Pohybel

      — Kawki czy herbatki? — zagaiłam, usadowiwszy gościa przy stole.

      — Oh! Masz nadal ten słodko-kwaśno-gorzki wyciąg z korzonków?

      — Znasz mnie, nie pozwoliłabym sobie na ich brak! Chcesz drinka?

      — Poproszę. — Zatrzepotała rzęsami.

      Skoczyłam do kuchni, by namieszać w głowie kotu, zgnieść parę wężowych łusek i umyć szklankę. Wychyliłam się energicznie zza progu, pytając, czy słodzi. Grzecznie podziękowała. Schyliłam się po korzonki z najniżej szufladki, a wstając, usłyszałam moje zgrzytające kręgi. Fotosynteza nie jest najlepszym pomysłem na oszczędzenie paru groszy.

     Rozlałam miksturę w dwie szklanki i wróciłam do Anny.

      — Fotosynteza, huh? — Łypnęła okiem... wpierw na mnie, potem na szklaneczki. — Dziękuję.

      — Yhym. — Skubana wszechwiedząca!

      — Kieszeń nie boli, ale kości już tak.

      — Dokładnie!

      — I jeszcze ta cera, uh.

      — Oh, widać? — Dotknęłam odruchowo twarzy.

      — Nie, coś ty, już ci zeszło.

      Odetchnęłam, siadając.

      Piłyśmy w ciszy przez dłuższą ciszę, po prostu ciesząc się swoim towarzystwem. W końcu uśmiechnęłyśmy się do siebie konspiracyjnie.

      — Wpierw plotki i ploteczki? — Wysunęła propozycję, a ja przytaknęłam energicznie.

      Rozparła się najwygodniej jak to tylko możliwe na kuchennym krzesełku, po czym rzuciła:

      — Kalina.

      Zapowietrzyłam się na chwilę, myśląc dokładnie o tej samej osobie. Anna najwyraźniej zrozumiała, że to jest herbatka, na którą czekałam, więc z najwyższą ekscytacją kontynuowała:

      — Kalina się zapędziła na jedną ze swych znajomych i ją... zrobiła z niej swojego kota, całkiem udanego, jeśli mogę sama to ocenić.

     — Anka! — Zapowietrzenie postępowało.

     — Wiem, że chciałabyś to zobaczyć!

      — Jak do tego w ogóle doszło! I czemu kota!? Ma ich już z tuzin!

      Siorpnęła wymownie, dokończając tym samym drinka. Podążyłam jej śladem.

      — Jest za gorąco na szczegóły, wiesz co to znaczy, prawda? — Cmoknęła.

      — Kolejny zlot? Gdzie tym razem będziemy się smażyć w nocy i gotować? Błagam, powiedz, że nie będzie piachu.

      Wpierw klasnęła, potem wstała od stoliku i rozłożyła ręce, aby znów klasnąć zaraz przed słowami:

      — Wiem, wiem, wiem, ale! Posłuchaj... — Słuchałam. — W tą pełnię postawili na piasek, piramidy i skarabeusze. Wiem, uwielbiasz skarabeusze, żarłabyś je całe dnie, gdyby nie fakt, że nie da się tak żyć. Błagam, nie śliń się. Wiem, piramidy... — Tu wykonała całą gamę manewrów dłońmi. — Bez obaw, wiem, im nie odmówisz. Piach zaś powinien spłonąć w otchłaniach któregokolwiek piekła. Porozmawiałam o tym z Kozłem, zaufaj mi. — Mlasnęła nagle ustami. — Dobrze, że siedzisz i proszę, zostań tak aż skończę mówić, bo nie chcę cię zbierać z podłogi. Nie, nie przesadzam, nie patrz tak na mnie. Wracając... tak, wiem.

      — Jaki jest sens przebywania w miejscu, gdzie nie da się nic posadzić? — wymamrotałam ledwie słyszalnie, a Ania machnęła na mnie ręką.

      — Posłuchaj... lato w pełni grzeje w banię, tym razem będzie w górach Atlas, piach zaraz pod nosem oczywiście, pewnie wszyscy będą chcieli obczaić jeszcze piramidy, czytaj: obskoczyć je jak austrapolitekowie.

      — Będziecie wyżerać skarabeusze beze mnie!

      — Przestań biadolić! A co z piachem!?

      — To nie mogę biadolić nad jedzonkiem, ale nad przeklętym piachem mogę?!

      — Posłuchaj...

      — Słucham cały czas i nadal nie rozumiem, do czego dążysz.

      — Załatwiłam ci czas twojego życia. — Cmoknęła.

      — Czemu...? — Nie zaprzeczę, że spojrzałam na nią krzywo.

      Mój kot mi zawtórował.

     — Ty kiedyś pomogłaś mi, gdy przyszła moja kolej sugestii miejsca Sabatu, ale wtedy powstała ta cała herbatka, więc ominęła cię twoja kolej, więc teraz chcę ci ją... podarować, o! — Pstryknęła podekscytowana. — To dobre słowo.

      — Czekaj... co? Chyba było coś takiego, ale z półtora stulecia temu.

      — Wiem, ale chcę się pozbyć złej krwi między nami.

      Ledwie zdążyłam otworzyć usta, by wtrącić kolejne "ale", ale mnie odcięła.

      — Wiem, wiem, nie masz mi tego za złe, ale ja mam to sobie za złe, pozwól mi się odwdzięczyć, proszę.

      Zacisnęłam usta, bo z automatu nie chciałam jej na to pozwolić. Przeżuwałam powoli policzki, myśląc o tym bardzo powoli. Nie zaprzeczę, kiedyś tamta sytuacja spędzała mi sen z powiek, ale czas oczywiście zrobił swoje. Coś jednak drapało mnie w podniebieniu. Wiedziałam, że jeśli bym odrzuciła jej propozycję, to bym pożałowała w momencie, w którym wyszłaby za próg.

      Nie dałam się prosić i się zgodziłam. Powiedziała, że załatwiła sprawę z Kozłem, więc nie będzie z nim żadnych komplikacji. Nie chciałam oczywiście mieć z nim na pieńku, nikt nie chciał, wiadomo było, że jak na pieniek się wejdzie, to się już nie zejdzie. Dziwne, że zgodził się na taki misz-masz, ale nie ma co marnować czasu na rozmyślania. Kot nie odezwał się już ani razu, łupiąc się na mnie wymownie. Najwyraźniej domyślił się, że on zostaje w domu, co wiązało się z brakiem rozpieszczania go. Trudno.

      Wyszła.

      Pakowanie zajęło mi dosłownie godzinę. Od razu wiedziałam, gdzie chciałam się udać, co chciałam przedstawić jako propozycję spotkania na zlocie. To co wtedy, tym razem jednak... mam wolną rękę, mam zezwolenie. Mimo że się uspokajałam, gula w gardle nie ustępowała.

      Stanęłam przed drzwiami wyjściowymi z niemałym wahaniem.

      — To co? Chile? Cerro El Morado? — Westchnęłam, chwytając klamkę. — Góra Morado.

     ***

      Zatrzymałam się obok Santiago w Puente Alto. Patrzyłam na góry przez całą noc. Mogłabym przysiąc, że wzywały mnie. Nie są wysokie, ale jednak... przemawiają... Dziwne. Może gdy je przedstawię w końcu tym razem, uda mi się dowiedzieć, dlaczego odcięli mnie ostatnim razem. To nie mogło być tylko przez tego rodzaju samowolkę. Wyciągnęłam pomocną dłoń do przyjaciółki, Kozioł nie mógł przecież pociągnąć mnie w dół tylko przez to, prawda? Powinni byli powiedzieć mi, dlaczego nie powinnam była tego zrobić. Jeszcze raz powinnam stawić temu czoła i zrozumieć. Może tego właśnie chcą?

     ***

      Wspinaczka po wzgórzu nie była wyzwaniem, ale i tutaj są piramidy. Zatrzymywałam się co kilkanaście minut, by przyzwyczaić się do ich energii. Zapierały mój dech w piersiach. Nie rozumiałam z czego to wynika. Byłam już kiedyś pod wielkimi piramidami, one nie były przytłaczające dla ducha. Może dla oka, dla ciała — tak, ale dla ducha były bardziej... ulotne. Zaś ciężar tutejszych majowskich piramid, pomimo iż ich nawet nie widziałam, przygniatał mojego ducha do ziemi. Mocno. Parłam jednak przed siebie, próbując zrozumieć tą zagwozdkę.

      Może to przez zmianę diety...?

      Wtem ziemia zaczęła przewodzić ten przeklęty rodzaj drżenia. Mrowienia. Serce stanęło mi w miejscu. Mięśnie zamarły. Przysiąc bym mogła, że moje kości skruszyły się pod swoim ciężarem. Z jakiegoś powodu włożyłam dłoń do kieszeni. Były w nim skarabeusze z podwiniętymi nóżkami. Poczta kieszonkowa? Nie sądziłam, że dojdzie tu do mnie cokolwiek. Zjadłam jednego, siadając na ziemi. Kręciło mi się w głowie. Zjadłam kolejnego. W ustach zaczęłam czuć coś paskudnego, jakieś drobinki tarły mi po zębach. Zgięłam się w pół i zaczęłam pluć przed siebie. Piach. Zaczął wspinać się z dna mojego żołądka. Przerażona, podniosłam dłonie do ust, by zatrzymać ten bolesny potok. Płuca skurczyły mi się boleśnie, nie chcąc się ruszyć chociaż o cal. Z szeroko otwartych oczu spływały mi łzy.

      Zapragnęłam rychłego końca.

      — Jak mogłaś, miałem nadzieję, że nauczysz się pokory, przegonisz naiwność, zrozumiesz, iż niektóra wiedza nigdy nie będzie twoja. Kim byłbym, gdybym dawał wam wszystko, kochanie, zrozum zasady. Jesteś swoją zgubą, ja tylko pilnuję autorytetu. Bogowie muszą trzymać dystans, trzymać smycz, prowadzić na szubienicę, inaczej nie byliby bogami. Przyznaj sama i spójrz na siebie.

      Podniosłam na niego rozedrgane spojrzenie, a potem moja głowa sturlała się z pieńka.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top