♦XXXVI♦

P.o.v Sorei

  — rei... Orei... Sorei...! — usłyszałem nagle nad uchem, kiedy się wyłączyłem?

— Nie bujaj w obłokach! — okrzyczał mnie Maki.

Nawet nie zauważyłem, kiedy stanąłem na scenie i przestałem ruszać miotłą. Przeprosiłem cichutko, po czym wznowiłem sprzątanie. Coraz częściej zdarzało mi się tak zawieszać, lecz nie myślałem wtedy o niczym, miałem pustkę w głowie, a przy tym także w sercu. Przez ostatni tydzień za każdym razem, jak się odwracam, mam złudną nadzieję, że on tam będzie stał. Będzie stał, robiąc głupie miny i mówiąc głupoty.

Ciągle nie mogę uwierzyć w to, co usłyszałem od niego, kiedy się rozstawaliśmy, czy on naprawdę chcę mnie wziąć do siebie? Przedstawi mnie rodzinie? Za każdym razem, gdy przypomnę sobie, co powiedział po moim wyznaniu, powoduje u mnie rumieniec na twarzy. Jak mogło mu to w ogóle przejść przez gardło? On wstydu nie ma, czy jak? W sumie to Pan Wielki Aktor Zac Collins, napewno w życiu, mówił kwestie, które były gorsze od tej, przez co spaczył sobie charakter.

Ta myśl spowodowała uśmiech na mojej twarzy. Znowu się zawiesiłem i nawet nie wiem, o czym mówił do mnie Maki w tym czasie. Nawet się nie zorientował, że go nie słucham, ponieważ cały czas pracowałem.

— Sorei! — zwołała mnie Luna w chwili, gdy chciałem wyrzucić śmieci, które zebrałem na widowni.

— Tak? — była ona betą, więc musiałem okazać jej szacunek, co nie było trudne, ponieważ była zawsze miła i pogodna.

— Pan dyrektor prosi cię do siebie — po skończonej wypowiedzi zniknęła nagle, jak zwykle gdzieś się spieszyła. Była naszym informatorem, a zarazem zajmowała się organizacją pracy i przydziałem obowiązków. Oczywiście, nie była w tym sama, jednak to ją zawsze wysyłali w „plener", czyli do biegania po teatrze, podczas gdy reszta siedziała sobie spokojnie w pokoiku. Zresztą, Luna nie wyglądała, jakby jej się to nie podobało, wręcz przeciwnie, sprawiało jej to dużo zabawy.

Gdy tylko wyniosłem śmieci, otrzepałem się z niewidzialnego kurzu i ściągnąłem fartuch, który rzuciłem, do kosza na prania. Jutro miała być niedziela, czyli czas, kiedy wszystko cichnie, a prócz mnie i kilku pracowników, nie ma nikogo na cały budynek. Tak jak poinformowała mnie dziewczyna, już chwilę później, stałem pod drewnianymi drzwiami i zapukałem delikatnie.

— Proszę — usłyszałem zgłuszony głos dyrektora, otworzyłem drzwi.

— Dzień dobry — powiedziałem, po czym je (drzwi) zamknąłem.

— Dzień dobry chłopcze, podejdź tutaj — mówił z uśmiechem na twarzy, co trochę mnie zbiło z tropu, ten widząc moje niezrozumienie, które najpewniej miałem wypisane na twarzy, dokończył wypowiedź — Telefon do ciebie.

— Dobrze... — odpowiedziałem grzecznie, mimo iż nadal nie miałem pomysłu, kto mógł do mnie dzwonić...

— Halo? — powiedziałem do słuchawki. Zobaczyłem, jak dyrektor wychodzi, zostawiając mnie samego.

— Cześć skarbie — to był Zac. Od razu poznałem jego głos. Natychmiast moje oczy zaszły łzami, a ja miałem ochotę się popłakać, przez tą bolesną samotnością, jaką w tej chwili odczułem. Jego głos był tak blisko, a jednak on sam, tak daleko...

— Zac... — nie mogłem powstrzymać łez.

— Ciii, już dobrze, jestem tutaj, tylko proszę, nie płacz, bo zaraz sam to zrobię — usłyszałem jego dźwięczny śmiech — jak tam? — zapytał.

— D... dobrze... — mój głos drżał — a jak z filmem?

— Strasznie dużo roboty. To dopiero tydzień, a ja już mam dość... Tęsknie za tobą tak cholernie... Przepraszam, że zadzwoniłem tak nagle, pewnie jesteś zajęty... Jednak musiałem usłyszeć twój głos...

— Nic się nie stało... J... ja... też... c... chciałem cię u... usłyszeć... — nie mogłem normalnie mówić, to było to samo uczucie, jak przy pierwszym spotkaniu, takie dziwne podekscytowanie i mrowienie w klatce piersiowej, czy tak będzie już zawsze?

— To miłe misiu, nie martw się, wytrzymaj jeszcze te dwa tygodnie i wtedy już zawsze będziemy mogli być razem — zapewniał.

— A... a jeśli twoja mama... mnie nie polubi? — w mojej głowie zaczęły pojawiać się najgorsze scenariusze.

- Hmm... Wtedy, pojadę po ciebie niczym protagonista z filmu, w którego postać się wcielam i w taki sam sposób uciekniemy — mówił głosem, jakim się mówi do dziecka. Gdzie się podział ten prawdziwy Zac?

— Jesteś szalony — zaśmiałem się.

— No, skoro usłyszałem twój śmiech, to mogę być spokojniejszy. Jestem spełniony. Przepraszam, że przeszkadzałem, papa kochanie, kocham cię!

— J... ja...

— Cicho — powiedział nagle, przerywając mi tym samym — wiesz, kiedy masz powiedzieć te dwa słowa — moja twarz zrobiła się czerwona, gdy przypomniałem sobie, o co mu chodzi — więc pa, trzymaj się i dbaj o siebie! — po czym się rozłączył, nie dając mi nic więcej dodać.

Wyszedłem przed gabinet i oddałem telefon, czekającemu tam dyrektorowi. Podziękowałem cicho i pożegnałem się.

Wpadłem do pokoju i rzuciłem się na łóżko, przytulając do siebie koszulkę Zaca, w której byłem w szpitalu.

Właśnie z nią w dłoniach zasnąłem.  

  ♦♦♦ 

Miłego dnia ❤ 

02.10.2018 r.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top