Rozdział XLIII - Sprawy poza kontrolą

Dom Leonarda był cichy i spokojny. Przynajmniej z zewnątrz; nie widać było ani jednej żywej duszy. Żadnych krzyków, krwi, żołnierzy Borgiów...

Altaïr potrząsnął głową. Zaczynał mimowolnie panikować, mimo iż jeszcze nie było ku temu powodów. Odkrycie ciała Lucrezii musi zająć nieco więcej, niż te pół godziny, spędzone na biegu do znajomego. Można nawet było zaryzykować teorię, że nie musiał się spieszyć, a zwłoki księżnej zostaną odkryte nawet za tydzień, w końcu nikt nie będzie poszukiwał siostry dyktatora, bo ta zniknęła na parę godzin. A jednak...

Może to była wina symbolu, który Altaïr widział już nie po raz pierwszy, ale z przedstawicielem którego wreszcie się zetknął – i to nawet bliżej, niż tylko twarzą w twarz.

Czuł, że zrobił ogromny błąd, ale nie mógł uświadomić sobie, w którym miejscu; możliwości były dziesiątki, a całe to zbliżenie z Lucrezią wyczerpało go psychicznie. Nie chciał tego, choć... musiał przyznać, że przez moment nawet było przyjemnie, dopóki nie uświadomił sobie, co tak właściwie się dzieje.

W ostatniej chwili zdołał się zatrzymać, inaczej władowałby sie z niemałą prędkością w dębowe drzwi, będące wejściem do domu Leonarda. Cofnął się o krok i zaczął nasłuchiwać; zewsząd otaczała go tylko głucha cisza. Żadnych rozmów,  skrobania pióra po papierze, chrapania... nic.

Kierując się nagłym impulsem, z prawie całej siły kopnął drzwi, na których jednak nie wywarło to większego wrażenia. Zażenowany, pociągnął za klamkę; wejście nie było zaryglowane. Energicznie popchnął, a jego oczom ukazał się...

Leonardo. Cały i zdrowy. Stojący na środku pokoju z kubkiem w dłoni, w bordowej koszuli i spodaniach, patrzący na niego w szoku.

— Leo! — westchnął Altaïr z ulgą. — Dobrze cię widzieć...

— Co to ma ulicha znaczyć? — Głos Leonarda zdradzał delikatne zaspanie i zmęczenie.

— Nie słyszałem żadnych odgłosów i pomyślałem, że...

— Bo już niemal spałem! Ale teraz to bez znaczenia. Powiedz, co cię do mnie sprowadza?

Altaïr widział w postawie przyjaciela coś niepokojącego. Jakieś napięcie, zdenerwowanie i to wcale niespowodowane jego nagłym pojawieniem się.

— No więc?

— Co się stało? — wypalił Asasyn.

— Co?

— No przecież widzę, że coś ci chodzi po głowie. A po tym co przeżyłem na błoniach, nie mam chęci na...

— Właśnie sam sobie odpowiedziałeś — odparł niespodziewanie surowo Włoch.

Altaïr już miał coś powiedzieć, gdy w głowie pojawiła mu się pewna myśl. Bardzo zła myśl...

— Zaraz... czy chodzi ci o to, co robiłem z...

— Nie jestem zawodowym mordercą, ale obcałowywanie Lucrezii raczej nie jest najlepszym sposobem na wyniszczenie naszych wrogów.

— Wcale nie obcałowywałem się z Lucrezią! — warknął Asasyn, doskonale wiedząc, że brzmi to jakby się obcałowywał z Lucrezią. — Tylko...

— Diana wszystko widziała.

 Altaïr zamarł. Przez upiornie długą chwilę, jak gdyby specjalnie wydłużoną przez siły nadprzyrodzone, nie zadziało się cokolwiek. Nie przeleciała żadna mucha, wiatr nie poruszył choćby listkiem, żaden z napiętych mięśni mężczyzn choćby drgnął. Nie wiedział, jak długo ten stan trwał, ale w końcu wypuścił całe powietrze z płuc, jak gdyby właśnie dostał potężnym młotem po brzuchu; tak właśnie się zresztą czuł.

— Co... widziała?

Leonardo spojrzał na niego. W jego wzroku dało się dostrzec pewne zdziwienie, ale może to tylko blask księżyca, wpadającego do izby przez małe okno pod sufitem, się tak odbijał?

— Nie będę ci mówił... pewnych rzeczy, sama ci je chciała przekazać. Diana spacerowała po łąkach wokół zamku, gdy nagle was zauważyła, wykradających się ułamkiem z zamku. Ponoć początkowo była zmartwiona, ale im dalej za wami szła... no cóż. Zastanawiała się, czy ci nie pomóc, aż...

— Aż? — wydukał Syryjczyk.

— Wiesz... opisywała swój punkt widzenia. A widziała twoją rękę na biuście Lucrezii oraz jej usta na twoich.

Tak jak wcześniej Altaïr musiał wypuścić powietrze z płuc, tak teraz nabrał go więcej niż, zdawałoby się, mógł go pomieścić.

Fetchez la vache! — warknął.

Nieoczekiwanie dla niego, Leonardo parsknął śmiechem, nim jednak zdążył zapytać się o przyczynę, ten go ubiegł.

— Czy ty chociaż wiesz, co to znaczy? — W głosie Włocha pobrzmiewało delikatne rozbawienie.

— No... nie — odparł speszony Asasyn. — Ale brzmi jak mocne przekleństwo, a tylko one teraz mi chodzą po głowie.

Non importa. Z twojego tonu mogę wywnioskować, że masz nieco inną opowieść...

— Diana... — Altaïr przełknął ślinę, nie bez kłopotu. — Musiała się odwrócić w dosłownie ostatniej sekundzie... Nie wiem, jakim cudem jej nie widziałem... chwilę po tym, jak Lucrezia się do mnie zbliżyła, zabiłem ją i zacząłem chować jej ciało. Potem od razu udałem się do ciebie.

Znowu zapadła cisza. Tym razem jednak, nie była idealna, przerywały ją odgłosy stąpania bosych stóp po drewnianej podłodze; ich źródłem był sam Leonardo, przechadzający się wte i wewte. W końcu jednak przystanął i spojrzał na swego gościa.

— Być może ta chwila trwała nieco dłużej, niż ci się wydawało.

Asasyn wrócił myślami do tamtej chwili, ale nie mógł sobie przypomnieć niczego więcej, niż tylko trawiące go zmartwienia, tęsknotę i... żądzę. Czy rzeczywiście pozwolił sobie na taką chwilę słabości?

— Nie. Nie sądzę — odparł.

— Diana była... powiedzmy, że w jej stanie nie dałoby się skłamać.

— Wyraziłbym ubolewanie nad twoim brakiem wiary we mnie, ale w dzisiejszych czasach nie da się nikomu zaufać — westchnął Altaïr. — Czy widziałeś kiedyś naszyjnik Lucrezii?

— Świeci nim przy każdej możliwej okazji. Chyba nie ma w tym mieście człowieka, który by go nie widział, ale co z nim takiego? Ponoć zabiłeś Lucrezię — dorzucił jeszcze po chwili Leonardo.

Asasyn nic nie odpowiedział. Wiedział, że słowami nic nie wskóra, ani u niego, ani u Diany, gdy już uda mu się ją odnaleźć. Co on jej powie... Przerwał te rozmyślania, by wygrzebać z szat ciężki wysadzany rubinami naszyjnik, jeszcze ciepły — od niego, czy jeszcze od ciała Lucrezii?

Leonardo wziął do ręki łańcuch i ustawił się tak, by światło księżyca padało prosto na nie. Przez chwilę badał je uważnie, a gdy spostrzegł charakterystyczny symbol Asasynów, przekreślony krzyżem Templariuszy, gwałtownie odsunął go od siebie, cicho wzdychając.

— Widzę, że masz już jakieś doświadczenie z tym symbolem — rzucił Altaïr; paradoksalnie, czuł się nieco spokojniejszy, aczkolwiek z tyłu myśli ciągle wirowała mu Diana, nie pozwalając się skupić.

— To bez wątpienia naszyjnik Lucrezii. Przepraszam.

— Sam na twoim miejscu byłbym nieufny. Ale o co chodzi z tym symbolem?

Leonardo przez chwilę się wahał; w końcu jednak zaczął tłumaczyć.

— Borgia nie był pierwszym, który mnie zmusił do współpracy. Dosłownie kilka dni przed jego wizytą, odwiedził mnie zamaskowany człowiek. Z wyglądu przypominał trochę jednego z was, wy jednak nie nosicie takiego opancerzenia, jak on miał. Nie jestem wojownikiem, ale to i tak nie przeszkodziło mu w... nakłonieniu mnie do współpracy — Włoch skrzywił się boleśnie. — Na sam koniec wizyty, wyjął pergamin i zaczął spisywać to, czego oczekiwał. Na koniec, w ramach przypieczętowania umowy, ulał swojej krwi na pergamin, a mi kazał to powtórzyć. W każdym razie — dodał szybko; z jego głosu wylewało się poczucie winy. — To właśnie wtedy zauważyłem ten symbol. W rogu pergaminu, jakiś taki... zbyt ostry, wydawał się wręcz poruszać. Wychodzi na to, że Lucrezia była z nimi sprzymierzona...

Przez chwilę dwójka mężczyzn oddała się przemyśleniom; w końcu to Altaïr był tym, który pierwszy je zakończył.

— Podpis krwią? Wiesz, to nie brzmi zbyt... logicznie.

Leonardo nabrał wdechu, spoglądając przez okno; jego włosy w tym wydaniu wyglądały na srebrzyste, dodając mu wieku i powagi. Wielki człowiek.

— Z początku też tak myślałem, ale z czasem doszedłem do pewnych interesujących powiązań. Ich symbol wskazuje na skrzyżowanie jakiegoś odłamu Bractwa z Zakonem. O ile Bractwo jest areligijne, Templariusze długo walczyli w imię Boga, za to sam Cesare jest zainteresowany okultyzmem i takimi sprawami.

— Sugerujesz, że Cesare również należy do tego odłamu? — Altaïr zmarszczył brwi. — To by mi się nie zgadzało z...

— Albo to, że od kogoś zaczerpnął inspirację. Zapewne od kogoś bardzo mu bliskiego, a któż może zainspirować takiego mężczyznę bardziej, niż ponętna kobieta?

— Zgodnie z tym, wychodzi na to, że to Lucrezia sobie nim pogrywała, nie na odwrót.

— Nakłaniając go do swoich wierzeń, zdobyła środki i możliwości do badań lub organizowania swoich akcji na boku, gdy Cesare był zajęty podbojami i uciechami! — W głosie malarza pobrzmiewał zapał typowy dla kogoś, kto właśnie rozpracowywał jakiś misterny mechanizm. — O ile sam Borgia jeszcze nie wdrożył tych wszystkich procedur w życie, odłam pod dowództwem Lucrezii musi mieć jakieś swoje...

— Kredo — wyszeptał Asasyn.

Wszystko wydawało się tak idealnie ze sobą układać, każdy element miał powiązanie z kolejnym, ale co to właściwie oznaczało? Że zabił, zupełnie w przypadkowych okolicznościach, przywódczynię tych zdrajców? Że w ciągu kilkunastu minut zdołali rozpracować od podstaw cały wielki plan, na dodatek go udaremniając?

— Oczywiście zakładając, że wiemy o wszystkim. — Włoch wypowiedział jego własne myśli, na dodatek już zupełnie innym, zmęczonym głosem.

Skrytobójca zatonął we własnych przemyśleniach, obejmujących ciepło ciała Lucrezii w jego ramionach, przez wspomnienie niedawnej nocy z Dianą, po to, co dzisiejszej nocy musi jeszcze zrobić. Cholera, dlaczego wszystko musi się dziać w nocy? — warknął w myślach.

— Co takiego od ciebie chciała cała ta organizacja?

— To nie ma w tej chwili znaczenia.

— Właśnie ma, liczy się...

— Teraz się liczy każda sekunda. Opowiem to przy wszystkich, żeby się nie powtarzać, obiecuję, ale gdy będzie czas — dodał Leonardo, widząc nieprzekonanie w oczach towarzysza.

— No dobra — westchnął Altaïr. — Ale co takiego w takim razie proponujesz zrobić?

— Obawiam się, że czegoś nie wspomniałem. — Włoch odezwał się dopiero po chwili, a ton jego głosu wskazywał, że chodziło o coś więcej, niż tylko zdenerwowanie na kogoś.

— Czy choć raz nie mógłbym usłyszeć dobrych nowin? — jęknął Asasyn.

— Diana... zerwała się stąd bardzo szybko. Nie chciała mówić dokładnie, co chodzi po jej głowie, ale powiedziała coś o "zakończeniu rządów błazenady Borgiów". Myślę, że kierowała się właśnie w stronę ich zamku...

Skrytobójca chwycił się za głowę. Wszystko się zaczynało pieprzyć, a on znowu był tego przyczyną.

— Jak wy to mówicie? Cazzo? — warknął pod napływem masy nowych uczuć, bynajmniej nie pozytywnych. — Porwała się w pojedynkę na cały zamek Borgiów? Czy ona do reszty zgłupiała?

— Powinienem powiedzieć ci wcześniej, ale byłem zmartwiony tym, co mi powiedziała, perdonami...

— Teraz to bez znaczenia, muszę ją odnaleźć — jęknął Altaïr.

— Samemu to będzie zadanie niemal do wykonania. — Leonardo znowu zaczął krążyć w koło. Nawet jeśli chwilowo gniew przytępił jej zdrowy rozsądek, to jest świetnie wyszkoloną zabójczynią. Jeżeli nie będzie chciała, byś jej dostrzegł, to jej nie znajdziesz...

— Nie zapominaj, że sam też nie jestem najgorszy w tej robocie.

— Musisz się za nią udać — kontynuował Leonardo, nie zważając na słowa rozmówcy — Odnaleźć ją i jak najszybciej wydostać, nim dojdzie do czegoś złego. Ja w tym czasie spróbuję skombinować jakieś wsparcie. 

— Brzmi jak plan, ale jest coś jeszcze...

— Tak?

— Dziwię się, że Diana ci o ty,m nie wspominała. Spotkaliśmy się niedługo przed tym, jak nakryła mnie z Lucrezią. Haytham zorganizował spotkanie, byli też Volpe i...

— Kto zorganizował?

— Haytham. Chciał, z jakiegoś powodu, pomóc nam w organizacji zamachu na Borgiów, dał nam szereg planów i rozpisek...

— Są dwie opcje — westchnął Leo. — Albo Diana je wykorzysta, albo ten cały Haytham właśnie wpakował was w pułapkę.

— Nie sądzę, by to była puła...

— Czekaj! — syknął Włoch.

Mężczyźni zaczęli nasłuchiwać, napięci niby cięciwa w łuku. Z oddali dochodziły odgłosy ciężkiego stąpania po ziemi, a im bliżej były, tym jaśniejsze dla Altaïra było ich pochodzenie: nadchodził oddział zbrojnych.

— Obawiam się, że prędko nie będzie dobrych nowin — wyszeptał Leonardo, blady jak ściana.

Po chwili rozległo się głośne pukanie. Było to jednak tylko pukanie, nie żadne walenie o drzwi, jakiego spodziewał się Asasyn.

— Leo? — To był kobiecy szept.

— Co u... — wyszeptał Syryjczyk.

— Altaïr! — To była Alice. — Otwórz, błagam!

Leonardo niemal wystrzelił w kierunku drzwi, zręcznie manewrując wśród podłogi zawalonej meblami i papierami. Altaïr spostrzegł je dopiero teraz, gdy musiał przenieść uwagę również na inne tematy.

Gdy Leonardo odsunął rygiel z drzwi, te się niemal z miejsca otworzyły, wpuszczając do środka Alice, która od razu padła w ramiona Włochowi. Asasyn spostrzegł, że była w pełnym uzbrojeniu — niby nic dziwnego, ale coś mu podpowiadało, że tym razem to nie była rutyna.

Od razu za Alice, do pomieszczenia wkroczyło dwóch żołnierzy, również przyodzianych w pełne, płytowe pancerze, które jednak nie odbijały światła. Nie były to pancerze z kuźni Borgiów.

— Co tu robicie? — zapytał da Vinci, gdy w końcu kobieta się od niego odkleiła.

— Coś niedobrego się dzieje w całym Rzymie. Wszędzie chodzą jacyś uzbrojeni mężczyźni, straże wyszły na ulice, a Diana zaginęła...

Dwójka mężczyzn wymieniła spojrzenia.

— Diana ruszyła w pościg za Cesare.

Alice zdębiała. Przez moment wpatrywała się w sobie tylko znany punkt, aż otrząsnęła się, niby z głębokiego snu.

— Musimy ją odnaleźć! To samobójstwo!

— Właśnie o tym rozmawialiśmy — odparł Altaïr. — Problem jest taki, że jesteśmy totalnie porozbijani, Haytham planował coś zupełnie innego, a Lucrezia nie żyje.

— Nie żyje?

— Nie mamy na to czasu — przerwał Leonardo. — Musimy coś zrobić, szybko.

— Ja ruszę za Dianą — oznajmił Skrytobójca.

— Ale co z twoimi... przyjaciółmi? — Włoch skierował to pytanie do Alice.

— To nowicjusze Bractwa, kazałam im znaleźć jakąś zbroję, chciałam by chronili twój dom, wyglądając przy tym na żołnierzy Borgiów...

— Każdy głupi by rozpoznał, że to inny pancerz. Zresztą, musimy się jak najbardziej rozdzielić i zawiadomić kogo można. Nie wiem, gdzie jest Haytham, ale na pewno ktoś z was musi udać się do la Volpe...

— To nie będzie konieczne — wtrącił jakiś męski, zachrypnięty głos; przez chwilę Altaïr myślał, że to sam la Volpe. — Zaraz się do niego udam.

Średnigo wzrostu człowiek w szafirowym płaszczu i nasuniętym kapturze, wślizgnął się do pomieszczenia. Nim ktokolwiek zdążył zareagować, zaczął mówić dalej.

— Jestem jednym z uszu Lisa, kazał mi podążać za tobą — wskazał na Asasyna — właśnie na taką okazję.

— Mi pasuje. Alice?

Kobieta poruszyła się niespokojnie.

— Gdzie ostatnio widziałeś Haythama? Spróbuję go znaleźć, może on mi coś z tego burdelu wytłumaczy.

— W piwnicy zamkowej, ale może być w okolicach placu ćwiczeń.

— Walczyć w kilku to samobójstwo, odnajdę Ezia albo Machiavellego — rzucił Leonardo, nagle zaczynając się miotać po pokoju i przerzucać ubrania.

— La Volpe nie będzie z tego powodu zachwycony — mruknął Altaïr.

Oczekiwał odpowiedzi od nieznajomego, ale tego już nie było. Pozostało mu mieć nadzieję, że nie był to jeden ze szpiegów Borgiów, który właśnie zrobił ich w konia.

— Ale co na samym końcu? — Pytanie kobiety zawisło między nimi; nikt nie umiał na to odpowiedzieć.

— Obym zdążył odnaleźć Dianę, nim ona to zrobi z Cesare... inaczej nie widzę dobrego zakończenia — mruknął posępnie Syryjczyk.

———————————

Nie da się ukryć, że od ostatniego rozdziału minął kawał czasu, jak również i mego życia i właściwie cudem udało mi się skończyć ten rozdział. Przy okazji usłyszałem propozycję wprowadzenia romansu między pewnymi postaciami w tym rozdziale, ale może lepiej się nad tym nie rozwodzić...

Do usłyszenia, choć raczej prędko ono nie nastąpi.






Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top