❃ les raboteurs de parquet, 1875.
i felt your hands in my hair,
i felt your breath on my neck,
yeah, i need to feel you a g a i n
Michael nie spodziewał się, że po otworzeniu oczu ujrzy obok siebie Luke'a, dlatego jego rozczarowanie nie było aż tak dotkliwe. Puste miejsce w łóżku było zimne, kiedy chłopak przejechał po nim dłonią, co taką samą pustką napełniło jego serce. Dwudziestolatek zamknął oczy i wciągnął w płuca powietrze, wciąż czując delikatny zapach Luke'a, kojarzący się z farbami i słonecznikami.
Niebieskowłosy doskonale pamiętał każdy szczegół ze spędzonej z nim nocy. Pamiętał odgłosy łączących się ust, pamiętał jak desperacko ich dłonie przyciągały nawzajem ich ciała, nieporadnie pozbywając się ubrań. Pamiętał górujące nad nim ciało Luke'a, jego dłonie w swoich włosach, gorący oddech na szyi. Pamiętał pot, który spływał po ciele blondyna i to, jak słodko imię Michaela wypłynęło z ust młodszego chłopaka, gdy ten osiągnął orgazm, wciąż będąc wewnątrz Mike'a.
Michael na dobrą sprawę nie znał Luke'a, jednak nie uważał, by to co zrobili było złe. Poza kierującym nimi pożądaniem Michael czuł również pragnienie bliskości drugiego człowieka. Nie byle jakiego człowieka. Michael potrzebował Luke'a, a Luke Michaela — co do tego nie miał wątpliwości. Seks z Lukiem nie był pierwszym razem, który Michael odbył z mężczyzną, ale w przeciwieństwie do tamtego, ten coś znaczył.
Michael wiedział, że nie będzie w stanie pozbyć się blondyna ze swojej głowy, chociaż nie był pewien, czy to dla niego dobre.
舞圭琉
– Ashton, nie chcę się z tobą kłócić przez telefon. Chcę tylko wiedzieć, że wszystko u ciebie w porządku – westchnął Michael, skręcając za róg i przebiegając przez skrzyżowanie. Jego oczom ukazał się dwupiętrowy budynek, w którym znajdowało się schronisko dla psów. – Nie widziałem cię od soboty, jest poniedziałkowy wieczór...
– Jestem dorosły. W przeciwieństwie do ciebie, mnie nie trzeba niańczyć – w głosie Ashtona pobrzmiewała irytacja. Z odgłosów dochodzących do Michaela przez telefon wnioskował, że jego przyjaciel nie znajdował się w domu. Może był w jakimś barze?
– Nie musisz być niemiły. Wracasz dzisiaj? – spytał Mike, popychając drzwi wejściowe. Dzwoneczek nad nimi powiadomił właścicielkę o jego przybyciu. Blondwłosa kobieta uśmiechnęła się do niego zza kontuaru, podnosząc wzrok znad zeszytu, w którym zapisywała numery telefonów ludzi, którzy w ostatnim czasie adoptowali nowe zwierzaki.
Michael tęsknił za Ashtonem, bo rzadko rozstawali się na dłużej niż jeden dzień. Ostatnio ich stosunki nie były najlepsze i Mike miał nadzieję na wyjaśnienie tego, ponieważ konflikt między Ashtonem i Lukiem niepokoił go tym bardziej, im częściej o nim myślał. Ludzie nie skaczą sobie do gardeł przez zwykłą kłótnię. Czasem potrzeba niewiele, by coś w nas pękło, ale tutaj niewątpliwie chodziło o coś więcej.
– Nie wiem, Michael. Odezwę się do ciebie – po tych słowach Ashton zwyczajnie się rozłączył, zaś Michael z rezygnacją schował komórkę do tylnej kieszeni spodni.
Podszedł do kobiety i przechylił się nad kontuarem, by szybko cmoknąć ją w policzek. – Cześć, mamo. Jak się czujesz?
– Cześć, kochanie. Czuję się świetnie, od otwarcia znalazłam dom dla trzech psów: Pixie, O'Della i Berniego...
– Oddałaś Berniego bez dzwonienia do mnie? – spytał Michael z wyrzutem, kierując się do sali, w której trzymane były psy. Bernie był starym i nadzwyczaj przyjaznym golden retrieverem, którego Michael znalazł rannego na poboczu. Kochał tego psa, jednak nie mógł wziąć go do siebie i cieszył się, że Bernie w końcu znalazł dom, nawet jeśli było mu przez to smutno.
Jego mama, Karen, otworzyła to schronisko trzy lata temu, chcąc pomagać zwierzętom, które nie miały gdzie się podziać. Kobieta z zawodu była malarką, jednak wiedziała, że sztuką nie zmieni świata i oddała się pomocy innym. Michael był pod wieloma względami taki jak ona.
Teraz matka spojrzała na niego z lekkim uśmiechem. – Chciałam, ale zapewniam cię, że Bernie będzie szczęśliwy. Dwunastoletnia dziewczynka totalnie się w nim zakochała, byłbyś zachwycony – zapewniła Karen, wracając do pisania w zeszycie.
– Przeważnie masz rację, więc ci wierzę. – Michael wszedł do dużej sali i rozejrzał się. Po obu stronach rozciągały się rzędy klatek, w których jedne psy leżały spokojnie, a inne domagały się uwagi, drapiąc po kartkach, bądź szczekając przyjaźnie. Przeważnie trafiały tutaj w fatalnym stanie, jednak pod opieką Michaela i kilku innych młodszych wolontariuszy szybko wracały do siebie, co było najważniejsze.
Aktualnie w sali znajdował się starszy mężczyzna, który mył podłogę, co jakiś czas stukając palcami w klatki, by pokazać zwierzętom, że są zauważane. Patrząc na niego, Michael z jakiegoś powodu pomyślał o obrazie Gustave'a Caillebotte'a, Cyklinierzy z 1875 roku. Przedstawiał on mężczyzn, skrobiących drewnianą podłogę. Mike nie zachwycał się tym dziełem, ale doceniał je, gdyż przedstawiało pracę wykonywaną dla innych, a to właśnie miało miejsce w tym schronisku. Cała tutejsza praca wykonywana była dla zwierząt, które potrzebowały pomocy ludzi i Michael lubił tą koncepcję — pomoc tym, którzy sami nie mogą sobie pomóc. Tym, którzy najbardziej tego potrzebowali.
– Dzień dobry, Steven – rzucił wesoło chłopak, zwracając na siebie uwagę staruszka.
– O, witaj, Mike. Stęsknili się tu za tobą – odparł rozbawiony Steve, wskazując na uradowane widokiem Michaela psy.
Michael często bywał nieszczęśliwy, czego powodem byli inni ludzie. On wyciągał do nich pomocną dłoń, a oni metaforycznie mu ją odcinali, biorąc wszystko, nie dając nic w zamian. Mike czerpał radość z radości innych, żył dla nich, nie dla siebie. Wierzył, że każdy z nas zesłany jest po coś, a jego czymś było wprowadzanie światła tam, gdzie nie ma na nie nadziei. Jeszcze nigdy nie było sytuacji, w której Michael pojawiłby się w czyimś życiu, nie zmieniając go na lepsze i nawet jeśli bezpowrotnie oddawał część siebie, nie żałował żadnej sekundy własnego istnienia. Lecz będąc wśród tych czworonożnych istot Michael zapominał o smutku, ukrytym gdzieś na dnie serca. Ponieważ wiedział, że niezależnie od sytuacji, te psy go nie skrzywdzą, nie wykorzystają, nie zdradzą. I właśnie dlatego ciągle tu wracał.
Chłopak kucnął przy pierwszej klatce, wciskając dłoń między kratki i pozwalając polizać ją białemu psu rasy samoyed. Trafił tutaj w zeszłym tygodniu i wciąż był bardzo nieufny w stosunku do ludzi, ponieważ musiał być skrzywdzony przez poprzednich właścicieli. Michael nie rozumiał, jak można ranić tak piękne stworzenia. – Już dobrze, mały. Tu jesteś bezpieczny...
– Michael?
Na dźwięk znajomego głosu Mike wstał i odwrócił się w stronę wyjścia. Jego oczom ukazał się wysoki, przystojny brunet z szerokim uśmiechem na twarzy. – Calum, tak? – przypomniał sobie, wycierając dłoń w czarne spodnie i podchodząc bliżej. – Co tutaj robisz?
– Mam dość ludzi i szukam nowego towarzysza życia, bo mój współlokator to dupek – odpowiedział z rozbawieniem, patrząc w zielone oczy rozmówcy.
Michael zaśmiał się cicho, lustrując go wzrokiem. Czarne jeansy, które były dobrze dopasowane do długich nóg, szara koszulka z żółtym logo zespołu State Champs. Calum wyglądał dobrze, a najlepszy był uśmiech, przez który wokół jego oczu pojawiały się urocze zmarszczki. – Cóż, idealnie trafiłeś. Na pewno mamy kogoś, kto przypadnie ci do gustu.
– Pracujesz tutaj? – spytał Cal z zaciekawieniem, kiedy Michael pokazywał mu kolejne psy.
– To schronisko mojej mamy, często jej pomagam – wyjaśnił. Dotarli do pierwszej klatki po prawej stronie; tej, w której znajdował się samoyed. Calum kucnął przy niej, a Michael powoli otworzył klatkę. Brunet wsunął dłoń do środka i delikatnie przesunął palcami po miękkim, białym futrze drżącego zwierzaka.
Michael widział w tym dotyku tak wiele czułości, że już doskonale wiedział kto wróci do domu z Calumem. Mężczyzna widocznie kochał psy, a Michael żył dla takich chwil. Ten moment, kiedy ludzie znajdują swoje odbicie w oczach zwierząt... To było coś niesamowitego.
– Chciałbym zabrać tego, ale nie jestem pewien, czy już jest na to gotowy – stwierdził Calum, podnosząc wzrok na Michaela i uśmiechając się rozbrajająco. – Może lepiej byłoby, gdybym przez jakiś czas odwiedzał go tutaj, żeby się do mnie przyzwyczaił? – jego głos był niepewny, a Michael z każdą chwilą uznawał, że lubi go coraz bardziej. Calum wcale nie wyglądał na tak delikatnego, jakim był w rzeczywistości.
– Tak byłoby idealnie. Trafił do nas niedawno, nie wiem jak bardzo został skrzywdzony, ale widać, że przez jakiś czas nie stworzy z nikim takiej więzi, na jaką zasługuje.
Calum wpatrywał się w Michaela jak oczarowany, uśmiechając się pod nosem. Już miał odpowiedzieć, jednak w tej samej chwili odezwał się jego telefon. Nie miał zamiaru odbierać, ale widząc numer Luke'a na wyświetlaczu nie mógł zignorować połączenia. – Przepraszam na chwilkę – rzucił szybko, zaś Michael kiwnął głową na znak, że nic się nie stało. Calum odszedł na kilka kroków, odbierając. – Luke, o co chod...
– Pomóż mi, Cal – przerwał mu Luke niewyraźnym głosem, po czym zaczął kaszleć i na koniec splunął na ziemię.
– Co się stało? Gdzie jesteś? – pytał nerwowo Hood, zerkając na Michaela, który zamykał klatkę wybranego przez Caluma psa. – Luke, mów do mnie, idioto.
– Jestem niedaleko Starlight, w porcie. Ja... Cholera, Cal, było ich więcej i... Przysięgam, że nic nie brałem, ale Ashton...
– Shh, okej, spokojnie. Za moment tam będę, dobrze? Po prostu się nie ruszaj i postaraj się... Uch... – urwał, nie mogąc znaleźć odpowiednich słów. Czuł narastające zdenerwowanie, a w jego głowie już powstało milion najgorszych scenariuszy. Luke po prostu nie potrafił trzymać się z dala od kłopotów, pakowanie się w nie leżało w jego naturze.
– Nie umrzeć? Nie wykrwawić się? Nie wyrzygać wnętrzności? – podsuwał Luke ironicznie. Calum miał ochotę go zamordować.
– To mało poetyckie, artysto – prychnął, wracając do Michaela. – Nie ruszaj się z miejsca, zaraz po ciebie przyjadę – dodał i rozłączył się, przestępując z nogi na nogę.
Michael wyglądał na zaniepokojonego, najwyraźniej dostrzegł nerwowość w ruchach Caluma. – Wszystko w porządku?
– Nie, nie wiem, ja... Mój współlokator ma kłopoty, muszę po niego jechać i chyba jest ranny, cholera – mruknął brunet, zatrzymując wzrok na bladej twarzy Michaela. – Przepraszam, naprawdę muszę iść.
Niebieskowłosy przygryzł na moment dolną wargę, po czym ruszył za Calumem do wyjścia. Miał złe przeczucie, chociaż nie wiedział o co może chodzić. – Jechać z tobą? Mogę się przydać, jeśli faktycznie coś mu się stało...
Calum zatrzymał się na moment, odwracając się ku Michaelowi i uśmiechając się niepewnie. W głowie miał mętlik, nie potrafił trzeźwo myśleć i śmiertelnie bał się o swojego najlepszego przyjaciela. Sam też potrzebował pomocy. – Byłbym wdzięczny, Mike. Myślę, że tym razem jest z nim naprawdę źle.
Dwudziestolatek słyszał drżenie w głosie Caluma i obawiał się, że jeżeli czegoś nie zrobi, to brunet się rozpłacze. Dlatego Michael złapał jego dłoń i splótł razem ich palce, jakby przez to mógł zabrać na siebie część jego cierpienia.
I może faktycznie coś w tym było, ponieważ gdy zmierzali do samochodu, krok Caluma wydawał się być lżejszy.
√
rozdział przejściowy, #luketops
co tym razem zrobił luke?
i co myślicie o calumie?
przepraszam, jeśli było nudno. kc
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top