Faun i Paszcza, i kłamcy

Kim jesteś?

Faunem?

Podobno nie mówicie prawdy, prawda?

Nie?

Czemu się śmiejesz?

Właśnie skłamałeś?

Jesteście kłamcami?

Tak?

Jaką mam pewność, że i teraz nie skłamałeś?

Jak to nie masz w tym żadnego celu?

Jak mogłabym ci zaufać?

Jesteś pewien?

Och, a więc co porabiasz?

Bajki?

Proszę, opowiesz mi jakąś?

O czym?

Dlaczego Księżyc stał się zdrajcą?

Bo... zdradził?

Czemu?

Co ma do tego prawda i kłamstwo?

Zmienił stronę, pomagając jej, ale zdradzając tym samym tą, na której był, dobrze zrozumiałam?

Co tym zyskał?

Jeśli nic nie zyskał, to po co to zrobił?

Czy właśnie to nazywa się "poświęcenie"?

Dla kogo się poświęcił?

Gdzie leży ta kraina?

Tutaj, to znaczy gdzie?

Pod Niebem?

Należy mu się szacunek?

Przecież każdemu się należy, a zbyt wiele wielkich słów musiałoby istnieć, aby im go okazać, więc po to są czyny, tak?

Och, skaza z przeszłości, to ta zdrada?

Dobrze, więc poświęcę dla niego kilka wielkich liter, lecz niezbyt wiele, aby znaczenie ich wielkości nie zbladło, zgoda?

Mam jeszcze jedno pytanie, no bo przecież Pod Niebem na pewno go szanują na tyle, by ofiarować mu ten stracony skarb, albo poprosić jego pierwszą stronę, o oddanie jej, tak?

Jak to ona jej nie ma?

Jak to musiałby się zemścić?

Jak to został oszukany?

Jak to pojęcie honoru jest subiektywne?

Jak to sam uznał to za dyshonor?

Jak to, w gruncie rzeczy, źle postąpił?

Jak to nie umie sobie wybaczyć?

Jak to cząstka jego się raduje, lecz przyćmiewa ją żałość innej?

Jak to...?

Przepraszam, ale chyba nie rozumiem, wytłumaczysz, proszę?

Zrozumiem, jak wysłucham bajki?

Czy cię słucham?

W każdy calu.




     Kate ze swoim towarzyszem weszli swoim zwyczajem do baru — ona energicznie, on o wiele bardziej spokojnie. Krótki szyld ze zbyt długą nazwą "Trzy Metry pod Zmarłą Brzozą" ledwo się dał rozszyfrować, nie tylko przez panującą ulewę. Litery tuliły się do siebie nienaturalnie, nie dając tutejszym zapomnieć o poprzedniej nazwie, "Lisiej Norze", której inspiracją dla właściciela był sam Tycjan, zanim został królem.

     Gereon zostawił płaszcz i czapkę na wieszaku, odkrywając tym samym beżowy sweter oraz przerzedzone włosy.  Lato w tym roku nie rozpieszczało.

     — Zimno —poskarżyła się lakonicznie, rozglądając po ciemnawym pomieszczeniu, przepełnionym złotymi poświatami, ludźmi i oczywiście brzozami.

     — Rozgrzejesz się. Znajdź wolny stolik, zamów coś, ja zaraz wrócę.

     Nie umknęło jej, że podążył w kierunku kobiety z dość męsko obciętymi włosami, obwiązaną w ochrowy fartuch. Na przekór mu, wzięła jego odzienia z wieszaka, wdziewając je na siebie, po czym usiadła w głębi baru. Stukając palcami po blacie długiego stołu, śledziła ruchy kobiety w fartuchu, uśmiechając się lekko do siebie. Towarzysz nie wracał, a kobieta się krzątała, w końcu zwinnie przemknęła też obok niej. Kate bez wahania dotknęła delikatnie ręki kobiety, prosząc ją tym samym o uwagę.

     — Wybacz, potrzebuję strawy dla mnie i mojego przyjaciela, który najwyraźniej tak rzuca się w oczy, że nawet tak zajętej osóbce jak ty, nie umknął uwadze. Zgaduję, że wiesz, co lubi jego podniebienie. Oh, jeszcze coś... nie mamy zbyt wiele monet...

     Kobieta zerknęła gdzieś w tłum, po czym wróciwszy do niej wzrokiem, przyglądając jej się uważnie, powiedziała:

     — Ja stawiam. Dni, w których przychodzi tu bez swego specyficznego kompana, są dobrymi dniami.

     Odeszła równie szybko, jak się pojawiła, zostawiając ją samą sobie z tym dziwnym wyznaniem. Wystawiła ostrożnie nogi skrzyżowane w kostkach na blat i splecione w palcach dłonie, założyła za głowę, wpatrując się w sufit na tyle, na ile pozwało jej rondo kapelusza. Mierzwiła w sobie już paręnaście pytań, kiedy powrócił do niej Gereon. Zmierzył ją tym swoim sceptycznym wzrokiem, lecz był już o wiele bardziej rozluźniony.

     — No co? Mi obecnie są bardziej potrzebne niż tobie. — Poprawiła rękaw jego płaszcza.

     — Oczywiście, rozumiem i współczuję twoim odmrożonym kościom...  ten kapelusz w szczególności jest ci potrzebny do szczęścia, czyż nie? — Usiadł naprzeciwko niej. — Te lampy tak paskudnie miernie świecą... ale za to wciąż potrafią oślepić. — Dodał dość niejasno, jednak nie zakłóciło to spokoju ducha odprężonej Kate, podczas gdy kobieta z fartuchem podeszła do stolika za jej plecami.

     Uwadze mężczyzny nie uszło, że przy tamtym stoliku siedziała Victoria, a jej cień zdawał się paść na jego relatywnie radosnego ducha, omijając jakimś cudownym sposobem niczego nieświadomą Kate, która wzrokiem wędrowała trzy metry nad pobrudzoną podłogą — po suficie wyłożonym brzozowym drewnem.

     Ten widok zdawał jej się swojski, przyjazny i intrygujący jak każda wyszukana idea. Jedyny rodzaj niepokoju, jaki odczuwała, dotyczył nieprzyjemnej myśli, iż musieli wyciąć cały bór brzóz, by tak udekorować sklepienie... Bądź wykorzystać połamane brzozy, po którejś z surowych zim. Łamliwszy niż chrust  jest los brzozy. Tak czy owak wcale nie czuła ani krzty grozy, wypełniającej Gereona oraz kobietę w fartuchu, która podawszy ziemniaki, odeszła, bąkają coś, iż "z gołoledzi na lód, uważaj, by nie utonąć", co jedynie zwróciło tor myśli z pod pożyczonego kapelusza, w stronę tegoż paskudnego jeziora. W końcu, ciągnięta ciepłą wonią z miski, spuściła wzrok, natrafiając na spiętą, lecz wciąż z neutralnym — a może i nawet przyjaznym — wyrazem zmęczonej twarzy towarzysza, którego wzrok z nad jej ramienia trafił w jej oczy. Skamieniała.

     — Czy to pająk? — bąknęła całkiem poważnie przerażona. — To zemsta za cały ten gnój i właśnie z ronda twojej czapki zsuwa się na moje ramię pająk, tak? Wiedziałam... pająki to... to... — Zaśmiała się nerwowo. — Proszę, powiedz, to nie pająk, racja?

     Oparł prawą rękę na blacie, przesuwając się lekko w tą samą stronę, zerkając znów przez jej lewe ramię.

    — Lwia Paszcza.

     — Pardon?

     Spuścił wzrok, zabierając się za jedzenie. Kate również chciała do tej czynności przystąpić, stwierdziwszy, iż to zapewne jakiś tutejszy wulgaryzm, a za nią dzieją się bynajmniej dantejskie sceny, a nie pająk. Chwyciła misę do rąk, gdyż jej nogi na krawędzi uniemożliwiały nieco konsumpcję z blatu.  Zmieszana brakiem sztućców, zaczęła niezdarnie szturchać kawałki grochu oraz marchwi palcem, w przeciwieństwie do złotowłosej Victorii, która za jej plecami, pod daleką ścianą, delektowała się bez skrępowania jedzeniem. Victoria zgarbiona, milcząca, tak jak Faranga — dziewczyna o ciemniejszej cerze, siedzącą obok Lwiej Paszczy — jak ją nazwał Gereon. Jej pozytywna aura gryzła się z frustracją towarzyszki, lecz z drugiej strony trzymała mocniej przy niej, czując przedziwną odpowiedzialność oraz chęć pomocy dla rozdziawionej, zmarszczonej w grymasie Lwiej Paszczy, której włosy od razu nasuwały ten przydomek. Skąd jednak jej znajome miały o tym wiedzieć, kiedy to ani wspierająca Faranga, ani nieświadoma obecności tej dwójki w barze, nie widziały rzezi, którą przeprowadziła w imię zmaltretowanego honoru. Jej strzep nigdy nie chylił wdzięcznych głów przed królem, dlatego ich głowy potoczyły się, zostawiając krwawy ślad. Pragnęła, by głowa króla potoczyła się za nimi, zamykając tłum jego pobratymców.

     Kto by się spodziewał, że jej rzezi umknie mężczyzna, siedzący naprzeciwko Kate. Uśmiechnął się w ten najbardziej złamany sposób, próbując utrzymać grę pozorów.




     Mała dziewczynka, Martin, była łudząco podobna do swojej ciotki — Kate. Rodzice wraz z ciocią karmili ją opowieściami o zmarłym przyjacielu rodziny, o rzekomym królu Tycjanie, przestrzegali o ostatniej Lwiej Paszczy i mrożącym krew w żyłach cieniu wcześniej wspomnianego przyjaciela rodziny. Miał być nim kłamca. Mężczyzna, który pewnego dnia zapukał do ich domu, zabrał ją z jej świata, który rozumiała oraz kochała, nie przypominał wcale pokrętnego potwora z dna lasu. Pojawił się w ostatni dzień lata, w którym jej rodzice nie wrócili do domu. Kto by się spodziewał, że nie zrozumie kłamstw, nie znając nawet odrobiny prawdy o świecie, do którego ją zabrał.




      Zdawali się nigdy nie zadawać pytań. Nie była jednak pewna czy to ich ego, czy może coś więcej, kryjące się za tym, kim byli i co tworzyli. Pragnęła jednak za wszelką cenę nauczyć się tej sztuki. Gdy zadawała pytania wprost, mężczyzna zazwyczaj wpatrywał się w nią wymownie, jakby obstawiając z góry, że to było pytanie retoryczne, sarkazm, ironia, cokolwiek. Fakt — bywały i dni, kiedy odpowiadał z lekkim uśmiechem, lakonicznie, ale jednak były to rzadkie dni. Tylko Will, z typową dla siebie energią oraz entuzjazmem, odpowiadał zawile, lecz obszernie na jej pytania.

      Im bardziej zagłębiała się w ich rytuały, modlitwy, sekrety, znaczenie i symbolikę ich działania, przeszywał ją ich odór. Pachniał porankiem nad rzeką, u którego koryta drapieżniki pozostawiły resztki padliny z nocnej zwierzyny. Czuła się jak ta padlina. Sama w swej groteskowej oprawie, pośród codziennego, zielonego piękna lasu. Raz, gdy skręciła kark źrebięciu, poczuła się jak myśliwy. Wstydziła się tego momentu. Wstydziła się tych uczuć. Bała się. Bała się, że kiedyś to jej ktoś ponownie oplecie ręce wokół szyi i tym razem się nie wymknie, i tym razem za późno poczuje drżenie palców.

     Uplotła wokół siebie milczenie.




     Pustej budce strażniczej — pomiędzy dwoma polami — towarzystwa dotrzymywał pies, który niekoniecznie był zachwycony wyschłymi na wiór deskami. Inaczej sytuacja się miała z głębokim cieniem pod samotnym głogiem, przytulonym do jednej ze ścian budki. To trio osaczały niezliczone kolby kukurydzy, które również ofiarowywały przyjemny chłód cienia, tak drogocenny pod rozżarzonym niebem.

     Pośród much, wróbli i myszy nie było niczego, co nie spróbowałoby chociażby zerknąć do psiej miski. Wyjadanie resztek zadawało się punktem obrotowym tutejszego ekosystemu, który rozkwitał, ilekroć czworonóg drzemał pod głogiem. Sama miska przed budką strażniczą, niemal na środku kilkumetrowej wyrwy między polami kukurydzy, zdawała się być ustawiona tam niemal ostentacyjnie.

     Nasilający się chrzęst kukurydzy zdawał się zaś być grą wiatru, który pędząc, zaczepiał o ich wierzchołki, grając na nich wdzięcznie.

     Pies poruszył nosem.

     Dwie sylwetki wyłoniły się z szelestem z linii kukurydzianego lasu. Wróble rozpierzchły się pospiesznie, przyłapane na gorącym uczynku.

     Para przystanęła.

     Kiedy chłopak wystąpił naprzód, rozglądając się ostrożnie, wzrok dziewczyny wciąż podążał za furkotem ptasich skrzydeł, by następnie opaść na niechlujną miskę.

     Spojrzeli po sobie. Dziewczyna zacisnęła mocniej dłoń na kiju, którym rozpychała kukurydze. Opuściła go niżej, by po chwili wahania podnieść ponad ramię. Postąpiła kilka kroków przed chłopakiem, który ani myślał się sprzeciwić i płynnie za nią podążył do budki. Podłoga zaskrzypiała, jakby ziewając.

     Rozklekotana strzelba pozostawiona w kącie. Kilka pustych haczyków na ścianach. Przed czymś, na kształt biurka, stało zardzewiałe krzesło. Ktoś często zostawiał je na zewnątrz. Jakiś zapominalski. Jej towarzysz szturchnął nogą czarny wór w drugim kącie, w którym dźwięcznie zadzwoniło szkło. Albo pijak.

     Wyszli z powrotem pod błękitne niebo.

     Wściekły warkot sprowadził ich na ziemię.

     Świst kija. Skowyt. Jęknięcie. Błysk noża.

     Krew wsiąkała w kukurydzianą glebę, a muchy były pierwszymi, które przybyły, by się posilić.




     Kto by pomyślał, że Will podąży za uciekającą Martin, myśląc, że mężczyzna wysłał ją, by ściągnąć kolejne zaległe długi ludzi. Dziewczyna spoglądała na niego często i ckliwie, zagryzając wargi. Nie powiedziała mu, gnąc całe dnie przed siebie w najprostszej linii jak to tylko możliwe. Nie powiedziała mu. Ufała w głębi serca, że on sam w końcu domyśli się prawdy, tak jak ona. Bała się jednak, że postąpi wtedy podobnie — ucieknie, starając się zapomnieć kłamstwa i przypomnieć sobie ową prawdę. Problem leżał jednak właśnie tu. Ona nie pamiętała. Jedyną jej podpowiedzią były drżące palce, kiedy czuła, że czyni dobrze i blady uśmiech, cisnący się, gdy wiedziała, że nie ma odwrotu.

     Nie liczyła na wiele, jedynie na łut szczęścia. Kto by pomyślał, że wkrótce karty miały się odwrócić, a Faun miał spocząć na dnie lasu u podnóża koryta rzeki.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top