« 0.5 »

Wpatrywała się w swoje rozmazane odbicie. Wąska czarna spódnica i włożona w nią biała, muślinowa bluzka ładnie opinały jej szczupłą sylwetkę. Z dezaprobatą odnotowała, że elegancki czarny żakiet był nieco pognieciony. Ale w sytuacji, w której postawił ją Hector nie miała czasu szukać innego, wyprasowanego, który jeszcze pasowałby do reszty. A ten był na tyle długi, że jego poły częściowo zakrywały zatkniętą za cienki pasek różdżkę. Z pozoru zwykły, wygięty patyk.

Westchnęła. Do tego wiatr na ulicy trochę rozczochrał jej krótkie posiwiałe włosy, które zawsze tak starannie układała. Wyciągnęła z małej torebki grzebień i dokonała szybkiej poprawki, bardziej na wyczucie, niż polegając na ledwo widocznym w drzwiach windy odbiciu. Pewnie poprawiłaby też makijaż, ale nie nosiła go już od kilku lat.

Marie Savage akceptowała swoje zmarszczki, które tak przeszkadzały wielu kobietom w jej wieku oraz białe pasma we włosach. Uważała, że wygląda dzięki nim dojrzałej. Była zdania, że próbując odebrać sobie lat tylko by się ośmieszyła.

Uśmiechnęła się do siebie. W tym samym momencie usłyszała delikatny dźwięk dzwonka i chromowane drzwi windy rozsunęły się ukazując dobrze znany hol.

Wyłożone płytami z czarnego i beżowego marmuru ściany wzbijały się na trzy kondygnacje, gdzie kończyły się szklanym sufitem. Środkiem zimnej posadzki biegł miękki biało-beżowy dywan, który doskonale wyciszał kroki przechodzących korytarzami magów. Wbrew pozorom utrzymanie go w czystości nie było trudne ani pracochłonne. Troszkę magii i nie trzeba było zawracać nim sobie głowy.

Tak, magia potrafiła być bardzo pomocna. Niestety, mogła też służyć do gorszych rzeczy.

Zastanawiała się, w jakiej sprawie ją wezwano. Miło spędzała jedno z niewielu wolnych od pracy w Centrali popołudni, kiedy zadzwonił do niej Hector. Powiedział tylko, że jak najszybciej to możliwe musi przybyć na spotkanie Rady. Dawno nikt nie zwoływał awaryjnego posiedzenia, dlatego Marie zapłaciła taksówkarzowi dziesięć dolarów więcej, aby łamiąc dozwoloną w mieście prędkość, dowiózł ją na miejsce w ekspresowym tempie.

Mimo to prawdopodobnie wszyscy członkowie Rady byli już w sali konferencyjnej i ona zasiądzie na swoim obrotowym fotelu, jako ostatnia. I do tego w pośpiechu nie zdążyła nawet zabrać swojej bordowej szaty obszytej srebrnym materiałem. Szaty Wicemistrzyni Instytutu Magii Użytkowej i Naukowej.

Niemal biegiem minęła ladę recepcjonisty. Pan Parnell znów gdzieś zniknął. Znowu będzie trzeba porozmawiać z nim o drzemkach w czasie pracy. Ale pewnie i tak później nie będzie miała czasu, żeby zaprzątać sobie tym głowę.

Marie nie miała problemu z trzymaniem swoich emocji na wodzach. Panowała powszechna opinia, że nigdy nie traci nad sobą kontroli. Jednak tym razem mieszanka stresu z podekscytowaniem dodawała jej energii.

Przed sobą widziała stojącą na środku fontannę. Jej czubek oświetlały późne promienie słońca padające z ogromnej kopuły. Uderzające w powierzchnię wody krople wytryskiwały z różdżki stojącego na postumencie posągu maga i roztaczały dookoła przyjemny dla ucha szum.

Marie pośpiesznie skinęła głową dwójce młodych magów siedzących na krawędzi fontanny. Rozmawiali o wynikach jednego z tych futbolowych meczy popijając kawę z plastikowych kubków. Odpowiedzieli jej tym samym. Byli jedynymi żywymi duszami w zasięgu jej wzroku. Magiczka minęła mapę Centrali, wbiegła się po schodach i wyszła na galerię.

Gnana rozpędem przebiegła jeszcze kawałek i zwolniła przed przeszkloną salą konferencyjną. Nikt jej nie dostrzegł, więc szybko wygładziła poły żakietu i weszła do pomieszczenia.

W środku zebrała się już większość członków Rady. Trzech magów i teraz ona, jako czwarta. U szczytu długiego stołu zasiadał Mistrz Hector Flanagan, po jego lewicy znudzony Sekretarz Littman z komicznie powiększonymi przez okulary oczami, a obok niego z kolei kulił się Dave Callaway, Młodszy mag z wydziału Naukowców, który najwyraźniej zastępował Radnego Naukowców Stephena Parkera. Nie najszczuplejszy brunet, wyraźnie zestresowany, omiatał wszystko i wszystkich w pomieszczeniu rozbieganym wzrokiem.

Brakowało tylko Aarona Abbotta, nieco dziwacznego Brytyjczyka. Spełniał jakąś misję, tylko Mistrz Flanagan wiedział, jaką.

Wicemistrzyni skinęła wszystkim na powitanie i bezgłośnie zajęła swoje miejsce po prawej stronie Mistrza.

– W takim razie możemy zaczynać – powiedział ten bez zbędnych uprzejmości.

Z tak bliskiej odległości Marie dostrzegła sine obwódki wokół jego oczu i lekki zarost na zwykle gładko ogolonej twarzy. Zmartwiła się. Hector pewnie znowu nie mógł zasnąć i nawet nie wrócił do swojego mieszkania.

A było ono zaledwie piętro niżej. Do Centrali wchodziło się przez jego apartament, który mieścił się na najwyższym piętrze pewnego nowojorskiego hotelu. Przynajmniej jego koszula nie była wygnieciona, a granatowy krawat na szyi nie zwisał luźno i byle jak.

– Jak widzicie, ani Abbott, ani Parker niestety dziś do nas nie dotarli – kontynuował. – Posłuchajmy więc, co ma nam do powiedzenia Naukowiec, Callaway.

Brunet pospiesznie podniósł się z krzesła, które prawie wpadło na szybę za nim. Wyprostował się, nerwowo wygładził czarną marynarkę, przełknął ślinę i w końcu zaczął mówić.

– Godzinę temu Detektor wykrył olbrzymi wybuch magii. Ekhem, możliwe, że to dziki mag... ale bardziej prawdopodobną wersją jest ujawnienie się czyjejś mocy. I to bardzo potężnej.

Przez salę przebiegł pomruk zdumienia. Rozległo się kilka szeptów, które zaraz ucichły stłumione ciekawością i przypomnieniem sobie zasad kultury osobistej.

Młody mag kontynuował.

– Eee... Jest bardzo prawdopodobne, że ta osoba nie potrafi tej mocy kontrolować.

– Coś takiego nie wydarzyło się od... dawna – wtrącił Clinton, Radny wydziału Wolnych, drapiąc się po gładko ogolonej głowie. Fryzura w połączeniu z zielono-złotą szatą przywodziła na myśl starożytnego kapłana. Możliwe, że w plotkach o rzekomo odprawianych przez niego rytuałach jednak tkwiło ziarnko prawdy.

Głos ponownie zabrał Flanagan.

– Nigdy żaden wybuch nie był aż tak potężny. Z tego powodu należy jak najszybciej znaleźć i przyprowadzić tutaj tego człowieka. Kto wie, ile jeszcze szkód może narobić? Otoczeniu i samemu sobie?

– Gdzie on jest? – odezwała się Marie patrząc na Callaway'a. Chciała usłyszeć odpowiedź od niego. Niech młody mag poczuje, że ktoś liczy się z jego zdaniem.

– W Europie, konkretniej w Polsce. Nie wiemy gdzie dokładnie, ale wyślemy tam kilku ludzi...

–...którzy znajdą tego człowieka – przerwał mu Mistrz Flanagan. – Dziękuję, Dave.

Callaway domyślił się, że wybiegł nieco za bardzo do przodu i jego twarz się zaczerwieniła. Zamrugał, a następnie ciężko usiadł z powrotem i odetchnął z ulgą. Marie ostatkiem woli powstrzymała cisnący się na usta uśmiech.

– Jak już wspomniał Dave, wyślemy tam kilku ludzi, którzy po wstępnym rozpoznaniu, zadecydują jak najlepiej ująć owego człowieka – mówił Flanagan. – Nie chcę nikogo na siłę zmuszać do udziału w tej akcji, bardzo możliwe, że ten ktoś jest potomkiem smoka, a wybuch magii nastąpił pod postacią ognia. Dlatego proponuję, aby wysłać trzech Ognistych, którym przewodniczyłoby dwóch członków Rady. Czy ktoś jest chętny?

– Ja się zgłaszam – powiedziała Marie zanim ktokolwiek inny zdążył się odezwać.

– Oczywiście. O, myślę, że Tenebris mógłby okazać się wam przydatny. Zgodzi się z wami polecieć? – spytał Flanagan, mając na myśli kotkę Marie. Bardzo inteligentną kotkę, która również potrafiła używać magii.

– Myślę, że tak. Tenebris to kotka.

– Tak, tak, oczywiście. Ktoś jeszcze? – Odpowiedziała mu cisza. – Pamiętajcie, nie chciałbym nikogo zmuszać wbrew jego woli, ale możliwe, że nie będę miał wyboru.

Członkowie Rady spoglądali po sobie nawzajem patrząc, kto podejmie się misji. Nikt za bardzo nie chciał ryzykować życia dla jakiegoś tam Dzikiego. A przecież to było jedno z zadań Instytutu Magii Użytkowej i Naukowej. Pomagać tym, którzy mieli jakikolwiek problem z magią.

Wicemistrzyni zgłosiła się, bo uwielbiała pracę w terenie oraz niebezpieczne wyzwania. Jej wygląd i dobrotliwy uśmiech, które przywodziły na myśl raczej miłą staruszkę, zdecydowanie temu przeczyły.

Ciekawiło ją, kto jeszcze się zgłosi? Matthew jest zbyt zajęty potwierdzaniem zameldowań od magów spoza obrębu Nowego Jorku. Greg Smith, który do tej pory się nie odezwał (jak zwykle zresztą) najlepsze lata ma już za sobą i intensywny wysiłek raczej by mu nie służył. Scarlett Sanchez, która kręciła się w kółko na fotelu z kółkami, irytując przy tym Grega, z pewnością nie podejmie ryzyka...

– To ja się zgłaszam – odezwał się pewnym głosem Callaway.

Wzrok wszystkich zebranych naraz wbił się w Dave'a, nagle odbierając mu tę pewność i przyszpilając Naukowca do miękkiego oparcia krzesła. Ktoś mało dyskretnie parsknął śmiechem, dwójka magów rozpoczęła ożywioną dyskusję. Sekretarzowi, kiedy zaczął protestować, że „dzieciak" jest za młody i nawet nie należy do Rady, okulary niemal spadły z wrażenia.

Flanagan tylko zmarszczył czoło. Zgadzał się, że Dave Callaway nie miał jeszcze doświadczenia, jak inni magowie, ale tego przecież nie można zdobyć siedząc ciągle za biurkiem. Innym argumentem mogło być to, że Dave był Naukowcem, więc powinien prowadzić badania, a nie łapać niebezpiecznych Dzikich gdzieś na innym kontynencie. Za to miał rozległą wiedzę, która mogła się przydać. I, pomimo swojej sylwetki, bardzo dobrze radził sobie ze sztyletem.

Radni już ucichli i czekali na decyzję Mistrza. Pokiwał głową.

– Zgadzam się – odezwał się wzbudzając jeszcze większe zdumienie Rady. Oblicze młodego maga rozjaśnił szeroki, nieco zawstydzony uśmiech.

Szybko został zmazany przez głuchy huk. Sanchez głośno położyła na stole swój nóż myśliwski, zwracając uwagę wszystkich obecnych.

– Czy to, aby na pewno dobry pomysł? – zaczęła, zakładając kosmyk lśniących, czarnych włosów za ucho. – Wysyłać kogoś tak niedoświadczonego? To przecież bardzo niebezpieczna...

– Uważam, że Dave doskonale sobie poradzi – przerwał spokojnym głosem Flanagan. Na tę pochwałę na twarzy młodego maga ponownie zagościł nieśmiały uśmiech. – Chyba, że masz ochotę go zastąpić. Przyznam, że to byłaby bardzo dobra decyzja. Wszyscy wiemy, jak dobrze radzisz sobie w walce, poza tym jesteś Ognistą. Radną Wydziału Ognistych.

Uśmiechnął się. Dobrze wiedział, że Scarlett miała zamiar następnego dnia wylecieć na tydzień do Hiszpanii, żeby spędzić trochę czasu z rodziną. I za żadne skarby tego nie odwoła.

Zacisnęła usta i już więcej się nie odezwała. Ciskała tylko pioruny ze swoich ciemnych oczu w kształcie migdałów, którymi tak zaimponowała kiedyś Dave'owi.

– Wspaniale. W takim razie zebranie uważam za zakończone. Niech wszyscy wrócą do swoich zajęć. Pani Savage, pan Callaway i pan Littman, zostańcie. Trzeba wszystko zorganizować.

Po ostatnich słowach rozległ się odgłos odsuwanych krzeseł na kółkach i magowie ruszyli w stronę wyjścia. Scarlett posłała Dave'owi pogardliwie spojrzenie. Marie to zauważyła.

Pochwyciła wystraszone spojrzenie bruneta. Uśmiechnęła się, próbując dodać mu otuchy. Mag nerwowo odpowiedział jej tym samym i szybko odwrócił wzrok.

Flanagan potarł zmęczone oczy. O czymś sobie przypomniał.

– Ach! Greg, powiedz proszę naszej najpopularniejszej grupce uczniów, żeby przestali otwierać portale na korytarzach. Nie mam ochoty na więcej wycieczek do publicznych toalet. I, że stratę energii będą odrabiać na rowerach stacjonarnych w siłowni.

3 godziny wcześniej...

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top