została wynagrodzona chórem okrzyków zranionych piratów.
Edward zaklął paskudnie, wspominając coś o wybatożeniu i karze, gdy po raz kolejny rozległ się huk wystrzału i nadleciała pokaźna salwa kul armatnich, przelatując nad płonącymi zabudowaniami i uderzając w podobne miejsca, gdzie poprzednio. Asasyni spojrzeli na siebie ponuro. Coś tu ewidentnie było nie tak.
- Nasze wsparcie chyba szlag trafił - mruknął Altaïr.
- Moja załoga nigdy nie wykazałaby się takim brakiem umiejętności.
- Zdrada?
Kapitan już otwierał usta, gdy jego wzrok utkwił w czymś znajdującym się plecami Altaïra. Odwrócił się i spojrzał w tym samym kierunku; biegł ku nim zdyszany i ubabrany krwią członek załogi Kenwaya. W ostatniej chwili rzucił się pod głaz, przy którym się ukrywali, gdy tuż za jego plecami pocisk uderzył w ziemię, sprawiając że grudki ziemi i żwiru rozprysły się we wszystkie strony.
- Ka... kapitanie... - Człowiek próbował złapać oddech i wyrzucić coś z siebie jednocześnie, co sprawiało, że nie mógł powiedzieć nawet jednego słowa.
- Spokojnie. Odpocznij i powiedz nam, co cię nakłoniło do tego samobójczego biegu - rzekł spokojnie Edward.
Pirat wziął kilka głębokich wdechów i spojrzał na wpatrzonych w niego asasynów, nagle speszony.
- Doszło do buntu na pokładzie. Hiszpanie... przejęli kontrolę i teraz... wspomagają fort.
***
- Więc co to jest? - zapytał Edward, spoglądając na staranny szkic, wykonany przez Altaïra godzinę wcześniej.
- Pojęcia nie mam. - Altaïr wzruszył ramionami. - Miałem sen i...
- Jaki sen? - odezwała się Diana, spoglądając na niego uważnie.
- Mniejsza o to, po...
- Wcale że nie, opowiedz nam to - rzekła stanowczo kobieta.
- Ech... Byłem w Masjafie, obserwowałem walkę... nieważne kogo, kibicował im tłum asasynów... bez twarzy. Kiedy skończyli, ruszyłem dalej i spotkałem jakąś... dziwną postać, wyglądającą trochę jak anioł z tych śmiesznych biblii. Pokazała mi jakiś zwój i kazała zapamiętać, a potem... zniknęła. I się obudziłem. - Z rozmysłem pominął udział kobiety we śnie, nie wiedział kompletnie, co to może oznaczać.
- A to ciekawe. - Dziewczyna westchnęła i upiła łyk błękitnego trunku, spoglądając na nocne niebo.
Minęło kolejne piętnaście dni, podczas których Altaïr niewiele robił, poza zacieśnianiem więzi z kapitanem statku i trenowaniem, by nie wypaść całkiem z formy. Dopiero dzisiejszej nocy Diana się wybudziła. Noc pełna niespodzianek - skonstatował w myślach Altaïr.
- Zapamiętałeś coś jeszcze? - spytał Edward.
- Nie... chociaż wspominał coś o swoim imieniu, że ponoć ma ich wiele... Ale nic poza tym.
- Wybudzić cię nie można było, wrzeszczałeś jak opętany i miotałeś się po łóżku, już myślałem, czy nie wyrzucić cię za burtę! - zaśmiał się kapitan.
- Och... to dlatego w końcu się wybudziłaś? - Altaïr skierował pytanie do Diany. - Nie chcia...
- Nie, nie dlatego. Nie mam ochoty dalej się wylegiwać, kiedy jest tyle do roboty. Ale miło, się troszczysz - zaśmiała się, a słysząc jej śmiech, asasyn poczuł dziwne łaskotanie. Opanuj się - skarcił się w myślach.
- No dość już, amorki moje małe - przerwał Edward.
Altaïr i Diana jednocześnie spojrzeli na niego wzrokiem, który zabiłby człowieka mającego choć trochę wstydu, ale ten jeszcze bardziej się roześmiał i upił pokaźny łyk wina.
- Co zamierzasz z tym zrobić? - zapytał, wracając do tematu szkicu.
- Nie wiem. Może kiedyś znajdę dla tego użytek, na przykład kiedy zabraknie mi papieru w wychodku - rzekł Altaïr, nie do końca żartując, gdyż nie miał pojęcia, po co mu ten rysunek, skoro nie wiedział nawet, co może oznaczać.
- Znam kogoś, kto mógłby na to rzucić okiem - odezwała się nagle Diana.
- A któż to taki? - Edward uniósł brwi.
- Nieważne, poznacie się, kiedy trafimy na niego.
- Oj... - westchnął wilk morski. - To może być kłopotliwe, gdyż po wyrzuceniu was na ląd, muszę odpłynąć. Rozumiecie, nie mam wieści od swojego bractwa, a długo na lądzie bym nie wytrzymał.
- Na pewno? Przydałbyś się... nam - rzekła rozczarowana kobieta.
- Przykro mi. A co ty zamierzasz, młoda panno? - Edward puścił ukradkiem oczko do Altaïra, dolewając sobie wina.
- Powtarzałam ci tyle razy, żebyś na mnie tak nie mówił - rozeźliła się dziewczyna, ale przy jej wzroście wyglądało to śmiesznie, zwłaszcza w porównaniu do jej kompanów. - Ech, muszę coś znaleźć i zawieźć to do domu.
- Co takiego?
- Nieważne.
- Mało jesteś dziś rozmowna - zauważył Altaïr.
- Zawsze taka jestem - westchnęła Diana.
Znów zapadła cisza. Altaïr spoglądał na zbliżający się ląd, Diana zamyślona spoglądała w niebo, a Edward, jak to Edward, pił beztrosko kolejny kolejny kubek wina. Asasyn sam zaczął rozmyślać nad ostatnimi wydarzeniami. Dotychczas zdobył więcej pytań niż odpowiedzi, przy tym ciągle dowiadując się nowych rzeczy o świecie. Dopiero liczne rozmowy z nowym przyjacielem uświadomiły mu, jak bardzo Masjaf jest zacofany. Walka o pokój całkowicie ich pochłonęła, do tego stopnia, że nie wiedzieli nawet o istnieniu innych bractw, nowych wynalazków i innych rzeczy. Teraz czuł się jak głupiec, gdy każdą jedną rzecz trzeba mu było wyjaśniać i pokazywać. Na dodatek te wydarzenia... kim była owa zjawa, która go nawiedziła? A może to był po prostu głupi sen, a on jak idiota we wszystko uwierzył? Z drugiej strony, to było tak realistyczne... a sama Diana stwierdziła, że ktoś może wiedzieć, co przedstawia ten rysunek. Spojrzał na kobietę. Kim ona w ogóle była? Nie miał najmniejszego pomysłu. Natomiast wiedział jedno; jej głos był jednym z najprzyjemniejszych dźwięków jakie słyszał. Takie myślenie dziwiło go o tyle, że do kobiety nie czuł żadnego pociągu.
- Chyba mamy gościa - rzucił znienacka Edward, sprawiając że Altaïr i Diana jednocześnie się wzdrygnęli i spojrzali ku niemu.
Ten kiwnął głową w lewo, wskazując na coś. Leciał ku nim duży, szaro upierzony ptak, z woreczkiem uwiązanym do nogi. Altaïr zerwał się tak gwałtownie, że jego kubek się przewrócił i rozlał, przy okazji barwiąc mu szatę na niebiesko.
- To od Malika! Takie ptaki są hodowane w Masjafie! - zakrzyknął zdziwiony.
- Jakim cudem przeleciał taki dystans? - zapytał się Edward, również się podnosząc.
Oboje podeszli do burty, czekając na przybycie posłańca, po chwili dołączyła do nich Diana. W końcu ptak doleciał, a próbując wylądować na ramieniu Altaïra, uderzył go boleśnie woreczkiem w czoło, udało mu się jednak przysiąść i wystawić grzecznie nóżkę do przodu, tak, jak go tresowano. Altaïr odwiązał mały pakunek i zaczął go niecierpliwie rozpakowywać. Zawierał on trzy przedmioty; stary, oprawiony w jasną, skórzaną okładkę dziennik, srebrny, cienki i bogato rzeźbiony sztylet, oraz list.
- Cóż to takiego? - mruknął zdumiony Altaïr. Otworzył list i zaczął czytać.
Drogi Altaïrze, mam nadzieję, że misja idzie bez większych problemów. To pierwszy i ostatni list, gdyż w Masjafie nastały niespokojne czasy. Asasyni nie chcą się zjednoczyć i podzielili na dwa obozy, jeden wspiera mnie, a drugi jest przeciwko. Nie znam ich przywódcy, ale póki co jeszcze nie są w stanie wnieść większych zmian - mimo to wolałem Cię uprzedzić. Zleciłem przeszukanie całego zamku i sądzę, że przedmioty które ci wysłałem, mogą być bardzo interesujące. Sztylet niegdyś należał do twego ojca i ponoć jest... dosyć specyficzną bronią, ale to wyczytasz w dzienniku Al Mualima. Zawiera on mnóstwo intrygujących rzeczy i sądzę, że powinieneś go przeczytać. To tyle, mam nadzieję że niedługo wrócisz i mi o wszystkim opowiesz.
Malik
- Końcówkę pisał w pośpiechu - odezwała się Diana.
- Owszem. Zachowam te rzeczy na potem, może znajdę coś jeszcze - rzekł roztargniony Altaïr. Spodziewał się czegoś takiego, choć miał nadzieję, że nie dojdzie do podburzania bractwa przeciwko Malikowi. Był niemalże pewien, że stoi za tym Abbas... - Musimy się wydostać na ląd jak najszybciej.
- Najbliżej jest fort Wolcott, ale będziemy musieli go zdobyć szturmem - powiedział Edward.
- Może lepiej nie...
- Bez obaw, jego mury są stare i zapróchniałe, a straż pewnie tak dawno nie miała żadnej bitki, że nie będzie stanowić żadnego wyzwania. Poza tym jesteśmy my! - zakrzyknął kapitan, jakby już sam fakt ich pojawienia się na polu bitwy oznaczał zwycięstwo.
- I ja - cicho odezwała się Diana.
***
- I co teraz? - zapytał Altaïr.
- Nie mamy większego wyboru, jak zdobyć ten fort, inaczej nas zmasakrują. - Edward ciężko westchnął. - Gdzie w ogóle jest Diana? Mówiłem jej, że ma tam zostać, nie była jeszcze gotowa na walkę, niech to...
- I tak byś jej tam nie zatrzymał. I skupmy się teraz na ataku, ona sobie sama poradzi.
Kapitan przez moment siedział w zamyśleniu, po czym ostrożnie się wychylił zza skały i rozejrzał.
- Widzisz tę wieżę? Wydaje mi się, że może tam być główny oficer. Ja... spróbuję dotrzeć na mury. -
- A co ze mną? - zapytał drżącym głosem pirat.
- Siedź tu albo biegnij ze mną, co chcesz. - Jego dowódca wzruszył ramionami .
- Jak chcesz stąd wybiec? - Tym razem pytanie zadał Altaïr.
- Mam przy sobie pewien mały ładunek... na kilka sekund zadymi miejsce z którego wybniemy, ale to naprawdę kilka sekund. Gdy krzyknę "biegnij" masz biegnąć, inaczej wszystko szlag trafi. Zrozumiano?
Asasyn tylko kiwnął głową, zbierając się z ziemi. Podszedł i ustawił się obok przyjaciela, starając się dostrzec jak najwięcej zza krawędzi. Musiał dotrzeć do gęstych krzaków, w których byłby niewidoczny dla strzelców. Mógł również dobiegnąć do murów, które były tak podniszczone i nieregularne, że trafienie go przy nich byłoby bardzo ciężkie, a dzięki temu mógł również szybciej dotrzeć do wieży.
- Biegnij! - wydarł się Edward, rzucając o ziemię jakimś woreczkiem.
Altaïr wbiegł prosto w chmurę gęstego, szarego dymu, która momentalnie się pojawiła. Zmierzał ku krzakom, biegnąc ile sił w nogach, licząc, że uda mu się uniknąć trafienia przez wroga. Już był w połowie, gdy usłyszał strzał i okrzyk pełen cierpienia gdzieś z tyłu. Przed oczami stanęła mu wizja Edwarda z krwawą dziurą w głowie... już miał się obejrzeć, gdy dostrzegł jakąś postać przy murach. Wytężył wzrok, ale dostrzegł tylko, że postać obróciła się ku niemu i... kiwnęła mu głową, po czym weszła w ścianę. Ujrzał jeszcze tylko łopoczącą, czarną pelerynę. Ruszył ku miejscu gdzie była, dopadł jej na jednym tchu i... runął w dół, uderzając boleśnie nosem o ziemię. Błyskawicznie się zerwał na równe nogi i zdążył zobaczyć jeszcze szybko oddalającą się postać.
- Zaczekaj! - wrzasnął Altaïr, ale ten ktoś nie zamierzał go słuchać.
Zaczął biec w jej kierunku, ale został zmuszony do powolnego truchtu, który bardzo go irytował, gdyż przez dziury w murze wpadały bardzo niewielkie strugi światła, ledwo co oświetlając drogę przed nim. A był to teren dosyć niełatwy, droga co chwilę zamieniała się w schody i z powrotem, a wszystko było fatalnie utrzymane i Asasyn czuł, jak kamień pod jego stopami się wręcz kruszy. W końcu droga stopniowo zaczęła się rozjaśniać i jego uszu dobiegł szczęk uderzającej o siebie stali. Wbiegł do prostokątnego pomieszczenia, gdzie tajemniczy człowiek właśnie toczył potyczkę z pięcioma żołnierzami naraz. Widać było, że to nie pierwsza jego taka walka, zręcznie parował ciosy wszystkich naraz, jednak nie miał ani chwili na wyprowadzenie kontrataku. Jeden błąd starczył, by to on został pokonanym. Altaïr w jednej chwili podjął decyzję; podbiegł do jednego z żołdaków, podciął mu nogi i przebił mieczem, kiedy ten leżał na ziemi, od razu go wyszarpnął i zaatakował kolejnego, zamarkował cios z prawej, jednocześnie ręką z ukrytym ostrzem sięgając jego głowy. Anglik zdołał sparować cios miecza, jednak zbyt późno przejrzał podstęp i po chwili legł na ziemi, ubarwiając ją swoją krwią. Trzech pozostałych przeciwników cofnęło się, gdy niespodziewanie szanse się niemalże wyrównały. Altaïr spojrzał w oczy jednego z nich; to był ledwie dzieciak, nie miał ani doświadczenia ani odwagi by mu sprostać. Zaczął leniwie machać ostrzem, by ich dodatkowo zniechęcić.
- Który pierwszy? A może już nie ma was pięćdziesięciu na jednego, to strach was przeleciał co? - zakpił.
Brodaty Anglik wystąpił przed szereg. Wyposażony był w szablę i trzymał ją pewnie. Asasyn stwierdził, że tego już nie może niedocenić. Rzucił się w prawo i spróbował rozbroić przeciwnika, uderzając ostrzem w głowicę, ten jednak zręcznie zakręcił bronią i odbił miecz napastnika. Przez chwilę zaczęli krążyć wokół siebie, podczas gdy pozostała trójka bacznie ich obserwowała. W końcu żołnierz ciął wręb, licząc na szybkie zwycięstwo, Altaïr jednak tylko okręcił się wokół własnej osi, szabla przeciwnika nie dosięgła celu, a on przebił brzuch wroga własnym mieczem, wyszarpnął i dokończył jego cierpienia, ścinając mu głowę zręcznym machnięciem ostrza. Fontanna krwi trysła z jego karku, malując wszystko wokół szkarłatną czerwienią.
- Jeszcze któryś? - wydyszał skrytobójca.
Musiał stanowić naprawdę przerażający widok, będąc pobrudzony krwią i pyłem, mieczem ociekającym szkarłatną mazią i wysuniętym ostrzem, będąc po części spowity cieniem, bo żołnierze rzucili broń i uklękneli na ziemi. Tajemniczy mężczyzna podszedł do nich i każdego poczęstował solidnym kopniakiem w głowę, aż stracili przytomność, zebrał ich broń i wrzucił do jakiejś dziury, której wcześniej Asasyn nie zauważył. W końcu stanął przed nim i podał mu dłoń.
- Cóż, prawdopodobnie poradziłbym sobie sam, ale... dziękuję. - Miał twardy angielski akcent.
Dopiero teraz Altaïr miał czas przyjrzeć się mu dokładnie. Odziany był w długi, czarny, szlachecki ubiór zepnięty ze sobą brązowym pasem na piersi. Na rękach miał skórzane karwasze z wyszytymi orłami, zakończone cienką koronką. Na plecach zarzuconą miał czarną jak pióra kruka pelerynę, u szyi zwisała mu czerwona wstążka. Nosił szaro-złoty, trójkątny kapelusz, spod którego wystawały ciemno-brązowe włosy, tego samego koloru, co jego oczy. Pod orlim nosem nosił świeżego wąsa i zarost, których najwidoczniej nie miał czasu zgolić. Altaïr podał mu dłoń i uścinęli sobie je nawzajem.
- Haytham - przedstawił się krótko.
- Altaïr. Co tutaj robisz?
- Poszukuję kogoś, ale chyba trafiłem w sam środek bagna.
- Zdecydowanie. Ale skoro już tu jesteś... pomógłbyś nam?
- Och... obawiam się, że nie mam wyboru. - Zauważył słusznie. - Ale tak, pomogę wam. Szukasz czegoś konkretnego? - rzucił znienacka.
- Muszę dotrzeć do wieży.
- Tymi drzwiami na górę. - Wskazał kciukiem za siebie.
Były tam stare, dębowe drzwi, które Altaïr także przeoczył.
- O... dzięki.
- Zakładam, że powinienem się wydostać na zewnątrz i wam pomóc, więc pozwól, że się pożegnam. - Powiedziawszy to, zaczął się oddalać.
Altaïr podszedł do drzwi i je otworzył. Ukazały się przed nim spiralne schody prowadzące w górę, oświetlone pochodniami. Westchnął ciężko i zaczął po nich wbiegać, próbując je zliczyć, ale gdzieś po dwieście sześćdziesiątym dziewiątym stracił rachubę. W końcu ujrzał światło słoneczne padające na schody i odgłosy rozmowy. Nie był w stanie usłyszeć poszczególnych słów, ale poczuł, że musi się pospieszyć. Po chwili jego oczom ukazało się krwisto czerwone niego, które z jednej strony się mieszało z ciemnym dymem, tworząc niesamowity widok. Jednocześnie był w stanie zrozumieć toczoną rozmowę.
- Ilu was tam jest?! - wydarł się ktoś. Kiedy nie otrzymał odpowiedzi, wrzasnął jeszcze głośniej. - Mów, bo kończy mi się cierpliwość! Chyba że chcesz posmakować angielskiej kuli, dziwko!
Altaïr nagle poczuł, że musi coś zrobić. Wybiegł po schodach i znalazł się na kamiennej wieży. Znajdowało się tam trzech Anglików. Jeden z nich miał charakterystyczne odzienie głowy, noszone przez wyższych oficerów. Przystawiał pistolet do skroni postaci w czarno-fioletowych szatach. Diana się odnalazła. I była w opałach.
- Tu was mam, sukinsyny - syknął asasyn.
Na szczęście, jego pojawienie się pozostało niezauważone. Mężczyźni wpatrzeni byli w Dianę, a zatem obróceni tyłem do wejścia. Natomiast kobieta widziała go wyraźnie, ale nie dała po sobie tego poznać. Od tego zależało jej życie. Zaczął się po cichu skradać, wysuwając ostrze, które na szczęście było dobrze zadbane i nie dało się go usłyszeć przez odgłosy bitwy i morza. Stąpał ostrożnie i szybko, wiedząc, że nie stać go na najmniejszy błąd. W myślach cały czas powtarzał swoją ulubioną maksymę - pośpiech jest zaprzeczeniem prędkości. Pięć metrów... trzy... Anglik nadal wydzierał się na kobietę, nieświadom obecności zabójcy za plecami. Położył palec na spuście w tym samym momencie, w którym ostrze Altaïra go ugodziło. Upadając na ziemię wypuścił pistolet, który asasyn szybko zebrał i wypalił w przeciwnika po prawej, który chwycił się za pierś upadł na posadzkę, po czym szybko rzucił bezużyteczną bronią w żołnierza po lewej. Trafił idealnie poniżej pasa, a kiedy ten się zgiął, kwicząc z bólu, wyprostował się, podbiegł i kopnął wroga w podbródek tak mocno, że zatoczył się do tyłu, potknął o blankę i spadł z wieży, wrzeszcząc głośno. Podbiegł do Diany i przeciął więzy, którymi miała skrępowane dłonie.
- Nic ci nie jest? - wydyszał, szukając na jej szacie krwi, ale nie mógł jej dostrzec.
- Dzięki tobie nie - powiedziała, zrywając się i podbiegając do małego moździerza. - Zdejmij flagę, szybko, inaczej chłopcy w dole dostaną ciężki łomot...
Altaïr posłuchał jej i podbiegł do drewnianego słupa, na którym powiewał Angielsku proporzec. Nie miał pojęcia jak się wspiąć po całkowicie płaskiej powierzchni, więc po prostu wyjął miecz i zaczął rąbać. Udało mu się za siódmym uderzeniem zrzucić palik z flagą do morza.
- Pomożesz mi? - zawołała Diana, usiłując podnieść żelazną kulę, jednak bezskutecznie - nie doszła jeszcze całkiem do siebie.
Podbiegł do niej i jednym płynnym ruchem podniósł i wrzucił kulę do działa. Kobieta odpaliła lont, chwyciła asasyna za ramię i szybko się oddalili. Rozległ się potężny huk, pocisk wystrzelił w powietrze i poleciał w dół, masakrując grupę żołnierzy odzianych w czerwone mundury. Szybko podbiegli do blanek, by obserwować bieg wydarzeń. Żołnierze broniący fortu zaczęli spoglądać w górę fortu, sprawdzając, czemu zostali zaatakowani przez swoich kompanów, jednak zamiast swojego dowódcy i flagi, widzieli tylko dwójkę ludzi w dziwnych szatach i kapturach. Atakujący piraci bardzo chętnie to wykorzystali i wpadli wśród ich szeregi, zbierając krwawe żniwo. Cześć żołnierzy próbowała jeszcze stawić opór, jednak nic im to nie dawało, większość po prostu rzuciła broń i uniosła ręce do góry, w geście poddania się. Altaïr przeniósł spojrzenie na okręt, który także umilkł. Ujrzał mały oddział piratów z Haythamem na czele, którzy skutecznie wyeliminowali Hiszpanów i teraz unosili broń w górę, tryumfując zwycięstwo.
- Wygrałeś. I ocaliłeś dziś wiele istnień. - Diana podeszła do niego, kiedy on tak stał zadumany.
- Równie wiele umarło. Poza tym wygraliśmy wszyscy razem.
- Ale w znacznej mierze dzięki tobie. A kiedy straty zostaną policzone, sam zobaczysz, że ta garstka żołnierzy, która straciła dziś życie, to nic w porównaniu do tych wszystkich ludzi w służbie Edwarda.
- Może. - Altaïr zapatrzył się w krwawy zachód słońca nad oceanem.
- Piękny, co? - zapytała kobieta.
Spojrzał na nią i niemal się zachłysnął powietrzem. Dotąd kobieta cały czas chodziła z zamaskowaną twarzą i kapturem nałożonym na twarz. Dopiero teraz ujrzał jej twarz. Długie, jedwabiste, tak brązowe, że tylko przez zachodzące słońce widać było ich prawdziwą barwę włosy okalały jej bladą twarz. Jej usta były tak czerwone, jakby cały czas je przygryzała do krwi, mały nosek był na swój sposób uroczy. Ale to, co przykuwało jego uwagę w szczególności, były jej oczy. Duże niczym kamienie szlachetne, barwą same je przypominały. Lewe oko było czarne, barwą przypominając kruka w nocy, drugie natomiast jasnoniebieskie, niczym krystalicznie czysta woda okalająca ciepłe wyspy. Altaïr w nich utonął, nie mógł oderwać od nich wzroku, nawet nie chciał, zahipnotyzowany niecodziennym widokiem, pragnął patrzeć w te oczy codziennie, aż do końca...
- Wszystko dobrze? - Diana uśmiechnęła się jakby nieśmiało, widząc zatkanego mężczyznę. - Wiem, że mam dosyć... niecodzienną urodę. Mam nadzieję, że cie to nie odstrasza?
- Ależ... skąd. - Altaïr wziął głęboki wdech. - Po prostu... chyba mucha mi wleciała do ust. - Skłamał naprędce.
- Och - zaśmiała się. - Chodźmy już może do Edwarda, pewnie się niecierpliwi.
***
Mimo iż Diana zawzięcie utrzymywała, że nic jej się nie stało, to miała taki problem ze schodzeniem po schodach, że w pewnym momencie Altaïr po prostu wziął ją na ramiona i pomimo jej protestów, zniósł na dół, gdzie czekali Edward, Aguilar i Haytham.
- Zwycięstwo! - wydarł się radośnie Edward.
- Przy niewielkich stratach - dodał rozpromieniony Aguilar; odkąd został wtajemniczony, przykładał bardzo wiele uwagi do spraw załogi Kenwaya.
- Podziękujcie Altaïrowi - rzuciła Diana, w końcu stojąc na własnych nogach, mimo iż już nie spieszyło jej się tak z zejściem z ramion mężczyzny.
- Przesa... - Asasyn nawet nie zdążył dokończyć, gdy przerwał mu chłodny, spokojny głos Haythama.
- Zdecydowanie. Możliwe że gdyby nie on, nie stalibyśmy tu i gawędzili jak w niedzielę przy obiadku.
- Nie wyglądasz na zbytnio ucieszonego - zaatakował go Altaïr, czując się przyparty do muru. Czy ci dwoje się ze sobą zmówili? - pomyślał.
- Nie bądź taki skromny, w końcu mają rację. - Edward także przystąpił do koalicji wysławiającej asasyna. - Nie umniejszaj swojej roli, haha!
- Co teraz? - Altaïr zmienił temat, uznając, że z tą trójką nie ma co się kłócić.
- Myślę, że póki co jeszcze możemy trzymać się razem - odezwała się Diana.
- Ten fort jest bezużyteczny. - Edward rozejrzał się; miał rację.W wyniku ataku i ostrzału, niemalże wszystkie zabudowania zostały zrujnowane i jeszcze się tliły, ziemia i mury całe były podziurawione. - Wypłynę z powrotem na Karaiby, skontaktować się z moim bractwem. Może przy okazji znajdę kogoś, kto będzie w stanie zrobić więcej niebieskiego wina. - Zamyślił się. Do teraz nie umiał zapamiętać właściwej nazwy trunku. - Myślę, że potem wyruszę gdzieś na północ. Kto wie, co mnie tak czeka?
- Jeśli nie macie nic przeciwko, przyłącze się do was - zaproponował Haytham, patrząc na Altaïra i Dianę. - Chciałbym odnaleźć pewną osobę. Może wam się przydać.
Altaïr spojrzał na towarzyszkę. Nie miał już żadnych obiekcji co do jej towarzystwa, chociaż nadal nie był pewien tego, czy ma to jakiś cel. Nie chciał się do niej zbytnio zbliżać, rozum podpowiadał mu, że to nie może dobrze się skończyć, biorąc pod uwagę jego wcześniejsze przeżycia z kobietami i same słowa Diany, serce natomiast cicho szeptało mu coś innego. Natomiast propozycja Haythama... szczerze go zaskoczyła. Znali się kilka godzin, mimo to...
- Nie mam nic przeciwko.- Kobieta obdarzyła chłodnego mężczyznę ciepłym uśmiechem, który ten odwzajemnił.
- Zapraszam na pokład - rzucił Altaïr, naśladując Edwarda.
- À propos pokładu... - odezwał się kapitan. - Ktoś chętny opić zwycięstwo?
Tym razem cała piątka zgodnie skinęła głowami.
-----------------------------------------------------------
O boże, palce mi odpadają xd dzisiaj walentynki, więc zdecydowałem się nieco bardziej uczuciowo opisać Dianę z perspektywy Altaïra :v przy okazji pojawia się nowa postać, stara odchodzi w zapomnienie... co się z nią stanie? To już historia na inną książkę.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top