Prolog

- Ale nie dzisiaj! - Do uszu Altaïra dobiegł krzyk imama. - Zdaje się, że jeden z nich jest tu wśród nas. Drwi z nas samą swoją obecnością i musi za to zapłacić!

Nagle tłum wokół mężczyzny rozstąpił się i uformował wokół niego krąg. Asasyn
odwrócił się gwałtownie i spojrzał na imama, który stał obok grobu z wyciągniętym oskarżycielsko palcem - wskazywał nim prosto na Altaïra. De Sablé oraz jego dwóch przybocznych już ku niemu podążali. Jednocześnie rozjuszeni żałobnicy, którzy otoczyli skrytobójcę, zaczęli stopniowo zacieśniać krąg - chcieli unieruchomić asasyna i odciąć mu drogę ucieczki.

- Łapcie go! Przyprowadźcie go tutaj, by mogła się dokonać Boża sprawiedliwość - krzyczał imam.

Altaïr jednym ruchem wyciągnął miecz i otworzył ostrze. Przypomniał sobie słowa Mistrza: "Wybierz jednego".
Okazało się jednak, że nie ma takiej potrzeby. Otaczający mężczyznę tłum ogarnęła panika - zgromadzeni rozpierzchli się, zadzierając długie szaty, by nie przeszkadzały im w ucieczce. Asasyn zobaczył że templariusze ruszyli ku niemu, a na blankach muru stojącego nad grobem Majd Addina pojawili się łucznicy. Samotny człowiek, nawet tak wyszkolony jak on, nie miał szans, dlatego zaczął się wycofywać. Słyszał jak strzały przelatują obok niego, jednak żadna nie trafiła celu. Po chwili szaleńczego biegu skręcił w bok i stanął na środku szerokiej ulicy. Nie było to może najkorzystniejsze miejsce do walki, jednak liczyło się to, że łucznicy nie mogli go tu dosięgnąć. Zaraz po nim na drodze pojawili się odziani w ciężkie zbroje płytowe templariusze. Wzrok Altaïra przykuł de Sablé. Coś było z nim nie tak... zapamiętał go jako niedźwiedziej postury mężczyznę, który jedną ręką wywijał dwuręcznym mieczem. Natomiast ten przed nim był mniejszy i szczuplejszy, a miecz trzymał w obu rękach, nawet nie próbując się popisywać. Dziwne... - pomyślał Altaïr. Coś tu było ewidentnie nie tak. Ale teraz musiał się skupić na pomagierach templariusza. Jeden z nich zakradł się bokiem i zaatakował z flanki. Asasyn zablokował cios, kopnął przeciwnika w brzuch, a kiedy ten się zgiął, wbił mu ostrze prosto w kręgosłup i tanecznym krokiem przeszedł mu za plecy, wyszarpując zakrwawiony miecz. Chwilę później w miejscu gdzie stał, a dokładniej w głowę rannego templariusza uderzył z całą siłą buzdygan, odrywając ją razem z hełmem. Drugi z rycerzy zaklął paskudnie, widząc jak po zadanym przes niego ciosie głowa towarzysza turla się po bruku, ale nie miał czasu na nic więcej, bo Altaïr natarł. Zamarkował cios z prawej, jednak w połowie zamachu  przerzucił miecz do lewej ręki. Wojownik był jednak świetnie wyszkolony, bez trudu odbił ostrze asasyna, i sam uderzył z boku. Skrytobójca ledwo uskoczył w bok. Przez chwilę walczyli w milczeniu, aż w końcu skrytobójca zamarkował cios z prawej i kiedy templariusz go odbił, wbił mu ukryte ostrze przez szparę w hełmie prosto w oko. Ten cicho jęknął i zwalił się na ziemię. Altaïr obrócił się i stanął przed Robertem De Sablé.

- Znów się spotykamy, hę? - zagadnął. 

Mistrz Templariuszy jednak nie tracił czasu na pogawędki, tylko wyprowadził zamach z góry. Altaïr uskoczył i ciął z boku, jednak rycerz zablokował cios. Przez chwilę krążyli wokół siebie, po czym krzyżowiec zaatakował niczym burza, zadając cios za ciosem. Asasyn parował wszystkie uderzenia, aż w końcu przeszedł do kontrataku. Pchnięcie mieczem, ostrzem, kopniak, znowu mieczem... Altaïr wręcz tańczył wokół rycerza, próbując przełamać jego obronę i stopniowo coraz bardziej mu się to udawało, na tunice wroga pojawiały się coraz nowsze i w coraz większej ilości krwawe plamy, ale jednak coś mu ciągle nie dawało spokoju... ciche sapanie brzmiało delikatnie, kobieco, nie zaś jak potężnego mężczyzny, a już nawet sam Altaïr zadawał mocniejsze ciosy, mimo swej postury... W końcu udało mu się okrążyć wojownika i kopnąć go w  plecy. Mistrz zakonu poleciał na ziemię i nawet nie zdążył się podnieść, kiedy Altaïr do niego doskoczył. Już miał wbić ostrze w serce, ale coś go powstrzymało... prawą dłonią chwycił za hełm i ściągnął go jednym szarpnięciem. Ukazała mu się kobieta w kolczym kapturze... kobieta i to niezwykle piękna... Czyżby de Sablé przysłał swoją kochankę? Wiedział o niebezpieczeństwie i posłużył się kimś innym?

- Kim jesteś? - zapytał, przykładając ostrze do szyi kobiety.

- Ha, nieważne, kim jestem! I tak już przegrałeś, asasynie. - Kobieta splunęła na niego pogardliwie.

- Jak to? Zniszczyłem wasz cały zakon, wszystkich ludzi spiskujących przeciwko władzy, a ty mówisz że przegrałem. Jak to możliwe?

- W tej chwili Robert zmierza do Arsuuf zaproponować układ pomiędzy krzyżowcami a wojskami Saladyna. Zostawiliście trupy po każdej ze stron i to trupy najważniejszych ludzi. Stanowicie zagrożenie dla każdej ze spraw... Robert zaproponuje sojusz między obiema armiami a ich połączone siły was zmiażdżą! - Kobieta zaczęła się śmiać na cały głos, a Altaïr... poczuł gniew.

Cofnął powoli rękę z ostrzem, przyjrzał mu się, jeszcze raz zerknął w fiołkowe, pełne pogardy oczy templariuszki... i z furią wbił ostrze w kark kobiety. Natychmiast się zerwał i pobiegł do biura Malika.

                                 ***

- Pokój i bezpieczeństwo z Tobą bracie  - przywitał Malik zbroczonego krwią Altaïra.

- W tej chwili nie mogę mieć ani jednego ani drugiego. Muszę się spieszyć.

- Jak to? Co tam się stało, bracie? - zapytał zaniepokojony rafiq.

- To był podstęp, mający przynajmniej nas spowolnić. Na pogrzebie nie było Roberta de Sablé, jedynie kobieta w jego pancerzu. Wyjawiła mi ich plan. W tej chwili wojska krzyżowców jadą pod Arsuuf, gdzie zaczną walczyć z armią Saladyna. Jednak Robert zainicjuje rozmowę między królem Ryszardem a Saladynem, będzie chciał zawiązać między nimi sojusz mający na celu zniszczenie nas.

- Saladyn go nie posłucha, są w końcu przeci...

- Słuchaj, Maliku - rzucił zniecierpliwiony Altaïr. - Zabiłem kluczowe osoby po każdej ze stron, dając tym samym de Sablè argument do ręki, stanowimy poważne zagrożenie dla każdego z nich i jeśli tylko uda mu się zorganizować spotkanie, będziemy zgubieni. Muszę jak najszybciej dotrzeć i ujawnić jego plany, inaczej długo nie przetrwamy.

- Nie. Musisz najpierw pojechać do Masjafu, porozmawiać z Al Mualimem.

- Nie ma czasu, jak najszybciej muszę się udać pod Arsuuf... posłuchaj mnie, bracie. Udam się teraz złożyć wizytę Ryszardowi Lwie Serce, ty zaś wyślij wiadomość do Masjafu o odkrytym spisku.

- Eh, niech ci będzie, mam nadzieję że wiesz co robić... Ale poczekaj! - zawołał Malik, widząc jak Altaïr już obrócił się na pięcie. - Mam tu kogoś... i lepiej, żebyś ją wziął ze sobą. - Spojrzał w róg pomieszczenia. Altaïr też tam spojrzał.

Siedziała tam kobieta, której wcześniej nie zauważył. Zresztą ciężko się dziwić, gdyż w odróżnieniu od syryjskich asasynów preferujących biel, nosiła ona czarno-fioletowe szaty, które zlewały się z cieniem panującym w rogu sali. Pierwszy raz widział coś takiego, jednak naszyjnik z symbolem asasynów, którym się właśnie bawiła, niewątpliwie wskazywał frakcję, do której należała. Twarz miała całkowicie ukrytą pod kapturem i szalem, więc nie mógł dojrzeć szczegółów.

- Po co mi ona? Jeśli zawiodę, ona niczego nie zmieni...

- Przybyła pół godziny temu, mówiąc że została tutaj wysłana przez jej Bractwo i...

- Mogę być przydatna - rzekła melodyjnym głosem nieznajoma. - Potrafię zadbać o siebie.

Altaïr westchnął zrezygnowany.
- I co chcesz ze mną robić? Pooglądać widoczki?

- To też. Mam swoje cele, o których na razie nie musisz wiedzieć. Po prostu weź mnie ze sobą, gwarantuję, że cię nie będę spowalniać.

- Altaïrze... - odezwał się Malik.

- Dobrze już, chodź ze mną, ale jeśli raz mi przeszkodzisz, to nie będę się z Tobą patyczkował. A teraz w drogę.

                                ***

Zdyszany i poraniony Altaïr stał przed królem. Gorączkowo łapał oddech, z licznych ran ciekła mu krew. Był otoczony przez straż królewską, z każdej strony mierzyli w niego kusznicy i łucznicy. Jeden zły ruch... i jego dzieło zakończy się fiaskiem. Po chwili ujrzał króla Anglii, Ryszarda Lwie Serce, człowieka równie odważnego, co okrutnego. W czerwonym pancerzu wyglądał majestatycznie, a w jego oczach widać było mądrość i odwagę. Wkroczył w okrąg, wiedząc że asasyn nie zdąży wykonać choćby kroku w jego stronę.

- Saladyn cię przysłał z warunkami kapitulacji? Czas najwyższy.

- Nie jestem jego wysłannikiem - rzekł Altaïr. - Przyszedłem tu w interesach mojego bractwa, jestem asasynem.

-Przyszedłeś zatem mnie zabić? - Król  podniósł brwi.

- Nie ciebie. Przyszedłem po głowę zdrajcy, który jest jednym z twoich poddanych. -  Altaïr ważył każde słowo, wiedząc że nie może powiedzieć czegoś nieodpowiedniego.

- Ach... A kimże jest ten zdrajca... i czemu chcecie go dorwać, skoro wcześniej wybiliście moich poddanych?

- To Robert de Sablé. Przewodzi spiskowi przeciwko tobie i nam. Ludzie, których wybiliśmy... - Altaïr zaczerpnął powietrza, wiedząc że stawia wszystko na jedną kartę. - To Ja ich zabiłem, Królu. Tak samo jak podwładnych Saladyna... Ale wszyscy byli spiskowcami, których łączyła myśl o własnych rządach, w których nie było dla was obu miejsca.

- Ciekawe... Robercie, co możesz o tym powiedzieć? - Ryszard spojrzał za siebie, na rycerza w ozdobnej zbroi, który ściągnął hełm i pochylił głowę z szacunkiem dla swego władcy.

- De Sablé... - rzucił Altaïr.

- Spokojnie, asasynie. Wysłucham każdego, bowiem oboje macie sporo do opowiedzenia mi. A teraz Robercie,  proszę...

- To oczywiste kłamstwa, Panie. Asasyni są mistrzami iluzji i kłamstw, starają się obrócić wszystko na swoją korzyść. Sugeruję nie słuchać tego szaleńca. Czy mogę się teraz udać do Saladyna? - mówiąc to, zaczął iść do przodu.

- Zaczekaj... - odezwał się Ryszard Lwie Serce. - Każdy z was obarcza drugiego i każdy z was jest pewny swego. Asasyn z pewnością przebył długą drogę by tu dotrzeć...

- Tak, Królu. Przyszedłem tu tylko po głowę zdrajcy - rzekł Altaïr, już wiedząc że de Sablé się nie wymknie.

- To szaleństwo, mój Królu - gorączkowo odezwał się templariusz.

- Dość... Bóg stoi po stronie tego, kto mówi prawdę.

- Dziękuję, Panie. - Rycerz zaczął odchodzić, ale znów zatrzymał go głos Władcy.

- Stój, Robercie. Staniecie do sądu Bożego, wtedy będę wiedział, kto mówił prawdę.

- A zatem niech tak będzie... - De Sablé  spojrzał na Altaïra ze złowróżbnym uśmiechem i wyciągnął miecz z pochwy.

- Zróbcie im miejsce! - zawołał Król. Straże nieco rozszerzyły okręg, tak że w środku stali tylko Altaïr i jego przeciwnik.

- Mam nadzieję że nauczyłeś się czegoś od ostatniego razu, asasynie. - Niemalże wypluł tę nazwę, przygotowując się do walki. - Inaczej widowisko będzie krótkie...

- O mnie się nie martw - rzucił beztrosko Altaïr, jednak wewnątrz czuł niepokój.

Obejrzał się za siebie; gdzieś tam, na drzewie albo w krzakach, skryła się kobieta, która mu towarzyszyła. Uparł się, że ma go zostawić samego, a jeśli przegra, zrobić wszystko, by dokończyć jego dzieło. Miał tylko nadzieję, że nie będzie takiej konieczności... Chwilę później templariusz natarł. Wywinął młyńca mieczem i uderzył. Altaïrowi udało się odbić cios, ale był pewien, że go wbiło przynajmniej na dwa centymetry w ziemię, a od siły ciosu rozbolały go ręce. Rycerz odsunął się i czekał, aż asasyn wykona kolejny ruch, ale ten tylko krążył wokół niego.

- Oo, dziecko nauczyło się walki - zakpił i zaszarżował, zadając cios z boku.

Altaïr to uderzenie także odbił, ale nie próbował kontratakować. Po chwili de Sablé zaczął go bombardować potężnymi atakami, które wystawiły na ciężką próbę stal, z której wykuty został miecz asasyna. Przepełnione siłą brutalne ciosy wcale nie znaczyły że wojownik uderzał na oślep; jego ruchy były zręczne i szybkie, jednak nie wystarczało to, by przełamać obronę skrytobójcy.

- Nauczyliśmy się obrony, co? A może pokażesz nam, jak atakować, parszywy kundlu! - wydarł się sfrustrowany de Sablé.

- Zmieniłem się, Robercie. W przeciwieństwie do ciebie...

Rozwścieczony templariusz ponownie zaczął zasypywać asasyna ciosami, rzucając coraz to nowsze wyzwiska w kierunku przeciwnika, jednak ten nic sobie z tego nie robił. Taką bowiem taktykę miał Altaïr; pozwolić przeciwnikowi się zmęczyć, rozgniewać, a kiedy nadejdzie pora... dokończyć jego żywota. Ruchy krzyżowca stopniowo zwalniały, jego ciosy stawały się mniej celne, oszczędzał oddech miast marnować go na wyzwiska. W końcu źle wymierzył krok i minimalnie się zachwiał. Widział to tylko Altaïr, ale wiedział, że nadeszła pora. Ruszył do ataku, zamarkował cios z prawej strony, jednocześnie ukrytym ostrzem sięgając brzucha wojownika. Na tunice rycerza zaczęła rozkwitać czerwona plama. Asasyn spojrzał wrogowi w oczy i ujrzał w nich strach i zrozumienie; templariusz już wiedział, że został pokonany, mimo to próbował się bronić. Altaïr ciął na odlew, obrócił się i wyprowadził cios znad głowy, kiedy rycerz próbował się zasłonić, asasyn kopnął go w brzuch, prosto w miejsce, w które wcześniej trafił ostrzem. Wojownik zgiął się w pół,  a wtedy zabójca wbił mu miecz w brzuch. Robert de Sablé powoli sięgnął do głowy i zdjął hełm. Rzucił go na ziemię i spojrzał z niedowierzaniem na rękojeść miecza wystającego z krzyża namalowanego na jego tunice. Wypuścił miecz z ręki i zwalił się na kolana. Altaïr oparł się butem na klatce piersiowej pokonanego i wyszarpnął miecz. Ten cicho jęknął, ale ból był zbyt dojmujący, by mógł się samemu poruszyć. Asasyn przeszedł na bok i delikatnie położył rycerza na plecach; nie widział sensu w dodatkowym upokarzaniu go czy sprawaniu mu cierpienia. Musiał się jeszcze dowiedzieć kilku rzeczy...

- A więc... zwyciężyłeś - rzekł słabym głosem templariusz. - Ale jednocześnie skazałeś samego siebie...

- Jak to? - zapytał Altaïr.

- Twój mistrz...nie jest tym, za kogo go masz... nigdy nie było nas... dziewięciu... - De Sablé miał coraz coraz większe problemy z mówieniem. - Dziewięciu wyznaczono do zdobycia skarbu... i jeden, który dziewięciorgu doradzał... zdradził nas, tak jak i was...

- Co? To niemożliwe... Al Mualim nie mógł tego zrobić... - Jednak Altaïr wiedział, że jego wróg mówi prawdę.

- Oszukał nas... zabrał skarb dla siebie! Nie chciał się podzielić, a tam mógł... go trzymać bez konsekwencji...  musisz go powstrzymać, asasynie... - Robert de Sablé obrócił głowę i próbował przyciągnąć swój miecz.

Altaïr sięgnął po niego i złożył ostrze na piersi umierającego Mistrza Templariuszy. Ten spojrzał na niego z wdzięcznością, po czym jego spojrzenie stało się puste. Asasyn zamknął mu powieki palcami i powstał.

- To była dobra walka, asasynie. Bóg stoi po twej stronie - odezwał się Król, który podszedł podczas rozmowy Altaïra z rycerzem.

- Nie Bóg, lecz umiejętności, panie.

- Możesz nie wierzyć w Boga, lecz widocznie ma wobec Ciebie plany, skoro zaszedłeś aż tutaj.

- Radzę ci uważniej dobierać doradców, panie. Następnym razem może się to zakończyć znacznie gorzej.

- Tak... nie wiadomo, komu dziś już można ufać. Ach - westchnął Ryszard Lwie Serce. - Wybacz, ale muszę udać się na front, poprowadzić moje oddziały. Gdyby Saladyn zechciał choć trochę odpuścić...

- Walczycie o to samo, tylko po przeciwnych stronach barykady, Królu.

- Owszem. To twoja towarzyszka?

Altaïr obejrzał się przez ramię. Na czarnym rumaku siedziała tajemnicza kobieta, która tak uparła się, by z nim podróżować.

- Tak. Wybacz panie, ale muszę udać się do mego domu. Jest jeszcze jedna sprawa do załatwienia...

- Oczywiście. Żegnaj asasynie... I dziękuję.

                                ***

Altaïr stał pod bramą cytadeli Masjafu. Czuł niepokój... w całej wiosce nie było ani jednej osoby, martwej czy to żywej. Odwrócił się i spojrzał na towarzyszkę.

- Nie musisz ze mną iść - rzekł cicho. - To nie twoja walka.

- Zostanę tu na straży, jak wolisz. Pusto tu - odezwała się.

Jej głos... Altaïr nigdy nie słyszał tak pięknego dźwięku... otrząsnął się i skupił na czekającym go zadaniu.

- Dobrze.

Wszedł na dziedziniec i nagle zrozumiał, czemu wioska była tak cicha. Wszyscy mieszkańcy i asasyni znajdowali się tutaj, klęcząc i wznosząc modły. Słyszał pojedyncze słowa takie jak "światło", "zrozumienie" i "Al Mualim". Robert de Sablé mówił prawdę. Mentor As... Mistrz Templariuszy zdradził zakon. Wszyscy ludzie byli teraz odurzeni i pod jego kontrolą, tylko... w jaki sposób on tego dokonał? Nie miał czasu teraz się nad tym zastanawiać, musiał szybko działać. Ruszył szybkim krokiem przez plac, omijając ludzi. Doszedł do wieży mistrza; ta była pusta. Po jego... po Al Mualimie nie było śladu. Natomiast drzwi do ogrodu były otwarte. Altaïr czuł jak serce mu niespokojnie bije. Wbiegł truchtem po schodach i już sprintem wbiegł do ogrodu. I wtedy drzwi się nagle za nim zamknęły. Asasyn odwrócił się i spojrzał w górę. Na balkonie ponad drzwiami stał mężczyzna z długą białą brodą i w ozdobnych szatach. Al Mualim.

- Jak mogłeś? - zapytał Altaïr.

- Jak mogłem? Wszystko mogłem i mogę - prychnął starzec.

- Ale... czemu?

- Pokój, Altaïrze. Niezachwiany pokój do końca świata!

- Tylko dlatego, że pozbawisz ludzi ich woli! - wrzasnął mężczyzna.

- Tylko tak można osiągnąć spokój i ład! Zrozum to! - wydarł się templariusz.

- Tak nie można...

- Eh, Altaïrze... byłeś moim ulubionym i najlepszym z uczniów. Szczerze liczyłem, że zrozumiesz i podzielisz mój punkt widzenia. Widzę jednak, że jesteś odporny na nauki. Przykro mi.

- A więc zejdź tu i walcz!

- Dobrze zatem. - Al Mualim zeskoczył z balkonu i z zadziwiająca jak na jego wiek zręcznością wylądował na ziemi. 

W tym samym momencie Altaïr poczuł jak unosi się w powietrze... i ogarnia go nieziemski ból. W tym samym momencie stracił władzę nad ciałem. Al Mualim podszedł i stanął przed nim.

- Czemu do mnie nie dołączysz, Altaïrze? Moglibyśmy mieć wszystko...

- Trzeba dążyć do pokoju, ale nie takimi sposobami. Ludzie muszą mieć własną wolę! - Altaïr próbował się wyrwać z niewidzialnych więzów, ale ból stopniowo narastał, ogłuszając go.

- Źle. Dopóki ludzie mają wolną wolę, nigdy nie będzie pokoju.

- Ty... ty zawsze taki byłeś, prawda?

- Nic nie jest prawdziwe, Altaïrze. Zrozum to.

- Żyjemy iluzją... - Altaïr nagle zrozumiał.

Nie było żadnego więzienia i bólu. To było kłamstwo. W tej samej chwili runął na ziemię, błyskawicznie się z niej zbierając.

- Oo... a to ciekawe. - Zdumiał się starzec.

- Jeszcze jakieś sztuczki? - warknął asasyn.

- Całe mnóstwo. - Al Mualim uśmiechnął się.

Dopiero teraz mistrz asasynów dostrzegł przedmiot w jego ręce; ekscentryczna lśniąca kula, zdająca się emanować dziwną energią. Nagle z ciała jego byłego mentora zaczęły wychodzić błyszczące kopie jego samego. Ustawiły się w szeregu obok swego stwórcy; dziesięć błyszczących klonów. W jednym momencie ruszyły do ataku. Altaïr poczekał, aż przybędą, po czym zaczął śmiertelną zabawę. Zastawił pierwszy cios, ostrzem odbił miecz drugiego. Ukryte ostrze nie było stworzone do takich celów, ale kopie nie były w pełni realne i można było się obronić nawet i tym. Ruszył do kontrataku; zamachnął się na najbliższego klona, drugiego ciął na odlew, trzeciego pchnął. Operował za równo ostrzem jak i mieczem, po chwili po iluzjach nie było śladu. Al Mualim zmarszczył brwi, a dziwny artefakt znów rozbłysnął. Tym razem pojawiło się dziewięć osób. Dziewięć spragnionych krwi ich zabójcy widm. Tamir, Abu'l Nuquod, Garnier de Naplouse, Talal, Majd Addin, Wilhelm z Montferratu, Sibrand, Jubair al-Hakim oraz... Robert de Sablé. Altaïr odetchnął głęboko. Pierwszy do ataku rzucił się Nuquod, jednak nie stanowił on dla asasyna większego wyzwania, wbił mu ostrze w samo serce, i natychmiast odbił cios Tamira. Zamarkował cios z lewej i jednocześnie kopnął iluzję w brzuch, kiedy ta się zgięła odciął jej głowę. Następnie do walki stanął Garnier. Altaïr ciął wręb i to starczyło. Talal i Majd Addin rzucili się jednocześnie i zabójca postanowił to wykorzystać. Uderzył pięścią w brzuch Talala i przeszedł mu za plecy i rzucił na Majd Addina. Kiedy jeden leżał na drugim, doskoczył do nich jednym susem i obu przebił mieczem. I w tej chwili poczuł straszliwy ból w lewej ręce; to Wilhelm wykorzystał okazję i zadał cios. Altaïr odskoczył i rzucił sztyletem - prosto w oko klona, który w jednym momencie zniknął. Zostali najlepsi z wojowników. Sibrand wyjął łuk i już naciągał strzałę na cięciwę, gdy dopadł go asasyn. Wbił mu miecz w pierś i szarpnął ostrzem w górę, rozpłatując mu kark. Jubair próbował zaatakować go z flanki i mu się to udało, pchnął Altaïra mieczem w bok. Ten poczuł straszliwy ból, jednak nie tracił czasu na ranę, od razu wyprowadził kontratak, ciął nyżkiem i spróbował wbić ukryte ostrze w brzuch przeciwnika. Skutecznie. Zostali juz tylko on i de Sablé. Zauważył że kopie walczą słabiej niż ich odpowiedniki za życia, ale były Wielki Mistrz Zakonu Templariuszy ciągle stanowił zagrożenie. Rycerz natarł pierwszy, próbując zdekapitować asasyna. Mimo iż Altaïr obficie krwawił, to nawet na to nie zwracał uwagi. Wykonał zgrabny unik i wbił ostrze w ramię wroga. Ten w odwecie kopnął swego mordercę w podbródek, wskutek czego Altaïr odleciał do tyłu i rąbnął głową o głaz. Zamroczyło go, zresztą w ogóle się nie spodziewał, że w takiej zbroi można tak wysoko podnieść nogę. Ujrzał jak widmo wojownika staje nad nim i unosi miecz. Chwilę później wbił go z całą siłą, aż do połowy długości, w miejsce gdzie jeszcze przed chwilą leżał skrytobójca. Ten jednak w ostatniej chwili przetoczył się na bok, a kiedy iluzja de Sablé usiłowała wyjąć dwuręczny miecz z ziemi, podciął ją i przebił mieczem. Został już tylko Al Mualim.

- Brawo, mój uczniu. Uważałeś na lekcjach, szkoda tylko, że wyłącznie na lekcjach szermierki.

- Chodź tu, starcze - wydyszał asasyn. - Skończmy to raz na zawsze.

- Dobrze zatem. - Powiedziawszy to, były mentor Bractwa zniknął i pojawił się za plecami Altaïra, próbując go przebić na wylot, ale ten jednak skutecznie zablokował cios i spróbował kopnąć mistrza w kolano, jednak nie trafił w cel i utracił równowagę.

Al Mualim próbował to wykorzystać i przebić asasyna, jednak jego uczeń chwycił go za nadgarstek lewą ręką, prawą tnąc starca po nogach. Udało mu się, jednak zaraz po tym jego nauczyciel uderzył go artefaktem w już i tak obolałą głowę. Altaïr ledwo się utrzymał i uskoczył.

- Długo jeszcze? Nie masz ze mną szans, ignorancie - syknął Al Mualim.
Asasyn wiedział, że musi szybko coś zrobić. Nagle przyszedł mu do głowy pewien pomysł...

- Zobaczymy, zdrajco - warknął i rzucił mieczem w mistrza.

Mentor tego nie przewidział, i zgodnie z nadzieją Altaïra odsunął się w bok, patrząc jak miecz przelatuje. W następnej chwili jego uczeń go powalił... wbijając ostrze w kark. Młody mężczyzna ujrzał w oczach starca szok i niedowierzanie a także... dumę... tak, to niewątpliwie była duma.

- Ahh... uczeń przerósł mistrza. Tylko... co teraz?

- Muszę zniszczyć ten artefakt. Jeśli dostanie się w złe ręce...

- Ha! Spróbuj! - zaśmiał się umierający mężczyzna. - No dalej... zrób to, póki... żyję.

Altaïr wstał; wiedział, że jego były mistrz już nie mógł mu wyrządzić żadnej szkody. Podszedł do kuli, która w czasie walki upadła i potoczyła się w bok. Podniósł ją; była wykonana z jakiegoś dziwnego, nieznanego mu materiału. Wysunął ukryte ostrze i już miał wbić je w przedmiot kiedy... poczuł jak coś go wstrzymuje. Nie, nie coś, on sam. Próbował się zmusić do zadania ciosu, ale artefakt tak przykuwał jego uwagę, że po chwili stracił całkowicie kontrolę nad sobą. Ile tego jeszcze istnieje? - pomyślał. Nagle kula zaczęła wibrować w jego dłoni i emanować złotym światłem. Po chwili jego oczom ukazała się obracająca kula... nie, nie kula... to był świat... z naznaczonymi świetlistymi punktami, w najróżniejszych miejscach. Cóż to może być? - zastanowił się i zrozumiał; pozostałe jabłka. Tak, ów dziwny przedmiot nazywał się jabłko.

- No dalej zrób, to - zadrwił Al Mualim.   - Widzisz? Nie zrobisz tego, jesteś za słaby...

- Ile tego tu jest?

- Tyle, ile widzisz. Templariusze mają tych artefaktów znacznie więcej.

- Ile? - warknął Altaïr.

- Zebraliśmy i... ich ... ach... - starzec zamknął oczy.

- Al Mualim? - zapytał Altaïr, ale już wiedział... podszedł do ciała mistrza.

Nagle wszystko go uderzyło: kolejne zadanie do wykonania, kolejne niebezpieczeństwo, a przede wszystkim... zdrada. Spojrzał na jego spokojną, bladą twarz. Blizna na prawym oku, którą zadano mu młodości. Ten człowiek był jego nauczycielem i ojcem, mentorem i przyjacielem przez całe życie, odkąd utracił ojca. Zawsze mu służył radą i pomocą, traktował go jak syna... a teraz leżał tutaj, cichy i spokojny. Poczuł jak łzy cisną mu się do oczu. Upadł na kolana. Złożył ręce mistrza razem na jego piersi, sięgnął po jego miecz i włożył mu w dłonie. Ostatni hołd. Pojedyncza łza zleciała i kapnęła na nos Al Mualima. Był dobrym człowiekiem, który nie potrafił okiełznać czegoś silniejszego od niego samego.

- Przykro mi - wyszeptał łamiącym się głosem Altaïr. - Spoczywaj w pokoju.
Łzy kompletnie go oślepiły, poczuł tylko jak ktoś go podnosi do pionu.

- Altaïrze, cały jesteś we krwi... - To był Malik.

- Nie dbam o to... Al Mualim...

- Był zdrajcą.

- Nie, nie potrafił sobie poradzić z jabłkiem. - Altaïr ledwo szedł, żal i rozpacz po utracie mistrza kompletnie go ogłuszały.

- Musisz odpocząć...

- Nie, Maliku... mam przed sobą zadanie do wykonania. Muszę jak najszybciej wypłynąć...

Dotarli do wieży mistrza. Altaïr oparł się o drzwi i otarł oczy. Zauważył, jak podchodzi do niego nieznajoma.

- Wypłynąć? Znam dobrego kapitana, z szybkim okrętem. Za odpowiednią cenę dostarczy nas tam, gdzie będziesz chciał.

- Nas? Znowu chcesz ze mną jechać?   

- Tak. Póki co, tak, potem nasze drogi się rozejdą - rzekła zdecydowanym głosem.

Altaïr zastanawiał się przez długą chwilę, ale w końcu...

- Maliku, przejmiesz dowództwo nad bractwem. A Ty... jak ci na imię?

- Nazywam się Diana.

- Diana... - Altaïr powtórzył to słowo, jakby je smakując. - Tak więc, Diano, sprowadź tu tego kapitana. Potrzebuję transportu.

- Dokąd?

- Do Ameryki północnej.

                                  ***

- Czy tym okrętem zawsze tak rzuca? -zapytał Altaïr.

- Czy tym okrętem? Ha! Każdy okręt tak ma! - roześmiał się Edward Kenway.

- Nigdy nie pływałem statkiem.

- Widzę, szczurze lądowy.

Na moment zapanowała cisza.

- Czy znasz Dianę? Przybyła znikąd i mówi, że na razie chce podróżować ze mną, co mnie trochę niepokoi...

- Mało co o niej wiem. Jest włoszką, mało rozmowną, a przy tym świetnie potrafi się wspinać. A jeśli chodzi o walkę... człowieku, walka to jej drugię imię.

- Nie miałem okazji się przekonać. - Asasyn się zamyślił.

- Kapitanie! Galeon na trzeciej! - zawołał nagle jeden z żeglarzy.

Edward obrócił gwałtownie głowę i zbladł. Altaïr również tam spojrzał. W ich kierunku płynął olbrzymi okręt, chyba wojenny.

- Radzę ci znaleźć dobre miejsce, nie zwiejemy im. - Kapitan wyglądał na poważnie zmartwionego.

- Pójdę po Dianę i coś wymyślimy.

- Nie! Schowajcie się gdzieś. Ten galeon zamierza nas staranować, chyba widzisz, jak tu mknie...

Rzeczywiście, statek już pokonał ponad połowę odległości. Altaïr ruszył  na dziób okrętu, gdzie znajdowała się zaczytana kobieta. Niewiele ze sobą rozmawiali, ale teraz nadszedł czas na  schowanie się.

- Diano! - zawołał.

Ujrzał jak na niego spojrzała i wskazał gestem Galeon. Spojrzała i ruszyła ku niemu.

- Mamy się ukryć?

- Tak, chodź...

Jego dalsze słowa zostały zagłuszone przez huk, asasyn był niemalże pewien, że mu popękają bębęnki w uszach. Chwycił towarzyszkę za rękę i zaczął ciągnąć, kiedy centralnie w miejsce przed nim uderzyła kula moździerzowa. Poczuł, jak podłoga się zapada... i stracił przytomność.

-----------------------------------------------------------

Także ten, troszkę długie to i pisane na dziko, ale jeszcze się zobaczy xd poza tym książka będzie dosyć pogmatwana bo wszystkich asasynów muszę umieścić w jednym okresie ale coś wymyślę...

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top