Rozdział 33
Hartley nie miała pojęcia, co robić w takiej sytuacji. Nigdy nie widziała na oczy czegoś podobnego. Ktoś chodził po galerii z nożem i atakował przechodniów. Jezu. Do tej pory myślała, że takie rzeczy dzieją się tylko w filmach!
Zaczęło się od tego, że usłyszała krzyk. Głośny, mrożący krew w żyłach. Ludzie w popłochu zaczęli biec w kierunku wyjścia, nie zważając na innych. Blondynka nie wiedziała, co się dzieje. Zauważyła w tłumie jakąś dziewczynę, która niemal została stratowana. Miała szpilki, a kiedy tłum ruszył, zachwiała się i straciła równowagę. Hartley pomogła jej wyjść z głównego nurtu.
- W porządku?- spytała dziewczyny. Ta skinęła głową, przeczesując dłonią swoją fryzurę, która i tak została doszczętnie zniszczona.
- Dzięki tobie. Jestem tylko trochę poobijana. Nie wiem jak ci dziękować.
- Drobiazg. Wystarczy jak powiesz mi co się tam wydarzyło. Dlaczego ci wszystko ludzie uciekają?
Blondynka skinęła głową do tyłu. Ciemnowłosa, przełknęła nerwowo ślinę, po czym odrzuciła ze wstrętem swoje szpilki ze złamanymi obcasami.
- Badziewie- mruknęła.- Tam gdzieś jest szalony nożownik. Zabił kilka osób. Ten widok... Był okropny... Wszędzie krew. Na ścianach, na posadzce, ciała... Lepiej stąd chodźmy.
Hartley w pierwszej chwili chciała odmówić. Miała tak po prostu zostawić galerię bez opieki? Jednak rozmówczyni brzmiała wystarczająco przekonująco. W końcu wzięła pieniądze z kasy na bilety. Przekaże je Debbie lub Benjaminowi. Tak należało zrobić. Wątpiła czy galeria się po tym podniesie.
Zaczęła przepychać się z nowo poznaną do wyjścia. Na zewnątrz panował istny chaos. Przyjechała policja. Funkcjonariusze próbowali dowiedzieć się, co dokładnie się stało. Pytani zazwyczaj plątali się we własnych słowach, niektórzy byli w szoku. Znalazło się też kilka rannych osób. Żadne z nich nie miało kontaktu z nożownikiem. Raczej zostali popchnięci, trochę stratowani. Nikt nie miał poważnych obrażeń. Tak przynajmniej słyszała Hartley.
W tłumie wypatrzyła Luke'a, więc natychmiast do niego podeszła. Poczuła ulgę, widząc go całego i zdrowego.
- Dobrze, że nic ci nie jest- powiedziała blondynka. Szatyn odpowiedział bladym uśmiechem.- To okropne. Myślisz, że ktoś zginął?
- Gdyby to była jedna osoba...- mruknął Luke, po czym pokręcił głową, jakby chciał odgonić niewygodne obrazy.
- Czyli ktoś jednak zginął? Jeśli cokolwiek wiesz, mów. Luke, co się tam stało?- zapytała z napięciem blondynka.
Uśmiech momentalnie zniknął mu z twarzy. Hartley dopiero teraz zauważyła, że drżały mu ręce. Poza tym był nadmiernie blady.
- Piekło. Istne piekło- odpowiedział szatyn z przerażeniem wypisanym na twarzy.
Blondynka po raz pierwszy widziała go w takim stanie. Nie drążyła tematu.
- Myślisz, że galeria się z tego pozbiera? Istnieje jakakolwiek szansa, według ciebie?
- Nie - odpowiedział szybko Luke.- Bardzo żałuję, ale raczej nie. Lubiłem tutaj pracować.
- Ja też. Nigdzie nie znajdziemy tak wyluzowanego szefostwa- zgodziła się z nim Hartley, rozglądając się wokół. Otaczał ich pokaźnych rozmiarów tłum. Niektórzy ludzie byli przerażeni, inni oburzeni systemem bezpieczeństwa, a raczej jego brakiem. Jednak nigdzie nie było widać sprawcy tego zamieszania. Blondynkę przeszedł dreszcz. A jeśli ten ktoś uciekł, wykorzystując zamieszanie?
*****
Debbie, James i Lara byli w drodze do Convent Avenue w zachodniej części Harlemu. Milczeli. Nikt się nie odzywał. Każdy był pochłonięty przez własne myśli. Dee strasznie martwiła się o wujka. Ciągle odtwarzała w głowie fragmenty rozmowy:
Proszę uważnie mnie wysłuchać. Właściciel galerii, niejaki Benjamin jest w poważnym niebezpieczeństwie. Jest przetrzymywany... Sugeruję się pospieszyć.
Nie miała pojęcia jak to się stało, że go porwano. Analizowała sytuację w głowie, szukając jakiegokolwiek prawdopodobnego motywu. Nie znalazła go. Benjamin był bezkonfliktowy, nigdy świadomie nie działał na czyjąkolwiek niekorzyść. Pieniędzy też nie miał przesadnie dużo. Obecnie przeważały u niego długi. Okup odpadał.
- To chyba tutaj - oznajmił James, wskazując wyglądający na rzadko, o ile w ogóle używany w przeciągu ostatnich miesięcy budynek.- Niedaleko znaleziono Georgię Carlton.
Być może Corrie miała rację, pomyślała Debbie. Niemniej cieszyła się, że nie ma z nimi policjantki. Ta zdecydowanie należała do osób, które chętnie powiedzą słynne: a nie mówiłam? Na pewno przez całą drogę opowiadałaby o tym jak to ona rozwiązała zagadkę, ale nikt jej nie wierzył.
- Nie ruszysz się stąd ani na krok. Rozumiesz, Dee?- rzucił brunet, wysiadając z samochodu. To samo zrobiła agentka. Obydwoje podeszli do bagażnika. Szatynka nie mogła powstrzymać chęci, żeby chociaż zobaczyć co rudowłosa tam trzymała.
- Wow- wymknęło jej się z ust, gdy zobaczyła kilka różnej wielkości rewolwerów, strzelb myśliwskich, a nawet sporych rozmiarów karabin szturmowy.
- Nie odpowiedziałaś mi, Dee - zwrócił uwagę Foster z nutką złości w głosie.- To jest bardzo poważna sprawa.
- Wiem, tylko spróbuj się skupić, kiedy masz przed sobą pieprzony mobilny magazyn broni- mruknęła szantynka, przyglądając się broni z fascynacją. Do tej pory widziała takie rzeczy tylko w telewizji. Oczywiście nie zamierzała ich dotykać.
- Wolę być przygotowana na każdą okazję- odezwała się agentka, oglądając swoje karabiny. Wręcz pieszczotliwym gestem musnęła lufę wielkiego karabinu, ale ostatecznie go nie wzięła.- Biorę berettę i mojego służbowego glocka g17. Jakieś życzenia, Foster?
- M16- odparł po chwili zastanowienia James, biorąc jeden z pistoletów.
- Nie zapomnij dodatkowych nabojów - poinstruowała go Cross.- Naboje M855.
- Nie musisz mi tego mówić, Cross. Nie jestem nowicjuszem.
Agentka skinęła głową, po czym całej trójce rozdała kamizelki kuloodporne.
- Przecież ja z wami nie idę- zwróciła uwagę szatynka.- Po co mi kamizelka?
- To tylko zabezpieczenie. Nie zaszkodzi ci. Weź jeszcze broń. Strzelałaś kiedyś z pistoletu lub rewolweru?
- Nigdy- zaprzeczyła Dee, marszcząc brwi.- To jest jakaś różnica?
Rudowłosa zrobiła jej szybki kurs. Pokazała jak strzelać i włożyć naboje.
- Oczywiście. Dość znacząca, wbrew pozorom. Pistolet jest cichszy, łatwiej dostępny, a koszty amunicji są niższe. Ponadto mają większą pojemność magazynków, szybsze wyprowadzanie ognia i słabszy odrzut. Szybciej też się je ładuje. Niemniej uważam, że dla ciebie Debbie bezpieczniejszy będzie rewolwer. Nie masz doświadczenia z bronią, więc najważniejsze jest bezpieczeństwo. Przy rewolwerze nie będziesz miała ryzyka niespodziewanego wystrzału. Poza tym rewolwery są proste w użyciu i dzięki temu tak niezawodne.
- To konieczne?- spytał brunet agentki. Ta uśmiechnęła się enigmatycznie.
- Nie zaszkodzi. Lepiej przygotować się na każdą ewentualność.
Szatynka odłożyła rewolwer do bagażnika, żeby założyć kamizelkę kuloodporną. Czuła się z tym wyjątkowo dziwnie. Broń to już w ogóle szczyt dziwności.
- Pomogę ci- zaproponował James, biorąc od niej kamizelkę i przytrzymując, gdy wkładała do niej ręce.
Podziękowała mu krótko. Na chwilę zapadła cisza. Szatynka nie wiedziała, co powiedzieć. Martwiła się o Benjamina, ale jednocześnie o Jamesa i Cross. Byli w kamizelkach kuloodpornych z bronią w ręku... Zupełnie jakby czekała ich ryzykowna, niebezpieczna akcja. Zresztą ona też i to chyba ją trochę przerastało.
- Uważaj na siebie- poprosiła Dee. Przez jej głowę przebiegało tyle myśli, a zdecydowała się na tę najbardziej banalną.
- Ty też. Pamiętaj, żeby nie wychodzić z auta. Siedzisz tam i czekasz aż wrócimy. Broń używasz tylko w ostateczności. Wszystko jasne?
Wcześniej to sformułowanie niemożliwie ją irytowało. Tym razem było inaczej. W głosie Jamesa nie usłyszała ani nutki surowości.
- Jak słońce.
- Chodźmy, Foster- rzekła agentka.
Szatynka wzięła wskazany wcześniej przez Cross rewolwer i wsiadła do samochodu. Rudowłosa przed odejściem rzuciła jej kluczyki. Debbie wodziła wzrokiem za oddalającymi się sylwetkami. Szczególnie przyglądała się Jamesowi. Wyglądał naprawdę nieźle w kamizelce i z bronią zatkniętą za pas. Teraz tylko musiała czekać.
*****
W tamtym momencie Corrie zdała sobie sprawę z tego jak boleśnie małe jest jej doświadczenie. Jak miała namierzyć miejsce, z którego do niej dzwoniono?! To robota dla informatyka, do cholery!
Policjantka nie odpuściła tak szybko. Zaczęła od wykonania połączenia do Lindsay, jej duchowego i moralnego wsparcia. Laborantka jak zwykle udzieliła jej błyskotliwej rady i podała numer do policyjnego informatyka.
Gość o nazwisku Brooks odebrał po siedmiu sygnałach. Nie spieszyło mu się, pomyślała z przekąsem.
- Dzień dobry, panie Brooks- zaczęła, czując się w chuj dzwnie, używając sformułowania per "pan". Starała się trzymać na wodzy całe swoje pokłady złośliwości. Załatwi tę sprawę tak jak należy, z wszelką możliwą uprzejmością.
- Kto mówi?- odpowiedział jej nieco opryskliwy, nie posiadający ani grama ciepła głos. Mimo wszystko, zamierzała być uprzejma.
- Lara Cross- oznajmiła po chwili namysłu. Może użycie argumentu w postaci FBI jej pomoże? Facet chętniej zrobi przysługę agentce specjalnej niż początkującej policjantce.- Byłabym bardzo wdzięczna, gdyby zechciał pan pomóc w sprawie, którą prowadzę...
- Wybaczy pani, ale nie załatwiam takich spraw telefonicznie. Sugeruję przyjść osobiście z wszelkimi potrzebnymi dokumentami i wtedy pomyślę.
Jej pokłady cierpliwości szybko się skończyły. Chciała załatwić sprawę polubownie, ale Brooks jej tego nie ułatwiał. No cóż... Najwyżej gówno poleci na agentkę specjalną Larę Cross. Przecież to ona dzwoniła, prawda?
- Wtedy pan, kurwa, pomyśli?!- syknęła do telefonu.- Niech mnie pan uważnie posłucha do cholery, bo nie zamierzam się powtarzać. Chodzi o arcy ważną sprawę, zbiega, który za godzinę może być na lotnisku. Wie pan co to znaczy?!
- Proszę pani...
Martin nie dała mu dojść do słowa.
- Pytałam się: czy wie pan co to, kurwa, znaczy. To znaczy, że wyjedzie za granicę, przesiądzie się na najbliższym lotnisku, a później zrobi jeszcze tyle cholernych przesiadek, że żaden pieprzony rząd tej osoby nie znajdzie! Rozumie pan, co to oznacza? Jedno wielkie gówno. Podejrzany ucieka, a my mamy w chuj roboty papierkowej z ambasadami i organizacjami międzynarodowymi.
- Naprawdę chciałbym pomóc, ale nie ma takiej możliwości...
- Oczywiście, że nie ma takiej pieprzonej możliwości, jeśli policyjny informatyk nie wykazuje najmniejszej chęci współpracy- warknęła do telefonu, tracąc impet. Liczyła, że jej gniewny monolog wystarczy, a on dalej się stawiał. Co jeszcze mogła powiedzieć?
- Mówiłem, że są procedury...
Corrie doznała olśnienia. Trzeba iść za ciosem. Obrócić jego argument przeciwko niemu.
- Dobrze, panie Brooks. Przypomni mi pan jak pan ma na imię? Muszę wiedzieć, co wpisać w dokumentach, które niebawem będą zanosić do archiwum spraw nierozwiązanych. W protokole nie omieszkam wspomnieć o informatyku, który zaprzepaścił całe śledztwo- ciągnęła policjantka.- Jak zobaczy pan w mediach informację o serii morderstw bardzo podobnej jak ta u nas, będzie pan wiedział, że to on. Skrajnie niebezpieczny człowiek albo raczej potwór, który uciekł z powodu pańskich niekompetencji.
Rozmówca po drugiej stronie zamilkł. Ciemnowłosa sprawdziła połączenie, choć była pewna, że Brooks się rozłączył. Jednak tego nie zrobił.
- Stracił pan głos, do cholery?! Jako agentka specjalna z FBI bardzo nie lubię jak mi się nie odpowiada.
- Niech pani będzie, skoro to taka pilna sprawa. Mam nadzieję, że dokumentację przyśle pani później, po złapaniu tego groźnego przestępcy. Powtórzy mi pani jeszcze swoje nazwisko?
- Lara Cross- powiedziała Corrie z dumą, powstrzymując narastającą ekscytację.
Udało jej się! Złamała tego nadętego sukinsyna, a jeśli ktoś dostanie opieprz to nie ona tylko Cross! Czyż to nie genialne?
*****
Cross oczywiście szła przodem. Foster kilka kroków za nią, pilnując tyłów. Obydwoje mieli wyciągniętą broń w razie konieczności.
Przeszli przez główną salę, w której znajdowało się mnóstwo pudeł. Brunet zatrzymał się i zajrzał do kilku, ale znalazł tam jedynie stare dokumenty. Szczerze mówiąc, spodziewał się narkotyków, ale nie znalazł ani grama. Najwidoczniej magazyn nie był kryjówką dilerów, co było poniekąd dziwne. Niemniej, poruszali się wyjątkowo wolno. Za każdym stosem pudeł mógł się czaić porywacz z bronią w ręku.
Panowała niepokojąca cisza. James miał wrażenie, że był najgłośniej zachowującą się osobą w pomieszczeniu. Rudowłosa szła bezgłośnie, jak duch. Chociaż doskonale wiedział przed sobą jej sylwetkę, nie słyszał jej kroków. Imponujące, pomyślał.
- Myślisz, że ktoś tutaj jest?- szepnął Foster, gdy dotarli do końca pomieszczenia i nie znaleźli nic podejrzanego. Nawet przytłumionego odgłosu. Jakby było tutaj zupełnie pusto.
- Z pewnością- oznajmiła Lara, po czym pchnęła metalowe drzwi. Głośny skrzyp rozniósł się echem po całym pomieszczeniu.
Brunet przeklął pod nosem. Teraz porywacz na pewno wie, że ktoś przyszedł. Niestety nie mogli tego uniknąć. Ich oczom ukazały się metalowe schody. Nie wyglądały na bardzo skorodowane, więc chyba mogły utrzymać ich ciężar. Z tego miejsca nie było widać drugiego końca, spowijała go ciemność.
Rudowłosa bez słowa zaczęła schodzić w dół. Brunet obrzucił ją morderczym spojrzeniem, którego nawet nie zauważyła lub je zignorowała. Mimo wszystko, powinna była najpierw sprawdzić czy te schody się nie zawalą pod jej ciężarem. Równie dobrze mogłyby być bardzo stare i przeżarte rdzą.
James wchodził na nie dużo ostrożniej. Nie ufał tej konstrukcji. Poza tym była wyjątkowo hałaśliwa. Żeby iść w miarę cicho, poruszali się żółwim tempem. Szli przed siebie, nie mając bladego pojęcia co zastaną na dole.
*****
Debbie siedziała w aucie, bębniąc palcami o tapicerkę. Dobijało ją to czekanie i cisza. Nie słyszała żadnych strzałów, co mogło być dobrym znakiem. Jednak nie potrafiła odpędzić najczarniejszego scenariusza. Oczami wyobraźni już widziała grupę policjantów i techników, pochylających się nad trzema ciałami ukrytymi w czarnych workach. Nawet jej wyobraźnia zawodziła w przypadku wyobrażenia sobie martwych: Jamesa, Benjamina i Lary. Bała się, że już mogą być martwi.
W pewnym momencie zmarszczyła brwi i sięgnęła po lornetkę, którą wcześniej zdążyła niepostrzeżenie wyciągnąć z bagażnika agentki. Jej oczy się nie myliły... Miała przed sobą młodego mężczyznę o ciemnych włosach i ostrych rysach, którego koszulka była mocno zakrwawiona. Był ranny czy raczej komuś coś zrobił?
Szatynka śledziła go lornetką do momentu, gdy zauważyła że coraz bardziej zbliżał się w jej kierunku. Po chwili namysłu kucnęła, chowając się za siedzeniem. W ręce kurczowo ściskała rewolwer. Metal ciążył jej w dłoni, ale się tym nie przejmowała.
Po chwili, która wydawała się jej wiecznością podniosła się trochę, żeby zobaczyć gdzie poszedł facet w zakrwawionym ubraniu. Otworzyła szerzej oczy, nie wierząc w to co właśnie widziała. Facet wchodził do tego magazynu! Do miejsca, gdzie chwilę temu poszli James i Lara i gdzie według anonimowego telefonu przetrzymywany był jej wujek. Czy miała przed sobą porywacza? A może jednak ten telefon był pułapką?
W tej chwili nie potrafiła odpowiedzieć na te pytania. Wiedziała jedno. Musiała za nim iść. Jeśli facet zrobi cokolwiek podejrzanego, zagrozi mu bronią. Miała rewolwer i teoretycznie wiedziała jak z niego strzelać. Rzecz jasna, miała nadzieję tego uniknąć. Liczyła, że sama groźba wystarczy. Nieznajomy nie wiedział, że nie umie strzelać. Miała przewagę.
Dee wychynęła ze swojej kryjówki. Najciszej jak umiała otworzyła, a później zamknęła drzwi sportowego auta Cross. Wiedziała, że łamała właśnie obietnicę złożoną Jamesowi, ale nie mogła postąpić inaczej.
Zaczęła skradać się w kierunku wejścia. Pewnie wyglądała komicznie. Szła powoli, uważnie patrząc gdzie stawia kroki, a w prawej dłoni ściskała rękojeść rewolweru. Przezornie nie trzymała palca na spuście. Nie chciała wystrzelić przez przypadek i tym samym zdradzić swojej pozycji.
Kiedy dotarła do metalowych drzwi, przeklęła. Wyglądały jak nieużywane od dobrych kilku lat. Pewnie przeraźliwie skrzypiały. Jednak kiedy szatynka je lekko uchyliła, okazało się, że zawiasy były naoliwione. Otworzyła szerzej drzwi i dla próby je zamknęła. Były wyjątkowo ciche.
Wślizgnęła się do środka. Przycupnęła za stertą pudeł i znieruchomiała, starając się unormować oddech. W życiu się tak nie bała. Przerażała ją myśl, że być może właśnie znajduje się w kryjówce Artysty.
Kilka sekund później wyjrzała zza kartonów i z ulgą zauważyła tego samego faceta w zakrwawionym ubraniu. Stał tyłem do niej, idąc na koniec magazynu. Usłyszała przeraźliwie głośny skrzyp. Tamte zawiasy z pewnością nie były naoliwione, pomyślała. Odczekała dłuższą chwilę aż nieznajomy wystarczająco się oddali, po czym poszła w tym samym kierunku. Ujrzała metalowe schody, prowadzące prosto w przepaść. Właściwie ciemność, ale równie dobrze mogła być tam przepaść. Już chciała się wycofać, gdy usłyszała za sobą głos, który ją przeraził:
- Dokąd się wybierasz?- zapytał nieznajomy w zakrwawionej koszulce, którego nieumiejętnie starała się śledzić. Z bliska było jeszcze wyraźniej widać krwawe plamy, których było całkiem sporo. W jego oczach błysnęło coś dziwnego... Niepokojącego.
Była taką idiotką. Poza tym jego głos brzmiał tak dziwnie... Dziecięco?Wycofała się, żeby zwiększyć dystans.
- Mam broń i nie zawaham się strzelić- powiedziała, chociaż w jej głosie nie było ani trochę pewności siebie, a poza tym ręce jej drżały. Nie była w stanie strzelić.
- Czyżby?- spytał z okrutnym rozbawieniem wypisanym na twarzy. Zauważyła, że sięgał po coś do kieszeni. On ma broń, przemknęło jej przez myśl.
Cóż, chyba nie miała innego wyjścia. Szatynka odwróciła się tyłem do nieznajomego, a następnie puściła się biegiem po metalowych schodach. Jej stopy w szaleńczym tempie przeskakiwały po trzy, cztery schody. Czasami obijała się o barierkę, ledwie łapiąc równowagę przed upadkiem. Miała nadzieję, że nie skręci sobie karku i że na dole spotka Jamesa i Cross. Oni byli jej ostatnią deską ratunku.
*****
Benjamin nie miał pojęcia ile czasu minęło. W ciemności, pod ziemią dzień i noc zlewały się w jeden pełny oczekiwania "dzień". Tylko odrobinę bolała go głowa. Nadgarstki miał obdarte, choć starał się ruszać jak najmniej, byle tylko rozprostować ścierpnięte kończyny. Zapachu krwi już niemal nie czuł. Przyzwyczaił się, chyba.
Czuł się zmęczony, ale wiedział, że nie może sobie tutaj pozwolić na sen. Jeszcze nie teraz. Prawdopodobnie i tak czekał go sen wieczny. Wtedy sobie odpocznie.
W pewnym momencie usłyszał pierwszy od dawna odgłos. Szczęk metalu. Jakby ktoś schodził po schodach zrobionych z tego materiału? Nie miał pojęcia czy takowe schody znajdowały się gdzieś w pobliżu. Porywacz zaniósł go tutaj, gdy był nieprzytomny, więc nic nie widział ani nie słyszał.
Z oczekiwaniem przysłuchiwał się odgłosom, które coraz bardziej się zbliżały. Wyobrażał sobie schodzącego tutaj porywacza z nożem w ręku. Pewnie załatwi to w tradycyjny sposób, bez broni palnej. Sądził tak po krwi. Czy jego posoka też udekoruje te ściany?
Czy się bał? Nie. Niemniej wolałby dostać kulkę w głowę. To byłoby mniej bolesne i szybsze. Tak przynajmniej mu się wydawało.
Jednak zamiast nieco dziecięcego głosu usłyszał dwa inne, wyjątkowo znajome.
- Żwir i ziemia- powiedział kobiecy głos tylko odrobinę głośniejszy od szeptu.- Zupełnie jak za paznokciami Georgii Carlton.
- To prawda. Corrie przez cały czas miała rację- zgodził się z nią męski głos, choć aż biło od niego niezadowolenie.
Teraz już Benjamin wiedział kto przyszedł. Policja, a właściwie policjant i agentka FBI. Jednak tutaj nie zginie. Ta myśl poniekąd go ucieszyła.
- To ja, Benjamin. Tutaj jestem!
Usłyszał kroki. Chwilę potem poczuł drobne kobiece dłonie, majstrujące przy jego kajdankach.
- Jak się czujesz? Widzę, że jesteś ranny- odezwał się James, policjant, który nieraz bywał w galerii w sprawie krwawych obrazów. Brunet zdjął mu opaskę z oczu, po czym wyciągnął z kieszeni latarkę i oświetlił kajdanki Cross, żeby ułatwić jej zadanie.
- Bywało lepiej, ale to nic poważnego. Już prawie nie boli. Jak udało wam się mnie znaleźć?
- Na pytania przyjdzie czas później. Na razie naszym priorytetem jest wydostanie się stąd. Widziałeś porywacza?
- Tak, zanim mnie ogłuszył. Od kiedy odzyskałem przytomność, nie pojawił się.
- Byłbyś w stanie go rozpoznać?
Benjamin potwierdził.
- Gotowe- oznajmiła Cross, zdejmując kajdanki najpierw z rąk, a następnie, odkleiła srebrną taśmę, którą miał okręcone kostki. Benjamin z ulgą roztarł dłonie i rozprostował nogi.
Tymczasem Foster oświetlił ściany. Z jego ust wyrwało się ciche przekleństwo. Benjamin spojrzał w tamtym kierunku i nie mógł uwierzyć w to co widział. Po pierwsze krwi było mnóstwo. Wolał nie myśleć, ile osób tutaj zginęło. Po drugie, kawałek dalej ujrzał tak zwane krwawe obrazy. W związku z tym nasuwał im się jeden wniosek. Były namalowane na ścianie. Artysta i porywacz to ta sama osoba.
Kontemplację znaleziska przerwał im strasznie głośny skrzyp metalowych schodów. Brzmiał jakby ktoś po nich... Skakał? Biegł? Oba jednocześnie?
*****
Debbie z ulgą przywitała ziemię i żwir pod butami. Myślała, że zabije się na tych schodach. Już miała przed oczami obraz, gdzie potykała się i staczała się w dół jak worek ziemniaków. Na pewno skończyłaby ze skręconym karkiem. Jakimś cudem jej się udało. Kawałek dalej zobaczyła światło latarki, więc puściła się biegiem w tamtą stronę. Zatrzymała się dopiero, kiedy wpadła w ramiona Jamesa.
- Dee? Co ty tutaj robisz?- spytał zdziwiony brunet, ale jej nie odepchnął. Wręcz przeciwnie, objął ją mocniej, czując że cała drży. Szatynka z ulgą wdychała znajomy zapach, który działał na nią uspokajająco.
- Widziałam go. Porywacza, mordercę... Miał zakrwawione ubrania. Wiem, miałam zostać w samochodzie, ale bałam się, że was zaskoczy od tyłu... Jestem beznadziejna w śledzeniu... Widział mnie, odciął mi drogę ucieczki i... Zostały mi tylko te cholerne schody. Tak się cieszę, że was widzę.
- Już w porządku. Nic ci z nami nie grozi- rzucił James.
- Dee?- szatynka usłyszała znajomy głos. Czy to... Wujek? Brunet oświetlił Benjamina snopem światła. Debbie natychmiast puściła policjanta i uściskała wujka. Czuła tak wielką ulgę.
- Tak się cieszę, że nic ci nie jest- mruknęła ze łzami w oczach, nie wypuszczając go z uścisku. Tak bardzo bała się, że nie zdążą.- Za chwilę stąd wyjdziemy.
- Obawiam się, że to niemożliwe - rozległ się gdzieś za nimi dziecięcy głos. Wszyscy obrócili się w kierunku źródła głosu, ale w ciemności nie mogli go dostrzec.
- Wyłącz latarkę- poleciła agentka policjantowi. James posłuchał jej.
Wtedy nie będą nic widzieć, pomyślała spanikowana szatynka. Wokół panowała ciemność i nie widziała absolutnie nic. Ściskała rewolwer, który w tej sytuacji okazał się zbędny. Nie zamierzała strzelać na oślep, bo mogłaby kogoś zranić. Poczuła elektryzujący dotyk na swojej dłoni. Uśmiechnęła się lekko, chociaż bała się, że stąd nie wyjdą. Porywacz miał nad nimi przewagę. Znał to miejsce, więc mógł poruszać się w ciemności. Oni nie. Ponadto jego głos dobiegł z drugiej strony. Pewnie istniało jakieś inne przejście, o którym nie mieli pojęcia.
Dopiero po chwili Dee załapała, że James rysuje na jej dłoni litery. Próbował jej coś powiedzieć bez słów, tak żeby morderca ich nie słyszał. Genialne, choć równie dobrze mogło to być pożegnanie... O ile się nie pomyliła James przekazał jej: mów do niego. To część jakiegoś planu, żeby stąd wyjść? Cokolwiek to było, zamierzała mu zaufać.
- Dlaczego to niemożliwe?- krzyknęła prosto w ciemność, trochę niepewnie. Poczuła na swojej dłoni: tak, a potem dalej.- Wypuść nas proszę to zapomnimy o całej sprawie. Chcemy tylko stąd wyjść.
- Nic nie rozumiecie- odpowiedział porywacz. Szatynkę aż przeszedł dreszcz, słysząc ten dziwny, nieco dziecięcy głos, choć widziała młodego, ale dorosłego mężczyznę.
- To nam wytłumacz. Na pewno dojdziemy do porozumienia. Jak się nazywasz?
Przez chwilę panowała cisza. Debbie bała się, że zadała nieodpowiednie pytanie. Może nie powinna pytać o tożsamość? Kiedy już myślała, że wszystko zepsuła, odpowiedział jej:
- Victor.
Dalej, poczuła na ręce.
- Debbie. Teraz mógłbyś wyjaśnić mi, dlaczego nie chcesz pozwolić nam odejść? Nie wiem jak ty, ale ja nie przepadam za ciemnością.
Szatynka mówiła cokolwiek, byle tylko kontynuować rozmowę. Dzięki temu przynajmniej wiedzieli czy się zbliża i gdzie, w przybliżeniu, się znajduje.
- Też tak kiedyś miałem. Później przyzwyczaiłem się do ciemności. Skoro prosisz, Debbie, wyjaśnię ci to. Nie wypuszczę was, ale mogę wam to powiedzieć- nastąpiła krótka pauza. Szatynka czekała.- Chodzi mi tylko o niego. To on zniszczył mi życie, więc ja zamierzam odebrać mu jego. To sprawiedliwe.
- On? Jaki on?
- Nie udawaj idiotki, Debbie. On, ten którego ogłuszyłem i przywiozłem tutaj, Tom!
Szatynka wzdrygnęła się, słysząc gniewny ton Victora. To imię nic jej nie mówiło. Tak samo jak Tom. Porywacz brał Benjamina za kogoś innego! Ta informacja uderzyła w nią niczym bumerang. Czy osoby chore psychicznie zachowywały się podobnie jak lunatycy? Nie można ich było budzić z ich snu, w tym przypadku ogromnej pomyłki? Gdyby tylko znała odpowiedź na to pytanie...
- Jestem pewna, że Tom sobie na to nie zasłużył...
Victor nie odpowiedział. Cisza, która zapadła zdawała się być jeszcze bardziej przerażająca niż jego głos. Po chwili Dee usłyszała zduszony krzyk nieopodal siebie i odgłos kroków na żwirze.
- Wujku? W porządku?
Szatynka zaczęła badać rękami przestrzeń wokół siebie w poszukiwaniu Benjamina. W końcu natrafiła na jego rękę i ją chwyciła.
- Tylko trochę mnie drasnął nożem- szepnął cicho.
- Nic nie rozumiesz, Debbie- stwierdził Victor z dezaprobatą.
Szatynka kucnęła na ziemi koło wujka.
- Gdzie cię zranił?- spytała, nie przejmując się tym, że ten psychol ją usłyszy.
Benjamin naprowadził jej dłoń w odpowiednie miejsce. Przez moment nie mogła wydobyć z siebie ani słowa. Benjamin miał ranę w okolicy brzucha. Potwornie krwawiła. Pod palcami czuła gorącą, wylewającą się w zaskakującym tempie posokę. Musiała coś zrobić.
- Więc mi to wyjaśnij, zamiast ranić go nożem. Potrzebuje pomocy. Pozwól nam go stąd zabrać. Przysięgam, że nigdy więcej tu nie wrócimy...
- Już mówiłem. Nie wyjdziecie stąd żywi. On musi zginąć i zapłacić za to, co mi zrobił. Gdybyś wiedziała, nie broniłabyś go, Debbie.
Szkoda tylko że pomylił sobie osoby. Jej wujek nie był żadnym Tomem... Nagle przypomniała sobie skąd znała to imię. Pojawiło się w kontekście Artysty.
- Mieszkałeś w dzisiejszej galerii, prawda?
- Byłem tam zamknięty, w piwnicy- odpowiedział po chwili Victor.- Właśnie tam oswoiłem się z ciemnością.
- Czy to ty jesteś Artystą, mordercą, który rysował obrazy za pomocą krwi swoich ofiar?- kontynuowała Debbie.
Po prostu musiała znać odpowiedź. Z napięciem czekała na ciąg dalszy. Skoro miała umrzeć, to chociaż pozna prawdę. Właściwie wszystkie osoby, które jeszcze jej nie skreślili znajdowały się razem z nią w podziemiach magazynu.
- Tak mnie nazywają media. Ja tylko rysuję. Robię to co mówiła mi Maggie.
- Kim jest Maggie?
- Pomogła mi po ucieczce z piwnicy. Jako jedyna naprawdę chce mi pomóc. Żeby zacząć od nowa muszę go zabić. Inaczej nigdy nie uda mi się zapomnieć o przeszłości.
Jego odpowiedzi były enigmatyczne. Nie rozumiała, kim był, a tym bardziej kim była ta Maggie. W artykułach, które pokazał jej James była mowa jedynie o Tomie alkoholiku, Lindzie i ich dziecku. Małym dziecku. Choć głos Victora mógłby wskazywać na młodszy wiek, nie był dzieckiem.
- Tom był twoim ojcem?- spytała w końcu, chcąc rozwiać wątpliwości.
- Nie. Tym pytaniem zakończyłaś rozmowę, Debbie. Jak mogłaś zapytać czy ten potwór był moim ojcem? Nigdy w życiu.
- Nie, proszę... Mam jeszcze kilka pytań. Wybacz, że cię uraziłam.
Victor jej nie odpowiedział. Usłyszała chrzęst żwiru pod butami. Zbliżał się. Spieprzyła sprawę. Usłyszała go tak strasznie blisko. Adrenalina krążyła jej w żyłach. Wyciągnęła przed siebie rewolwer, ale nie wiedziała gdzie strzelać. Nie wiedziała też czy powinna uciekać w kierunku schodów. Nagle usłyszała huk strzału. Przeraziła się. Nie miała pojęcia kto strzelał.
- Zapal latarkę, James- odezwała się gdzieś po prawej agentka.
Brunet posłuchał jej i po ich prawej ukazał się ciemnowłosy, młody mężczyzna w zakrwawionych ubraniach, który leżał w kałuży krwi. Splunął koło siebie krwią.
- Jak mogliście? Ja tylko słuchałem Maggie... Chciałem zacząć od początku- mruknął cicho, z przemożną złością Victor.
Zaraz po tych słowach głowa opadła mu bezwładnie na podłoże. Choć miał otwarte oczy, Debbie wiedziała, że umarł. Znała już to puste spojrzenie. Po raz pierwszy nie wywołało w niej ono żadnych negatywnych emocji. Artysta umarł. To koniec jego serii morderstw.
- Kto strzelał?- zapytał Benjamin, chociaż jego głos brzmiał słabo.
Musieli wezwać karetkę. Jak najszybciej.
- Ja- przyznała agentka, przyglądając się mordercy z zaciekawieniem.- To był strzał w ciemno, dosłownie. Jednakże okazał się wyjątkowo udany.
Cross uratowała im życie. Koszmar się skończył... Nagle do Debbie dotarła fala bólu. Upadła na kolana, nie mogąc utrzymać się na nogach. Przez moment nie rozumiała, co się z nią działo. Zobaczyła pochylających się nad nią Jamesa i Cross. Mówili do niej, ale nie potrafiła ich zrozumieć. Czuła się jakby była pod wodą. Dopiero po chwili coś do niej dotarło. Victor ją zranił. Zabawne, w ogóle tego nie poczuła. Zrobiła się strasznie senna. Nie potrafiła powstrzymać opadających powiek.
*****
W tym samym czasie Corrie była na lotnisku. Miała na oku pewną osobę, zaledwie kilka kroków od niej. Już nie mogła dłużej czekać. Zdjęła okulary przeciwsłoneczne, wyciągnęła swojego służbowego glocka i przyłożyła go do skroni Meghan Verny.
- Szach mat, suko. Nigdzie nie lecisz. Mam nadzieję, że cieszysz się na ponowne spotkanie. Masz nam sporo do powiedzenia. Myślałaś, że nabierzemy się na tandetny numer z anonimowym telefonem? Niedoczekanie.
Psycholożka się nie stawiała. Wiedziała, że przegrała. Nie miała szansy uniknąć wymiaru sprawiedliwości. W myślach pożegnała swoją karierę. To koniec.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top