❃ morning on the seine near giverny, 1897

your little brother never tells you
but he l o v e s you so

Luke obudził się w łóżku Michaela o trzeciej nad ranem i przez kilkanaście minut po prostu przyglądał się śpiącemu chłopakowi. Jego twarz widoczna była dzięki światłom, wpadającym do środka przez niezasłonięte okna. Michael miał ten typ urody, który mógł podobać się każdemu. Nie dlatego, że był wybitnie przystojny (chociaż według Luke'a nie mijało się to z prawdą), ale dlatego, że wyglądał jak przyjaciel. Miał znajomą twarz, jego jasnoróżowe usta zdawały się być stworzone do podnoszenia innych na duchu poprzez uśmiech, a kiedy patrzył na ciebie zielonymi oczami (jedno miało uroczą domieszkę brązowego koloru), to wiedziałeś, że możesz powiedzieć mu wszystko. 

Jednak Luke'a fascynowało coś innego. Ponieważ pod tą fasadą uczynności, pod uśmiechem, błyskiem w oczach... Pod tym wszystkim znajdował się smutek, tak głęboko ukryty, że być może nawet Michael w pełni nie zdawał sobie sprawy z jego istnienia. Luke znał ten rodzaj smutku i miał świadomość, że wystarczy jeden czynnik, by Michael pękł. 

Luke nie był pewien, czy chłopak sobie z tym poradzi.

舞圭琉

Kiedy Luke dotarł do swojego mieszkania, dochodziła czwarta nad ranem. Przemierzając pieszo ulice Nowego Jorku zastanawiał się nad tym, jak drastycznie zmieniło się jego życie zaledwie dwa lata temu, sprawiając, że stał się taki, jakim dziś mogą oglądać go ludzie. Nie lubił wracać myślami do wydarzeń, które były przyczyną upadku. Po prostu nie był w stanie znaleźć wyjścia z poczucia winy, a ono nie mogło zmienić przeszłości i tego, co zrobił.

Cicho wszedł do mieszkania, znajdującego się w starej kamienicy, nieco oddalonej od centrum miasta. Nie chciał obudzić współlokatora, który o tej porze prędzej by go zabił, niż powiedział dzień dobry. Calum miał to do siebie, że potrafił być albo najmilszą osobą na świecie, albo nienawidził wszystkich i wszystkiego, nie było nic pomiędzy. Wiedział, że Luke często wychodzi nocami, dlatego starał się nie reagować na dziwne dźwięki, ale mimo wszystko blondyn wolał być ostrożny. 

W kupionym przez nich mieszkaniu znajdowały się jedynie dwie duże sypialnie, a Calum wiedział, że Luke potrzebuje przestrzeni, w której mógłby tworzyć. Właśnie dlatego brunet zaproponował, by wstawili dwa łóżka do jednego pokoju, a drugi przerobili na pracownię dla młodego artysty. Luke protestował, ponieważ nie sądził, że Calum naprawdę chce dzielić z nim pokój tylko dlatego, że Luke ubzdurał sobie malowanie, ale Cal nie dał za wygraną i czasami blondyn myślał, że przyjaciel po prostu chce go pilnować. Był jednak wdzięczny, ponieważ teraz mógł udać się do miejsca, które przynosiło mu spokój. 

Pracownia urządzona była podobnie do tej znajdującej się w rodzinnym domu Luke'a, jednak panował tutaj większy bałagan. Na podłodze porozrzucane były gazety, które miały chronić wykładzinę przed plamami z farb (swoje zadanie wykonywały niestety dość nieudolnie), na ścianach rozwieszone były puste płótna i namalowane obrazy. W kącie pokoju stał stolik i tak samo jak w domu Hemmingsów, znajdował się na nim wazon ze świeżymi słonecznikami. 

Luke powoli podszedł do okien i odsłonił je, patrząc na niebo, które dopiero się przejaśniało. Bladoróżowy kolor mieszał się z błękitem, ustępując mu miejsca, by wrócić następnego dnia. Dziewiętnastolatek uwielbiał tę porę, ponieważ przypominała mu jeden z jego ulubionych obrazów, Poranek nad Sekwaną, w pobliżu Giverny. Claude Monet namalował go w 1897, razem z co najmniej siedemnastoma innymi płótnami, przedstawiającymi niemal ten sam widok. Luke z nich wszystkich wybrał ten jeden i stworzył swoją pierwszą reprodukcję, która wisiała teraz w salonie.

Blondyn podszedł do gramofonu i wybrał zrobioną na zamówienie płytę z kompozycjami Vivaldiego, następnie powoli opuszczając igłę na winyl i słuchając pierwszych dźwięków Atenaide. Usiadł na podłodze, wcześniej zdejmując bluzę i przyciągając do siebie ostatnie płótno nad jakim pracował. W zasadzie nie był to obraz, raczej szkic. Luke próbował dopracować artystyczny motyw tatuaży, który rozpoczął na własnym ciele.

Wpatrując się w słońce, które powoli wzbijało się na coraz wyższe poziomy nieba, zaczął myśleć o sobie i o wszystkim, co było z nim nie tak.

Zdiagnozowano u niego osobowość borderline kiedy miał osiem lat i pobił swojego starszego brata niemal do nieprzytomności. Nie miewał szczególnie chwiejnych nastrojów, jednak choroba ta przejawiała się u niego napadami intensywnego i często nieuzasadnionego gniewu, oraz lękiem przed odrzuceniem. Z czasem okazało się, że perspektywa utraty kogoś bliskiego jest dla niego tak przerażająca, że za wszelką cenę starał się zatrzymać przy sobie bliskich, wielokrotnie stając się agresywnym. Od razu rozpoczęto faszerowanie go antypsychotykami, które dawały coś jedynie na krótki okres czasu.

Mama Luke'a posyłała go do wielu specjalistów. Niektórzy nie zgadzali się z postawioną wstępnie diagnozą, uważając, że chłopak ma objawy IED, czyli eksplozywnych zaburzeń przerywanych. Były to wybuchy agresji nieproporcjonalnej do sytuacji, która spowodowała złość. Tak jak wtedy, gdy Luke pobił Bena, bo ten zniszczył jego ulubioną zabawkę. To nie była wina żadnego z nich, ośmiolatek po prostu miał coś nie tak z głową.

Kolejny psychiatra — kolejna porcja leków, niszcząca umysł dziecka.

Następnie pojawiła się schizofrenia paranoidalna, ponieważ w wieku dwunastu lat Luke zaczął słyszeć różne rzeczy. Na początku Liz Hemmings myślała, że jej syn tylko stara się radzić sobie z samotnością, na którą był skazany przez problemy psychiczne i wymyślił sobie przyjaciela. Nie obchodziło jej to, że jest na to odrobinę za duży. Chciała tylko, żeby było z nim lepiej. Jednak w końcu stało się to tak niepokojące, a Luke zaczął robić niebezpieczne rzeczy, tłumacząc, że to oni go namawiają, więc koszmar ze szpitalami psychiatrycznymi powrócił. Luke w ciągu siedmiu lat znajdował się w czterech takich placówkach.

W końcu, gdy skończył piętnasty rok życia, pozwolono mu wyjść. Nie dlatego, że był zdrowy, bo nie był. Wypuszczono go przez to, że nauczył się ukrywać ataki chorób i przestał wspominać o nich. Od tamtej pory po prostu brał kolorowe tabletki i udawał, że wszystko jest w miarę w porządku. Czasem nawet się udawało, bo Luke lubił myśleć, że jest normalny.

Jego rozmyślania przerwało ciche pukanie do drzwi. Atenaide zmieniło się w Magnificat, a Luke odwrócił głowę, by z zaskoczeniem ujrzeć swojego młodszego brata, Olivera. Ośmiolatek niepewnie wsunął się do pracowni, miał na sobie starą koszulkę Luke'a i swoje szare dresy, luźno zwisające na nogach. Krótkie blond włosy odstawały na wszystkie strony, a błękitne oczy były mocno podkrążone. Oliver tak bardzo przypominał Luke'a, że dziewiętnastolatek aż mu współczuł.

– Olly, co ty tutaj robisz? – spytał z autentycznym zdziwieniem, wciąż nie ruszając się z miejsca. Była jakaś szósta nad ranem, chłopiec nie miał prawa tu być.

Dziecko przemierzyło odległość, która dzieliła je od brata, by następnie usiąść obok i z zaciekawieniem spojrzeć na czarne wzory na płótnie. – Mieliśmy być razem w ten weekend, pamiętasz? Ale wujek Cal powiedział, że cię nie ma i pozwolił mi tu zostać.

Luke mentalnie uderzył się pięścią w twarz. Jak mógł o tym zapomnieć? Zamiast spędzić czas z bratem, upijał się gdzieś na moście i przespał się z niemal obcym facetem. Piękny przykład dla dziecka, archetyp idealnego brata i syna.

– Cholera, przepraszam, dzieciaku. Całkiem wyleciało mi to z głowy...

– Jest okej, Lu. Tata powiedział, że możesz zapomnieć, ale i tak chciałem przyjść – stwierdził melodyjnym głosem i podniósł swoje duże oczy na Luke'a, uważnie mu się przyglądając. – Nie powiem mu, że cię nie było, bo się zezłości. Ale wszystko jest dobrze, prawda? Słyszałem wasze krzyki i wcale nie chciałem, żeby tatuś na ciebie krzyczał, bo nie zrobiłeś nic źle, a mama... Mama zawsze mówiła, że trzeba tylko mocno cię kochać i nic więcej.

Luke szybko zamrugał, nie chcąc się przy nim rozpłakać. Oliver był jedyną osobą, która wywoływała w nim tak silne uczucia, nie będące gniewem. Blondyna zadziwiała inteligencja tego dziecka. Ich mama zginęła, kiedy Olly miał sześć lat, więc zaskakujące było, że pamiętał jej słowa. Luke nie był pewien, czy Oliver w pełni pojmuje to, co stało się z tą kobietą.

– Tata miał rację, maluchu. Zachowałem się okropnie i przepraszam za to, że musiałeś nas słuchać. Czasami dorośli zachowują się jak najgorsze dzieci – stwierdził Luke, spuszczając wzrok na swoje dłonie. Oliver delikatnie dotknął lekko zabrudzonego bandaża, przebiegając po nim drobnymi palcami. – To nic takiego. Wszystko jest dobrze, Olly.

– Nie wolno kłamać – mruknął chłopiec pod nosem. Luke naprawdę wiedział, że nie zasługiwał na troskę Olivera, nie zasługiwał na jego miłość i prawdopodobnie nigdy nie będzie w stanie tego zmienić. Jednak siedząc obok tego kruchego człowieka, tego miniaturowego Luke'a... Artysta znów odczuwał spokój, który zniknął w momencie, gdy Luke opuścił mieszkanie Michaela.

Przez moment oboje siedzieli w milczeniu. Głowa Olivera obracała się dookoła, z zaciekawieniem chłonąc wzrokiem wnętrze pomieszczenia. – Grosik za twoje myśli? – odezwał się Luke, obejmując brata ramieniem.

– Namalowałeś Mikiego – stwierdził ośmiolatek, wskazując palcem na obraz, wiszący pod sufitem. Znajdował się na nim Michael, był to jeden z pierwszych portretów, które Luke stworzył po poznaniu starszego od siebie mężczyzny.

Blondyn zmarszczył brwi, patrząc to na brata, to na obraz. – Znasz tego pana?

– Pewnie! Mikey pomógł mi znaleźć Jack'a, kiedy zgubiłem się w galerii – wyjaśnił Oliver, a Luke uśmiechnął się lekko. Po sposobie w jaki Olly wypowiedział te słowa, Luke wywnioskował, że Michael zrobił na jego młodszym bracie bardzo pozytywne wrażenie, ale jak mogłoby być inaczej? W końcu to Michael. – Dlaczego tak dużo go malujesz? Czy to twój chłopak? Całujecie się jak w telewizji? – ostatnie pytanie Oliver zadał konspiracyjnym szeptem, jakby bał się, że ściany zdradzą jego tajemnicę. Luke z urzeczeniem wpatrywał się w tego ślicznego chłopca, obracając między palcami pędzel.

– Jesteś za mały na takie rozmowy, kolego. Poza tym co robisz na nogach tak wcześnie, hm?

– Zmieniasz temat, głupku. Wcale nie jestem mały i wiem, co to całowanie się. Lily z przedszkola ostatnio pocałowała mnie o tu – rzucił, dotykając palcem policzka i uśmiechając się dumnie.

– Mały żigolo, ale zaprosisz mnie na wasz ślub, co? Mogę sypać za wami kwiatki – powiedział Luke, wywołując u braciszka napad śmiechu. Dźwięk ten był tak piękny, że akompaniament Vivaldiego zniknął ze świadomości Luke'a, pragnącego cieszyć się jedynie śmiechem Olivera i tym, że to on go wywołał.

– Tylko jak ty zaprosisz mnie na ślub z Mikim – zdecydował Olly po długim namyśle i uśmiechnął się wesoło, przechylając lekko głowę w bok.

Luke przewrócił teatralnie oczami i postarał się ukryć rozbawienie, by wyglądać jak najbardziej poważnie. – Umowa stoi, kowboju.

– Nie chcę być kowbojem. Dzisiaj będę hrabią Dracula. – Na potwierdzenie swoich słów Oliver wstał i zagiął palce, udając, że są to szpony, następnie syknął na Luke'a i znów wybuchnął śmiechem.

Blondyn również się podniósł i lekko szturchnął chłopca, sięgającego mu zaledwie do pasa. – W porządku, Draculo. Musimy upolować ci jakąś niewiastę, która odda krew na śniadanie dla hrabi – zaśmiał się Luke, biorąc Olivera na ręce. Chłopiec objął go za szyję i uniósł brwi ku górze.

– Mogę zjeść wujka Caluma?

– Tak. Myślę, że ta niewiasta się nada – mruknął Luke, zagryzając dolną wargę, by powstrzymać śmiech, który na pewno obudziłby ich “niewiastę”.

Luke przez cały czas żałował, że ich mama nie mogła zobaczyć, na jakiego wspaniałego chłopca wyrasta jej najmłodszy syn. Na pewno byłaby szczęśliwa, widząc relację, jaka panuje między Lukiem i Oliverem. Może nawet czułaby dumę przez fakt, że Luke nawet raz nie krzyknął na Olly'ego.

Cuda się jednak nie zdarzały i nic nie mogło wrócić Liz Hemmings życia. Luke wiedział, że Oliver pewnego dnia zrozumie, co się stało. Wiedział, że w końcu straci jedyną ważną dla niego osobę.

Bo nie wyobrażał sobie, że Oliver będzie chciał mieć z nim cokolwiek wspólnego, gdy dowie się, że to Luke zabił jego mamę.

co myślicie o luke'u i oliverze?

jakieś teorie odnośnie ostatniego akapitu i śmierci liz?

jak się czujecie? mam nadzieję, że dobrze.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top