Rozdział 4

- Więc Niall - zaczęła Gabrielle, gdy stanęliśmy w kolejce po wate cukrową. Spojrzałem na nią kątem oka - Jakie masz plany na wakacje?

- Siedzenie w domu. Siedzenie w domu z książką. Siedzenie w ogrodzie z książką albo bez książki - wzruszyłem ramionami grzebiąc w kieszeniach w poszukiwaniu drobnych.

- Ekscytujące - wymamrotała. Kupiłem jej małą watę i spacerowaliśmy w ciszy obserwując ludzi wokół. Wydawali się bawić świetnie - Musze wrócić na chwile do mamy. Za moment wrócę - powiedziała uśmiechając się niepewnie. Gdy kiwnąłem głową, ruszyła w kierunku mojego ojca i jej rodziców.

Spojrzałem na diabelski młyn i ruszyłem powoli w jego kierunku.

Stanąłem w kolejce obserwując to jak kręci się z tą chorą melodyjką grającą przy każdym obrocie.

Gdy w końcu nadeszła moja kolej, musiałem kupić bilet i ze smutkiem zauważyłem, że zabraknie mi kilku pensów. Powiedziałem to kasjerowi z zamiarem wyjścia z kolejki kiedy poczułem czyjąś dłoń na ramieniu.

- Dwa bilety - odezwał się ktoś za mną. Zerknąłem kątem oka na mężczyznę w mundurze sierżanta. Zmarszczyłem brwi, gdy on uśmiechnął się do mnie miło i wręczył jeden bilet zabierając dłoń z mojego ramienia.

Wszedłem do wagonika, a on razem ze mną. Diabelski młyn się ruszył, a ja przestraszony złapałem się drążka, który miał zapewniać nam bezpieczeństwo.

- Ładny dziś dzień - odezwał się patrząc na mnie czekoladowymi oczami.

- Mocne dwa na dziesięć - powiedziałem wychylając się lekko by zobaczyć jak mali są ludzie na dole, gdy my byliśmy na szczycie.

- Jestem Zayn Malik.

Spojrzałem na niego.

- A ja Niall Horan - odparłem znowu spoglądając w dół - Tak, syn Warrena Horana - rzuciłem wiedząc, że zaraz będzie się dziwnie przez to zachowywał.

- To fajnie. A ja jestem synem Trishy i Yasera Malików - odpowiedział, a ja zmarszczyłem brwi patrząc na niego.

Ucieszyło mnie to jak zareagował na to. Tak.. lekko.

Poczułem krople deszczu na moim nosie, potem kolejne na twarzy. Od razu wyskoczyliśmy z wagonika, gdy zatrzymaliśmy się na dole.

Zayn zdjął z ramion marynarkę od munduru i uniósł nad nami. Ruszyliśmy biegiem pod najbliższy dach.

Wszyscy ludzie wokół starali się schować przed deszczem.

Zachichotałem przeczesując mokre włosy.

- To przez ciebie. Ściągnąłeś deszcz tą swoją okropną oceną pogody - powiedział śmiejąc się.

Spojrzałem na niego mrużąc lekko oczy z małym uśmiechem na wargach, jakby te słowa mnie uraziły, ale i rozbawiły.

- Żartuje - dodał uśmiechając się do mnie - Myślę, że twój tata cie szuka - powiedział patrząc ponad moje ramię. Odwróciłem się i zobaczyłem mojego ojca. Westchnąłem cicho.

- Musze iść - wymamrotałem, bo będąc szczerym, nie chciałem iść. Mogłem stać w deszczu by móc jeszcze trochę pogadać z tym mężczyzną. Jako pierwszy był dla mnie miły bez powodu, nie przejmował się moim ojcem i potrafił wywołać uśmiech na moich wargach.

- W porządku. Do zobaczenia - powiedział mrugając do mnie.

Gdy odwróciłem się do niego plecami, moje policzki pokryły się rumieńcem a na wargach wykwitł szeroki uśmiech.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top