Rozdział III - Mam Wiele Imion

Na niebie królowało poranne słońce, kąpiąc w swym blasku okoliczne góry, domki i mury Masjafu. Nie było widać ani jednej chmurki, co zapowiadało piękny, długi dzień. Ludzie wstawali i zajmowali się codziennymi pracami - uprawa roli, szycie i reperowanie ubrań, kucie żelaznych podków, połów ryb, czy też naprawa co bardziej podniszczonych domów. Dzieci wesoło krzyczały, bawiąc sie ze sobą, kobiety wymieniały się plotkami... Wydawało się, że ludzie toczą beztroskie i radosne życie, pozbawione problemów. A mimo to... Asasyn czuł, że coś jest nie tak, gdy wspinał się po stromej ścieżce, prowadzącej do fortecy. Im wyżej się znajdował, tym bardziej optymistyczna atmosfera zdawała się zanikać, a w jej miejsce pojawiał się... niepokój, napięcie. Cisza przed burzą - pomyślał Altaïr. Żwir sypał mu się spod nóg, a słońce bezlitośnie świeciło w oczy. Poczuł kłucie w boku. Kiedy ja się tak zasiedziałem? - wpadło mu do głowy. W końcu udało mu się wdrapać na równe wzniesienie. Po prawej miał kwadratową, kamienną basztę, a po lewej... swój dom. Stanął przed bramą i podniósł głowę, próbując ogarnąć wzrokiem wieże i mury, które, wydawałoby się, próbowały sięgać nieba, by rzucić wyzwanie Heliosowi. To, co mu się rzuciło w oczy, była całkowita pustka na murach. Zazwyczaj powinni się na nich znajdować łucznicy, którzy strzegli bezpieczeństwa mieszkańców twierdzy, tymczasem nie było widać na nich żadnej żywej duszy. Podszedł do bramy, która szczęśliwie dla niego była otwarta i zajrzał do wnętrza twierdzy.

- Gdzie są wszyscy? - mruknął zaniepokojony  Altaïr.

Panowała całkowita cisza. Zamek wydawał się opuszczony. Wkroczył do środka, rozglądając się wokoło.

- Halo? Jest tu kto? - zawołał.

Odpowiedziało mu jego własne echo.

- Może zgromadzili się w innej części zamku? Och świetnie, jeszcze rozmawiam sam ze sobą. - Asasyn zirytował się; zazwyczaj uwielbiał ciszę i unikał towarzystwa, czuł się nieswojo przy ludziach, ale teraz...
To milczenie działało mu na nerwy.

Dziedziniec zamku zawsze był pełen ludzi, odpoczywających po wykonanym zadaniu, bądź szykujących się do jego wypełnienia, spożywających posiłki czy też najzwyczajniej spędzających czas ze sobą. Nigdy się nie zdarzyło, by były takie pustki, jak teraz. Drgnął nerwowo. Nagle rozległy się szczęki broni i okrzyki. Wytężył słuch, ale nic mu to nie dało. Ruszył powolnym krokiem w stronę hałasu; jak mniemał, dobiegał on z części ćwiczebnej, która znajdowała się za naturalną ścianą górską, na lewo od bramy.  Im bliżej się znajdował, tym większy niepokój czuł; normalnie dźwięki powinny stawać się coraz głośniejsze, natomiast pozostawały tak samo ciche, jak za pierwszym razem. W końcu minął zakręt i poczuł,  jak przechodzi go zimny dreszcz, jakby ktoś wylał na niego wiadro lodowatej wody. W okręgu wyznaczonym drewnianym płotem biło się dwoje nastolatków. Tak przynajmniej sądził po ich wzroście, bo byli ustawieni pod takim kątem, że nie widział twarzy żadnego z nich. Otaczał ich tłum asasynów, wiwatujący i dopingujący walczących.

- Co jest, kurwa... - jęknął Altaïr.

Mężczyźni odziani byli w asasyńskie zbroje i szaty, każdy z nich nałożony miał kaptur. Było to... przerażające. Żaden z nich nie miał twarzy, pod nakryciem głowy... była po prostu czarna, nieprzenikniona pustka. Nie wydawali z siebie dźwięku, unosząc tylko i bijąc pięściami. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że jedyny odgłos, który słyszy, to metaliczny szczęk uderzających o siebie broni. Podszedł do jednego z asasynów i położył rękę na jego ramieniu, zaraz jednak ją cofając. Ciało tego... czegoś było tak potwornie zimne, że niemal natychmiast wyssało całe ciepło z dłoni Altaïra, na dodatek kompletnie nie reagując na dotyk. Co mam zrobić? - zastanowił się. Postanowił obejrzeć walkę z bliska. Podszedł do płotka, po drodze uważając, by ponownie nie dotknąć żadnego z... widm, czymkolwiek to było. Potyczka między nowicjuszami trwała w najlepsze. Jeden z nich miał białe szaty, drugi popielate. Coś mu to przypominało... styl walki białego był mu jakby dobrze znany, ale nie mógł sobie przypomnieć skąd. Poza tym widział wiele błędów; odsłaniał się przy zamachach, wkładał w cios zbyt wiele brutalnej siły, zamiast wycelować i znokautować przeciwnika jednym uderzeniem. Znokautować? - pomyślał. Walka wcale nie wyglądała na towarzyski sparing, młodzieńcy wyglądali, jakby chcieli rozszarpać siebie nawzajem, a nie tylko potrenować. Bili się tak przez dłuższą chwilę, nim w końcu biały powalił szarego na ziemię i usiadł na nim okrakiem. Byli tak ustawieni, że Altaïr w końcu mógł dojrzeć kawałek twarzy każdego z nich.

- Nie... To nie może być prawda... - jęknął przez zaciśnięte zęby.

Ta twarz... Widział ją już. W tym samym momencie biały podniósł rękę i... wbił ukryte ostrze prosto w pierś przeciwnika. Uderzył jeszcze raz i jeszcze, aż kompletnie zmasakrował klatkę piersiową wroga. Zatopił jeszcze raz dłoń w ciele i... wyjął coś. Wydające swe ostatnie bicia, ociekające krwią serce. Zwycięzca powstał i dumnie uniósł zdobycz obiema rękami nad głowę, kompletnie nie bacząc na to, iż cały pobrudzony był krwią. Jego oczy... to nie były zwykłe oczy; były całkowicie czarne i wydawało się, że płonął w nich ogień. Chłopak spojrzał  mężczyźnie w oczy, uśmiechając się złowieszczo. Asasyna sparaliżowało, chciał, nie, MUSIAŁ się poruszyć, ale jakaś niewidzialna moc trzymała go na miejscu. Cały zaczął się pocić i dostawać dreszczy. Uczeń postawił krok w jego stronę. Tłum wokół nich nagle zamarł. Bezimienni zwrócili twarze, a raczej kaptury, w jego stronę , a ich dłonie opadły. Nagle ujrzał za plecami zjaw znajomy, czarno-fioletowy ubiór. Jednocześnie poczuł, jak wraca mu władza w kończynach.

- Diana?! - ryknął. 

Kobieta tylko spojrzała w jego kierunku, odwróciła się i zaczęła oddalać.

- Co tu się odpierdala? - stęknął asasyn.

Zaczął biec w jej kierunku. Tłum ustępował mu drogi, dzięki czemu nie musiał się zatrzymywać, ale nic mu to nie dało, im szybciej się poruszał, tym większa odległość między nimi nastawała. Minął zakręt i  potknął się o wystający z ziemi korzeń, słysząc jakieś wyjątkowo nieprzyjemne chrupnięcie, ale nie miał czasu się nad tym zastanawiać. Natychmiast się zerwał i ruszył najszybciej jak mógł. Czuł, jak płuca palą go żywym ogniem, nie mógł złapać oddechu, lewą nogą ledwie mógł poruszać... Ale w końcu ujrzał, jak kobieta staje na środku naturalnego wznieniesia, jakby czekając na coś. Niebo zasnuły czarne chmury, zabierając całe słoneczne światło. Dotarł na podniesienie i rozejrzał się. Za nim była ścieżka otoczona górami, a wszędzie wokół... pustka. To nie było wzgórze, tylko urwisko skalne.

- Diano? Możesz mi wytłumaczyć, co tu się dzieje? - zapytał.

Kobieta nie odpowiedziała, tylko podeszła do krawędzi. Przez chwilę jakby się zastanawiała i... runęła w dół.

- Nie! - wrzasnął i podbiegł do krańca, ale po asasynce nie było ani śladu.

Wstał zrozpaczony i odwrócił się, prawie samemu przy tym zlatując w dół. Przed nim stała postać. Wysoka, czarna jak bezgwiezdna noc, zdawała się wsysać kolory otoczenia w siebie. Odziana w długą szatę z kapturem nałożonym na... pustkę, taką samą, jak u zjaw w tłumie. Z tyłu wyrastały jej dwa mroczne, majestatyczne i w pewien sposób urzekające skrzydła. W lewej ręce ściskała jakiś zwój, a w prawej... wielką kosę, wykonaną z nieznanych Altaïrowi materiałów.

- Kim ty jesteś? - wydyszał.

- Różnie mnie zwiecie. Doskonale wiesz, kim jestem. - Głos ducha wydawał się szeptem, choć było go doskonale słychać. - Mam dla ciebie dar...

- Jaki dar? Po co?

- Przyda ci się w przyszłości...

Zjawa wyciągnęła rękę ze zwojem.

- Co mam z tym zrobić?

- Zobacz...

Altaïr podszedł niepewnie, delikatnie chwycił kawałek papieru i zaczął rozwijać.
Były to szkice jakiejś misternej konstrukcji.

- Zapamiętaj to... I wyczekuj naszego kolejnego spotkania - rzekła zjawa, ulatując w górę.

Asasyn przez chwilę studiował schemat, po czym odłożył go łagodnie na ziemię. Co teraz? - pomyślał. Niemalże natychmiast w jego głowie pojawiła się odpowiedź. Podszedł do krawędzi i spojrzał w dół. Nie było tam gruntu ni wody, raczej coś, co przypominało szare niebo. Wziął głęboki wdech... I skoczył.

                                 ***
Był cały zlany potem. Przez chwilę nie wiedział gdzie jest i co tu robi.

- Altaïrze! Obudź się! - wrzasnął ktoś.

- Co się... - jęknął odrętwiały Altaïr.

- Nie mogłem cię obudzić! - powiedział Edward.

- Obuudzić? - Asasyn był jeszcze ospały. Nagle coś mu się przypomniało. - Szybko, daj mi kartkę i coś do rysowania...

- Po co? - Zdziwił się kapitan statku.

- Szybko...

Mężczyzna podniósł się i na chwilę wyszedł, wracając po chwili z kawałkiem węgla i białym pergaminem. Podszedł do łóżka przyjaciela i podał mu przedmioty, obserwując w milczeniu, jak ten kreśli  precyzyjnie linie, kółka, trójkąty i prostokąty.

- Co to? - zapytał, gdy ten ukończył pracę i przyjrzał jej się.

- Pojęcia nie mam. Potem ci opowiem.

- Przy dobrym trunku, ja myślę, haha! - zaśmiał sie wilk morski. - Mam dwie dobre wieści.

- Jakie?

- Chodź na pokład. I... przebierz się może. - Edward wyszedł, by zapewnić przyjacielowi trochę prywatności.

Altaïr ubrał swoją szatę, schował rysunek i wyszedł po drewnianych schodach na pokład. Od razu rzuciły mu się w oczy dwie rzeczy: kobieta w czarno-fioletowym stroju i odległy ląd.

- Witamy w Ameryce Północnej - rzekł Edward Kenway.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top