Rozdział II - Cichy ocean
Była jasna, ciepła noc. Niebo, choć mroczne, upstrzone było różnokolorowymi gwiazdami, które wesoło migały - człowiek stojący na pokładzie miał ochotę je zliczyć, ale pewnie nawet gdyby zostały namalowane na płótnie, byłoby to niemożliwe. Ogromny, pomarańczowy księżyc w pełni zawieszony był wysoko na nieboskłonie, niby milczący obserwator, padając jasnym promieniem na okręt. Ten, tak samo jak firmament, był ciemny niczym dusza Szatana, co kontrastowało z śnieżnobiałymi żaglami, które były majestatycznie rozpięte, co jednocześnie pozwalało olbrzymiemu statkowi płynąć z największą prędkością po granatowym oceanie, który rozlegał się jak okiem sięgnąć. Gdzieniegdzie znajdowały się małe wysepki, na których zbudowane były niewielkie rybackie osady. Z południa powiewała lekka, chłodna bryza, przyjemnie chłodząc twarz Altaïrowi, który stał oparty o balustradę. Może i nie przepadał specjalnie za wodą, ale... podobało mu się. Wszędzie wokół panowała tak umiłowana przez niego cisza, nikt ich nie próbował zaczepiać, bo w końcu... kto by chciał mieć do czynienia z okrętem wojennym? Chociaż fakt faktem, czarna flaga powiewająca na maszcie takiego statku mogła budzić zainteresowanie, ale na to przygotowali się już zawczasu. Mieli być Hiszpanami, mającymi spenetrować dogłębnie wnętrze jednej z frakcji pirackich. Wprawdzie gdyby zażądano rewizji okrętu, mogliby się znaleźć w nie lada kłopocie, gdyż poprzedni właściciele statku leżeli związani i zakneblowani w ładowni, ale szansa na to była minimalna, a w razie czego byli gotowi chwycić za broń. Poza tym musieliby się znaleźć w porcie, a Edward Kenway zamierzał odwieźć ich tam gdzie chcą, nie zatrzymując się po drodze, a o dalszych planach nie wspominał. Zresztą znali się... ile to było? Masjaf widział ostatni raz... dwadzieścia siedem dni temu, a od zdobycia okrętu minęły... dwa tygodnie? Muszę zacząć pisać dziennik. - pomyślał Altaïr. Ta myśl uświadomiła asasynowi, że właściwie nie pamięta tego ostatniego miesiąca. W jednej chwili oskarżono go o zdradę, w drugiej był na pogrzebie de Sablé i zamordował kobietę... Kim ona właściwie była? - zastanowił się skrytobójca. Pamiętał tylko piękne rysy twarzy i fiołkowe oczy, ale nic ponad to. Co było potem? Poznał Dianę, która towarzyszyła mu w drodze do króla Ryszarda Lwie Serce, ale drogi tej nie zapamiętał ani trochę. Potem walka z Wielkim Mistrzem Zakonu Templariuszy... To pamiętał całkiem dobrze. Jego przeciwnik go nie docenił i zapłacił za to najwyższą cenę. Następnie rozmowa z przywódcą krucjaty... I Masjaf. Ludzie w hipnozie, duchy jego ofiar i... Ta myśl go zabolała. Al Mualim. Jego zagubienie, które musiał przypłacić śmiercią z rąk ucznia... Co się stało dalej? Malik go próbował pocieszyć, a Diana zajęła się transportem. Diana... Co z nią dalej będzie? - pomyślał z nutką niepokoju Altaïr. Jej rana była bardzo poważna, medyk, niejaki Aguilar, mówił że powinna umrzeć zaraz po wyjęciu ostrza. Skoro jednak tak się nie stało, jej powrót do zdrowia był całkiem możliwy, a z tego, co mówił Edward, wpadała w gorsze tarapaty. To znów nakazywało mu myśleć, jak długo naprawdę ci się znają i kim są. Rzadko kiedy prowadzili między sobą konwersacje, a jeśli już, robili to tak cicho, że nie był w stanie usłyszeć choćby fragmentu. Z niechęcią się przyznawał do tego sam przed sobą, ale próbował ich podsłuchiwać, chociaż wychodziło mu to równie dobrze, co Europejczykom próby latania. Tak bardzo ciekawiło go to, o czym mogli rozmawiać... Przed śmiercią Al Mualima, ta kobieta interesowała go równie bardzo, co... ach, wcale go nie obchodziła. Nie skupiał się na ludziach, bowiem życie asasyna było pełne niebezpieczeństw i mało kto miał na tyle szczęścia, by dożyć starości. Nie widział sensu w zawieraniu nowych znajomości, gdy za parę godzin mógł skończyć z żołądkiem trawiącym stal miecza. Natomiast teraz, gdy się uparła by - póki co - podróżować u jego boku... nieznajoma zaczęła go intrygować. Kim była? Dlaczego mu towarzyszyła? Czy była tym, za kogo się podawała? Takich pytań Altaïr miał znacznie więcej, a na żadne z nich nie miał odpowiedzi. Widywał ją czasem piszącą w małym, skórzanym dzienniczku, ale do tego stopnia się nie chciał posuwać. Chociaż... dla bezpieczeństwa statku i jego... Nie. A jeśli Edward Kenway jest templariuszem? Asasyn poczuł dziwny chłód i nie miało to nic wspólnego z wiatrem, który zresztą był orzeźwiający, ale w żadnym przypadku nie mroźny. Jeśli to pułapka, a on się dał w nią głupio złapać i teraz go wieźli do siedziby głównej templariuszy... Kapitan statku był dosyć... ciekawą osobą. Czy mógł być jego wrogiem? Wydawał się nastawiony przyjaźnie, jednocześnie zachowując odpowiedni dystans. Nie zadawał zbędnych pytań przy załatwianiu transportu, lecz o cenę hardo się targował - zresztą Altaïr długo o to nie walczył. Skarbiec asasynów był wypełniony, a cena za dyskretne przeszmuglowanie dwójki osób z podejrzanym uzbrojeniem i niecodziennym wyglądem przez połowę świata nie była jakoś specjalnie wygórowana. Jednocześnie przy tym marynarz zastrzegł, że jeśli zostaną złapani, nie będzie stawał w ich obronie, chyba że mu się to opłaci. Słysząc te słowa, Malik zacisnął pięść, ale nim zdołał cokolwiek powiedzieć, asasyn nakazał mu milczenie - transport był zbyt ważny, by można sobie było pozwolić na kłótnie o takie rzeczy. Myśli Altaïra popłynęły w kierunku jego przyjaciela, któremu nakazał pozostanie w Masjafie i zarządzanie nim, pod jego nieobecność. Wydawał się... nie, był najodpowiedniejszą osobą do tego zadania. Zresztą, jedyną osoba oprócz niego, która by się zgłosiła na to stanowisko, był Abbas, którego Altaïr darzył szczerą niechęcią. Kiedyś byli braćmi, nie z krwi a z losu, a teraz... eh, nie miał chęci o nim rozmyślać. Liczył, że Malik sobie poradzi z tym nieudacznikiem życiowym, którego przerastało nawet coś tak prostego, jak zagotowanie wody na... Stop - pomyślał asasyn. To właśnie takie rzeczy go niegdyś zgubiły, a Malik z pewnością sobie z nim da radę. Miał twardą rękę do tych i innych spraw, byle chłystek nic mu nie zrobi. A jednak coś nie dawało mu spokoju... Jego rozmyślania przerwał nagły ruch tafli oceanu, która dotąd była spokojna i niemalże nieruchoma. Teraz się zaczęła burzyć i falować, z początku tworząc małe fale, a już po chwili takie, które poruszały całym statkiem. W głowie zaczęły mu się kształtować wizje rozstępującej się wody tworzącej otchłań, która wciągała ich olbrzymi okręt na dno, gdzie zostawał zatakowany przez nieodkryte dotąd monstra rodem z piekieł... nim jednak zdążył sobie takowe wyobrazić, ujrzał ruch pod powierzchnią i wtedy ujrzał widok równie niemożliwy co piękny; olbrzymi, majestatyczny, mlecznobiały wieloryb wyskoczył i wydawało się, że niemalże zawisł w powietrzu na tle księżyca, tworząc widok jakoby z fantastycznych baśni. Nie potrafił go całego ogarnąć wzrokiem, był pewien, że bestia była równie wielka, co statek, na którym się znajdował. Poczuł jak ktoś kładzie mu rękę na ramieniu.
- Piękny, co? - westchnął Edward Kenway.
- Jak to możliwe? Ta bestia mogłaby nas połknąć w całości i jeszcze by schrupała flotę angielską na podwieczorek...
- Nie przesadzajmy. Białe wieloryby są gigantyczne, to fakt, ale ukazują się bardzo rzadko i nie są agresywne. Żywią się ławicami ryb i im to w zupełności wystarcza. Ich widok ponoć przynosi szczęście, ha! - zaśmiał się kapitan.
- Jeśli szczęściem można nazwać zawał serca, to owszem, jestem bardzo szczęśliwy - mruknął Altaïr.
- Ja natomiast byłbym szczęśliwy mając skórę takiego monstrum. Najlepsze pancerze są nimi wyszywane, ze względu na jej twardość, miękkość i lekkość. A cena? Człowieku... mógłbyś chodzić pijany i nażarty jak świnia przez najbliższe dwa lata, o kobietach i sławie nie wspominając. - Wzrok Edwarda zamglił się, gdy to sobie wyobraził.
- Cóż, powodzenia. Może kiedyś ci się uda. - Rzekł chłodno asasyn.
- A ty? Jakie są twoje marzenia? Albo nie, czekaj. Przeszukując magazyn, natrafiłem na parę butelek wyśmienitego wina, skusisz się?
- W sumie... zazwyczaj nie piję alkoholu, ale skoro masz, to nie pozwólmy mu się zmarnować.
- Wiedziałem, ha! - zakrzyknął wesoło kapitan. - Wszystko jest gotowe, chodź!
- Spokojniej, bo zaraz popuścisz z radości... - mruknął Altaïr, idąc za towarzyszem.
Ten zaprowadził go do miejsca mniej więcej na środku pokładu, gdzie znajdował się stół i trzy krzesła, a także duża butelka z szkarłatnym trunkiem w środku. Edward odsunął dwa krzeła i usiadł na jednym z nich. Asasyn dołączył do niego. Zapadła chwilowa cisza, podczas której wilk morski otwierał naczynie i nalewał wina do glinianych kubków. Gdy to zrobił, jeden z nich podsunął Altaïrowi i oboje podnieśli je w górę.
- Za fortunę, niechaj zawsze nam sprzyja! - zakrzyknął Edward. - A także za ciebie, mój druhu, wszystkiego najlepszego!
Mężczyźni zderzyli się kubkami, część napoju rozlewając na stół, jednak żaden z nich nic sobie z tego nie zrobił.
- Skąd wiedziałeś? To znaczy wiesz... Nie mówiłem nikomu...
- Sekret. - Kapitan tajemniczo się uśmiechnął. - Kiedyś się dowiesz, a póki co... To nie takie ważne. Wracając do naszej rozmowy... jakie masz marzenia?
- Szczerze... pojęcia nie mam. Nie zależy mi na złocie, sławę już mam. Ba, teoretycznie jestem przywód... - za późno ugryzł się język.
- Na czymś musi ci zależeć. Ja wierzę, że kiedyś będę tak bogaty, że majątku zazdrościć mi będą sami królowie. - Mówiąc to, mężczyzna się uśmiechnął. - Nie zrozum mnie źle. Nie chcę złota dla złota, ale po to, by zapewnić mej rodzinie dobrobyt. - nagle mina mu zrzedła.
- Co się stało? - zapytał Altaïr.
- Nieważne. Albo w sumie... polubiłem cię, wiesz?
- Preferuję płeć żeńską - chrząknął asasyn.
- Nie o to mi chodziło - rozchichotał się Edward. - Nie mówię o tym każdej osobie. Miałem kiedyś żonę... i syna. Haytham. Miał dziesięć lat...
Zapadł moment ciszy.
- Co się wydarzyło? - delikatnie odezwał się Altaïr.
- Zdradzono mnie. Mój najlepszy przyjaciel... wbił mi nóż w plecy, najechał dom, a był jedną z niewielu osób, które wiedziały o jego położeniu. Haythama porwano, Jennifer zniknęła. On miał dziesięć lat... - głos mężczyzny stał się melancholijny, gdy przypominał sobie dawne dzieje. Wypił kilka solidnych łyków, otarł usta i kontynuował opowieść. - Jennifer... Nie mam pojęcia co się z nią stało. W momencie napaści była na zewnątrz, możliwe że ją także uprowadzili. Moje poszukiwania spełzły na niczym, przepadli niczym kula armatnia w wodzie... Moje skarby... - Głos lekko mu się załamał.
Altaïr także pociągnął kilka porządnych łyków napoju. Chyba błędnie osądził tego faceta, aczkolwiek wolał jeszcze z tym poczekać.
- Boleję nad twą stratą. Czy twojej żonie się poszczęściło?
- Zmarła sześć lat przed atakiem.
- Wybacz...
- Nic się nie stało. Zmarła na zapalenie płuc, zresztą... zgody między nami nie było. - Edward uzupełnił kubki, po czym niemalże natychmiast w całości opróżnił swój. - Nie mogła zaakceptować mojego sposobu na życie. W pewnym momencie po prostu... mnie wyrzuciła. Miałem nadzieję... że zdobędę tyle pieniędzy, że resztę życia spędzimy na zabawie i odpoczynku. Nie zdążyłem.
- Ale nadal marzysz o fortunie...
- Cały czas wierzę, że kiedyś moje dzieci się odnajdą, a starość spędzę z ukochaną przy boku. Ale póki co... Nie mam żadnej z tych rzeczy.
- Opowiedz mi o tej napaści. - Altaïr odczuł pierwsze znaki upojenia alkoholowego; lekko się chwiał na krześle i plątał mu się język. Sam nie wiedział kiedy tyle wypił, czas mu szybko upływał w towarzystwie wilka morskiego.
- To był piękny, słoneczny dzień. Wieszałem właśnie nowy obraz. Wtedy przybiegła służąca, krzycząc coś o jakichś uzbrojonych ludziach, którzy szli w kierunku mojego domu. Nie pamiętam tego, co się działo potem. - Edward czknął. Po raz kolejny uzupełnił zawartość swojego kubka. - Będzie trzeba zajść po nową butelkę... Wracając, pamiętam tylko tyle, że chwyciłem miecz i pobiegłem szukać Haythama. Za późno...
- Musiałeś się poddać?
- Sam bym sobie z nimi poradził. Nie ss takich tarapatów fychodziłeem... - zabełkotał kapitan. - Z armatami już nje ma jak rozmawiać...
- Zniszczyli twój dom i zabrali dzieci? - Asasyn poczuł falę współczucia do tego człowieka. Stracić całą rodzinę i dorobek życia...
- Taa... jedna kula traffiła w belkę podtszzymującą dach... cały kawałek na mnie spadł, a belka przygniotła... Nie mogłem się ruszyć... Po chwili nadeszzli oni. Templariusze. - Kapitan splunął czerwoną od wina śliną. - Mieli ze sobą mojego Haythamka... Był taki przerażony...
- Jak przeżyłeś?
- Kule sspowodowały pożar... chcieli bym cierpiał. Straciłem przytomność i... obudziłem się w zgliszczach własnego domu. Niewiele więcej pamiętam. - Edward czknął i po raz kolejny rozlał trunek.
- Przykro mi. To musiał być naprawdę bolesny cios. - Altaïr poczuł wyrzuty sumienia za swoje wcześniejsze podejrzenia. Ten człowiek był kimś więcej niźli tylko piratem goniącym za złotem, rumem i sławą.
- Trochę zajęło mi possbieranie się... Ale jak widzisz, żyję, ha! Na pohybel losowi! - uniósł kufel.
- Na pohybel.
Ponownie zderzyli się naczyniami i zapadła cisza. Za plecami Altaïra cicho szumiał ocean, a wino przyjemnie go rozgrzewało. Poczuł się... zrelaksowany. Od dawna brakowało mu chwili wytchnienia, nie miał czasu na odpoczynek. W końcu miał moment dla siebie i nie zamierzał go przeznaczać na zamartwianie się przyszłością. Na to jeszcze przyjdzie czas - pomyślał.
- Pytałeś, czy mam jakieś marzenia. Nie ma takiej rzeczy, na której specjalnie by mi zależało. Muszę utrzymać przewagę mojego bractwa i jest to mój obowiązek, nie sens życia.
- A co z Dianą? Widać, jak na nią spoglądasz z ukrycia.
- Ja? - Altaïr poczuł, jak się rumieni i podziękował losowi za noc, bo jego twarz zapewne była tej samej barwy co dorodny burak.
- Nie, humbak. Musisz się lepiej kryć z takimi rzeczami, ha! - zakrzyknął tryumfalnie Edward. - Podoba ci się, co?
- Jeśli mówimy o jej stroju, to owszem, jest ciekawy. Natomiast twarzy pilnuje bardziej niż król swoich klejnotów, w każdym tego słowa znaczeniu - mruknął niechętnie asasyn.
- Kiedyś ją ujrzysz. Człowieku, ta dziewczyna jest piękna niczym biała zima... choć przy tym tak samo surowa.
- Wątpię. Mówiła, że chce podróżować do pewnego czasu, a potem odejdzie.
- Na pewno ma ważny powód, skoro tak się uparła, by podróżować u twego boku. Prędko się nie rozstaniecie... -
Rzekł zamyślonym głosem Edward.
Wyciągnął spod stołu nową butelkę, otworzył i rozlał trunek.
- Chyba że chciała dotrzeć do Ameryki.
- Będziesz miał jeszcze niejedną okazję, nie martw się. - Wilk morski poklepał po plecach swego nowego przyjaciela.
- Coś ty taki uparty, hę? Będę chciał mieć żonę, to sobie ją znajdę, a na razie kobiet mam dość. - W myślach Altaïra pojawiły się pewne fiołkowe oczy...
- Robię to raczej ze względu na nią - roześmiał się kapitan. - Wydaje mi się, że... potrzebuje kogoś, kto jest do niej podobny i dotrzyma jej towarzystwa. Ty mi pasujesz do tej roli. I lepiej jej tego nie mów, bo mnie oskalpuje, haha!
- Uwierz mi, nie będziemy pasować do siebie. - Altaïr wypił kilka łyków wina; w głowie mu coraz bardziej szumiało, jednak jego umysł pozostawał rześki. - Miłuję samotność i ciszę, nie ciągłe ploteczki i jęki damulek.
- A czy zauważyłeś u niej jakąś nadmierną gadatliwość?
Asasyn na chwilę zamilkł, wietrząc pamięć. Przez cały pobyt w Syrii odzywała się tylko wtedy, gdy musiała, na statku też rzadko inicjowała rozmowy. Częściej była przez kogoś zagadywana...
- Nie interesuje mnie ta kobieta, koniec kropka.
- Zacznie, wierz mi.
- Ładną mamy dziś pogodę, nieprawdaż? - Skrytobójca wypił resztę zawartości kubka i tym razem sam uzupełnił naczynia. Księżyc był już wysoko na niebie, do świtu było może z sześć godzin.
- Idealna na randkę z piękną damą.
- A ten dalej swoje... Może poczekajmy, aż coś się wydarzy, zanim...
- A o czym to szanowni panowie rozmawiają? - przerwał im jakiś głos.
Altaïr skupił wzrok na jego źródle i ujrzał średniego wzrostu mężczyznę odzianego w długą, brązową, pikowaną koszulę i lniane, zielone spodnie. Spojrzał na jego brodatą, radosną, uśmiechniętą twarz i po chwili przypomniało mu się, kim on jest.
- Aguilarze. - Skinął głową medykowi.
- Rozmawialiśmy właśnie o twej podopiecznej. Co u niej słychać? - Odezwał się Edward.
Konsyliarz obejrzał się przez ramię, spoglądając na przód statku, gdzie spoczywała ranna kobieta. Altaïr nie mógł jej dostrzec ze swojej pozycji, ale zazwyczaj przebywał w jej okolicy, czytając, doglądając swego wyposażenia, bądź też najzwyczajniej podziwiając widok bezkresnego oceanu, toteż doskonale wiedział, gdzie spoczywa.
- Rany się goją, ale jeszcze nie odzyskała przytomności. Nadal pozostaje nam tylko oczekiwanie. Jeśli ostrze było zatrute, to może się z tego nie wygrzebać.
- Panowie, proponuję się tym nie martwić - rzucił Altaïr. - Po prostu się napijmy za jej zdrowie.
- Doskonały pomysł! - zakrzyknął zachwycony Edward.
- Obawiam się, że nie mam z czego wznieść toastu - odezwał się Aguilar.
- A więc skocz po coś do picia i może przynieś nam jeszcze trochę tej ambrozji, bo się kończy, a noc jeszcze młoda! - Edward im więcej wypił, tym lepszy miał nastrój.
- Tylko poczekajcie na mnie - rzucił na odchodnym Aguilar.
Kiedy medyk się oddalał, Altaïrowi przypomniała się jedna rzecz... niepokojąca go rzecz.
- Czy ty czasem nie wspominałeś czegoś o templariuszach? - zagaił.
- Tak jak ty o bractwie - odparł zamyślony nagle kapitan.
- Mówiłem coś takiego? - Asasyn próbował sobie to przypomnieć, ale jego pamięć najwyraźniej postanowiła odpocząć od swego właściciela, gdyż nic takiego nie pamiętał.
- Owszem. Zresztą, myślisz że nie wiedziałbym o tym, że mam na pokładzie dwójkę asasynów? Ha, aż tak głupi to ja nie jestem!
Altaïra zamurowało. Tego się nie spodziewał...
- I co zamierzasz z tym faktem zrobić? - odrzekł chłodniejszym tonem.
- Czy ty zerknąłeś choć raz na banderę tego statku? - Wilk morski dziwnie na niego spojrzał.
Skrytobójca podniósł głowę do góry. Siedzieli przy burcie, jednak stół postawiony był równolegle do grotmasztu, więc musiał przez chwilę szukać wzrokiem flagi, a było to trudniejsze o tyle, że wzrok zaczynał mu się dwoić - przy tej różnorodności i ilości gwiazd na niebie, dostrzeżenie czarnego, powiewającego kawałka płótna było praktycznie niemożliwe. Jednak poszło mu to sprawniej, niż można by się spodziewać. Spoglądał na czarną niczym pióra kruka flagę, na której wyszyta była biała jak śnieg czaszka. Co wyróżniało ten proporzec od zwykłych, pirackich symboli? Czasza znajdowała się w charakterystycznym emblemacie. Znaku, którym posługiwali się asasyni.
- Ty... - wykrztusił skrytobójca.
- Nie jestem asasynem, o nie. Jeszcze nie... - odrzekł Edward.
- Jak "jeszcze nie"? Co to ma znaczyć? - rzucił ostro Altaïr. - Kim ty w ogóle do cholery jesteś, co?
- Bolejącym nad swą stratą człowiekiem, poszukiwaczem marzeń, legendą wśród piratów... a także nieformalnym asasynem. Bo widzisz, zostanie pełnoprawnym członkiem bractwa wiąże się z szeregiem wyrzeczeń, na które... nie mam ochoty, nie w tym momencie. Chcę się wyszaleć, póki krew we mnie wrze, a kiedy nadejdzie rozsądna starość, zasilić wasze... nasze szeregi.
- I dlatego pływasz pod asasyńską banderą?! Nie zasługujesz na to - rzekł Altaïr, akcentując każde słowo.
- Tak samo jak na to - Edward jednym ruchem sięgnął za siebie i nałożył kaptur na głowę - jak i na to - szarpnął ramionami. Rozległ się metaliczny szczęk i spod jego rąk wysunęły się dwa ukryte ostrza, wykonane ze złota. Kapitan zaprezentował je asasynowi - miały nawet maleńkie czaszeczki, wykonane z onyksu.
- Dwa?
- Tak, to normalne - odrzekł zdziwiony pirat. - U was jest inaczej?
- A wyobraź sobie, że tak. - Altaïr pokazał swoje ostrze, które niemalże całkowicie się różniło od broni kompana. Pozbawione ozdobników, klinga wykonana ze stali, a konstrukcja ukryta pod skórą, podczas gdy mechanizm w egzemplarzu pirata był na zewnątrz. A na dodatek...
- Kiedy straciłeś palec? - zapytał zdziwiony Edward.
- Jak to kiedy? Przecież trzeba złożyć ofiarę... - powiedział już do reszty zdezorientowany asasyn.
- Ofiarę? Komu i... po co? - Kapitan był nie mniej skołatany.
- Ostrze wysuwa się w miejscu palca, bez jego amputacji po prostu jest bezużyteczne...
- Dziwne rzeczy praktykujecie w Masjafie, u nas niczego takiego nie trzeba robić. Po prostu zakładasz broń, napinasz ramię i... gotowe.
- Wyobraź sobie, że ostatnio był delikatny bałagan, który uniemożliwiał tylko wszystko, co nie było likwidacją kolejnego templariusza - rzucił zjadliwie Altaïr. - Prawdę mówiąc, nawet nie wiedziałem że są jakieś inne bractwa, chociaż mnie to nie zdziwiło.
- O ile jeszcze jakieś są... Diana o swoim odłamie nic nie wspominała, od mojego również nie ma wieści. Wiem tylko, że był jeszcze jeden oddział, w miejscu do którego zmierzasz, ale...
- Ale co? - zapytał zaintrygowany asasyn.
- Przestało istnieć... nawet nie pamiętam jak dawno temu.
- A to czemu?
- Doszło do zdrady. Niejaki Shay Cormac doprowadził do upadku organizację Achillesa, wytępił niemalże wszystkich jego asasynów i został jedną z największych templarskich szych.
- Co się z nim dalej stało? - Altaïr poczuł, jak przechodzi go zimny dreszcz. Obym nigdy nie spotkał go na swej drodze - pomyślał.
- Wyruszył do Europy, tam ślad się urywa. Tyle wiem z tego, co mówił mój mentor, Ah Tabai.
- Nie słyszałem o nikim takim - mruknął skrytobójca.
- Strasznie jesteście zacofani. Prawie przegraliśmy wojnę z tymi psami, choć śmierć ich Wielkiego Mistrza niewątpliwie na chwilę ich wstrzyma. - Edward po raz piąty zerknął do kubka, jednak był on równie pusty, co jego głowa na widok pięknej damy.
- Obawiam się, że możemy być w nielichych tarapatach - powiedział cicho Altaïr. - Słyszałeś o jabłkach?
- Masz na myśli Fragmenty Edenu? Tak, słyszałem, ale nigdy nie było dane mi żadnego trzymać w ręku. Ponoć są niezwykle potężne, tak potężne, że mogą zapewnić kontrolę nad całym światem.
- Al Mualim... Mój były nauczyciel -
wyjaśnił szybko, widząc pytający wzrok przyjaciela - Miał jedno takie. I nic by się nie stało, gdyby nie to, że prawdopodobnie templariusze mają ich o wiele więcej, nie zdążył jednak wyjawić... ile. - Westchnął ciężko, przypominając sobie ostatnią rozmowę z mentorem.
Kapitan już otworzył usta, gdy usłyszeli wesołe zawołanie.
- Jestem z powrotem i mam świetny łup! - Aguilar szedł do nich, jedną ręką trzymając metalowy kubek, w drugiej natomiast trzymając dwie szklane butelki wypełnione niebieskim trunkiem.
- A cóż to? - Zdumiał się pirat. - Jak Boga kocham, pierwszy raz widzę niebieskie wino.
- Nie dziwi mnie to. To niezwykle rzadki gatunek, odmiana Ribera del Duero, produkowany wyłącznie dla rodziny panującej w Hiszpanii. Widocznie król dobrze znał kapitana tego statku, bo w ładowni znajduje się całkiem spora ilość tego. Na czarnym rynku ma drakońskie ceny, ale biorąc pod uwagę jego smak, nie ma czemu się dziwić.
- Skąd to wiesz? - zapytał rozbawiony Altaïr.
- Pracuję jako lekarz, gdybyś zapomniał. Często potrzebuję ingrediencji, których w sklepie zwyczajnie nie dostanę, a które są niezbędne do stworzenia niektórych lekarstw. Przez to muszę być być na bieżąco z czarnym rynkiem i towarami, które na nim są - odrzekł Aguilar urażonym głosem.
- Możemy przejść do picia!? - zawołał Edward.
- Aguilarze, czyń honory - powiedział Altaïr
Medyk usiadł, odkorkował butelki i rozlał napój do naczyń. Mężczyźni unieśli kubki do góry.
- Za zdrowie nasze i naszej rannej towarzyszki! - wrzasnął wesoło Edward, a kompani mu głośno zawtórowali.
Altaïr wypił kilka potężnych łyków. Trunek miał przyjemny, słodki, malinowy smak.
- Edwardzie... mogę cię o coś zapytać?
- Głupio pytasz, oczywiście że tak! - Wilk morski się zaśmiał.
- Jak to możliwe, że wcześniej mówiłeś jak dziecko ze spalonym językiem, a teraz niczym szlachcic?
- O, mam tak od... odkąd piję. Na początku nie da się mnie zrozumieć, a potem język się prostuje - Pirat wpadł w zadumę. - Podejrzewam że mam tak po ojcu, ale głowy nie dam, nie znałem go dobrze.
- Wybacz, nie chciałem...
- Nic się nie stało. Aguilarze, opowiedz nam, jak dostałeś się na ten statek?
Zapytany mężczyzna drgnął, wyrwany z zamyślenia.
- Miałem swój własny sklep w Madrycie, całkiem dobrze prosperujący. Żyło mi się dobrze, ale od dziecka marzyłem o przygodach, więc kiedy pewnego dnia zobaczyłem ogłoszenie o poszukiwanym medyku na okręcie wojennym... niemalże natychmiast spakowałem manatki i się zapisałem.
- Miałeś szczęście w nieszczęściu - rzucił asasyn. - Podczas abordażu mogłeś zginąć, czy to od jednego z naszych, czy to od ostrza przestraszonego żołnierza.
- Ale żyję i mam się dobrze, przynajmniej na razie.
Zapadła cisza. Każdy z mężczyzn pogrążony był we własnych myślach. W końcu milczenie przerwał Edward.
- Co zamierzacie zrobić potem?
- Będę musiał sprawdzić, czy ostał się ktokolwiek, kto może mi powiedzieć coś o templariuszach. Może uda mi się odnaleźć resztki bractwa, o którym wspominałeś. - Asasyn był już tak pijany, że zapomniał o tym, iż Aguilar nie miał pojęcia o tych sprawach i nie należało o tym rozmawiać w jego obecności.
- Jak to co? - zapytał z kolei konsyliarz. - Wyrzucasz mnie?
- Chcesz tu zostać? - zdziwił się kapitan. - Życie pirata jest pełne niebezpieczeństw i nie wiadomo, kiedy nadejdzie koniec...
- Umiem gotować, sporządzać lekarstwa i jako tako walczyć. Jeśli będę miał udział w łupach i będę traktowany godziwie, to nie ruszam się stąd - odrzekł stanowczo Aguilar.
- A co z tobą, Edwardzie? - zapytał Altaïr. - Zgaduję, że nie przyłączysz się do mnie?
- Niestety, nie - westchnął pirat. Chciałbym, ale moje miejsce jest na morzu, nie lądzie, poza tym mam załogę i okręt, a oboje potrzebują sprawnego kapitana. Będę dalej poszukiwał odpowiedzi na pewne pytania i nadszarpywał siły naszego nieprzyjaciela. Może dożyję momentu, w którym się ostatkuję... mówiłem ci zresztą o tym. Myślałem także nad zwerbowaniem naszego drogiego przyjaciela. - Spojrzał na Aguilara.
- Gdzie mnie zwerbować? - Zdziwił się mężczyzna. - O czym wy mówicie?
Asasyni spojrzeli na siebie i kiwnęli głowami jak jeden mąż.
- Rozsiądź się wygodnie, napij wina i słuchaj uważnie, nadszedł bowiem czas na opowieść - rzekł swym głębokim głosem Altaïr.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top