kawałek milczenia
Gdy wspinam się po szarych stopniach, chyba wciąż jestem przynajmniej częściowo nieświadomy. Brnę do góry, pchany mechaniczną siłą. Nie targa mną rozpacz ani niepewność. Wchodzę po tych schodach po raz tysięczny. To po prostu tysięczny raz, kiedy wspinam się po tych schodach, wsłuchując się w zdające się wibrować milczenie między mieszkaniami. Odrapane ściany kpią znajomą żółcią farby. York sąsiadki zaczyna szczekać, a niosący się za tym jazgot zdaje się ciąć ciszę, która zdołała zgęstnięć do tego stopnia, że można by ją chyba pokroić nożem do masła. Na klatce jest zimno, bo na każdym półpiętrze uchylono okno, a mimo tego, gdy naciskam klamkę, za płuca chwyta mnie jakaś taka nieznośna duszność.
Przez moment gardło mam ściśnięte tak, że gdyby zza sąsiadujących drzwi niespodziewanie wychyliła się głowa starszej mieszkanki bloku, nie byłbym w stanie choćby wymienić z nią uprzejmości. Nie wiem, czego obawiam się bardziej. Czy światło będzie zgaszone, czy zapalone? Co bardziej mnie przeraża; rozdzierająca prawda, a może płatający figle umysł?
Zaciskam palce na chłodnej klamce, zupełnie tak jak Makbet na sztylecie przed dokonaniem zbrodni. Świat pogrąża się w mroku, gdy popychając drzwi, zastaję wszechobecną w mieszkaniu ciemność. Nagle dopada mnie to podłe uczucie ulgi zmieszanej z niezrozumieniem.
"Ale jak to?"
Po kilkunastu sekundach zapalam światło, zamykam drzwi.
Jestem w domu?
Przyglądam się ścianom, meblom, okładkom książek w biblioteczce. Znam je wszystkie niemalże na pamięć. Te grzbiety w twardych, śliskich okładkach o stronicach zdających się kruchymi od starości, zżółkniętych na wzór zazdrosnych róż. I te nowe, których biel poraża, a kartki są ostre niby brzytwy. Znam ich fakturę, prawie tak jak twoją skórę. Po chwili rozsuwam szyby szafki, wyciągam ku nim rękę. Dlaczego wszystko tutaj jest zimne? Dlaczego nawet poezja umarła?
Otwieram po kolei szafki, wyciągam z nich rzeczy. Przez pierwszy tydzień po prostu przychodziłem patrzeć i czując się jak zwyrodniały podglądacz, wywracałem zawartość szuflad, aby w końcu odnaleźć wśród nich ciebie. Koniec końców zadowolić się musiałem kurzem i masą niepotrzebnych gratów, które były puste, jakby nie twoje. Nawet jakiś bardziej wartościowych zapisek nie udało mi się odnaleźć. A mówili, że rękopisy nie płoną.
Z obrzydzeniem przekładam ubrania do czarnych worów. Jakie to śmieszne; gdyby położyć je koło ciebie, ubranej w równie czarną siatkę, nie dałoby się powiedzieć, co z tego kiedyś żyło, a co tylko pomagało oblekać zniewoloną duszę w czar konwenansów. Koło drzwi piętrzy się coraz to wyższa sterta śmieci, które nigdy nie były ludźmi.
Przetrzepałem jedną szafę, zostało mi jeszcze pięć, ale dzisiaj nie mam już na to siły. Zmęczyło mnie przeświadczenie, że stoję w zupełnie obcym mieszkaniu i sortuję nieznane przedmioty. Coś metafizycznego zmusza mnie do wyjścia za próg i sprawdzenia numeru — ten sam, drzwi też i nawet wycieraczka równie zadeptana, jak ta, którą pamiętam.
A jednak niech ktoś mi powie, co to za czary i po której stronie lustra się znalazłem, skoro w epicentrum cierpienia znalazłem ciszę tak srogą, jak zima na Syberii i tak gorzką, jak czarna kawa zakrapiana łzami.
Wracam, znów wracam. Przekraczam ten próg po raz tysięczny, by w środku odnaleźć znów worki z rzeczami i pocztówkę od siebie, wysłaną przed wiekami, tylko utwierdzającą mnie w przekonaniu, że nie ma mnie tu wcale, że już dawno odszedłem.
poeta Piotr,
stolik 7, krzesło koło ściętej głowy Marii Antoniny
18.10.2019
SPECJALNA OFERTA NA PIĄTEK
ARSENICUM PROPONUJE PAŃSTWU KAWAŁEK MILCZENIA ZA PÓŁ CENY
Z RACJI ROCZNICY TWÓRCZOŚCI TOWARZYSZA, WYBITNEGO ARTYSTY, SAMOTNIKA, PRZYJACIELA, SKAZAŃCA I CIERPIĘTNIKA — POETY PIOTRA W NASZYM SKROMNYM LOKALU
SOLENIZANTOWI ŻYCZYMY SZEROKICH PERSPEKTYW, PRZENIKLIWOŚCI SŁOWA, KTÓRYM ZWYKŁ NAS SZCZODRZE OBDARZAĆ, ORAZ WYOBRAŹNI, W KTÓREJ ZASOBY NIGDY NIE ŚMIELIŚMY WĄTPIĆ
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top