Rozdział 52

Gdy przeprawiliśmy się przez wodę poszukiwania zyskały nowy postęp.

Złapaliśmy trop, który zaprowadził nas w głąb francuskich lasów.

William tym razem towarzyszył mi przy moim boku i gdy tylko czułem się gorzej przejmował dowodzenie nad naszą grupą.

Po kilku godzinach dążenia za zapachem mojej omegi do naszych uszu dotarł dziecięcy płacz.

Od razu poderwałem się na równe łapay z nosideł na których odpoczywałem i popędziłem w kierunku dźwięku.

Natrafiliśmy na niewielki obóz, a przed jednym z namiotów leżał wyczerpany do granic możliwości Louis, który nawet nie miał siły się przemienić i iść do Randalla.

Na całe szczęście nikt nie zauważył jak podkradłem się do omegi i lekko trąciłem ją nosem.

Louis oddychał ciężko i to sprawiło, że zaniepokoiłem się jeszcze bardziej.

Po chwili obok mnie zjawili się moi żołnierze i dopiero wtedy straże Hermana się nami zainteresowały.

Wykorzystałem zamieszanie i wciągnąłem Louisa do środka namiotu.

Tam podszedłem do przerażonego i zapłakanego Randalla, który musiał być niezwykle głodny.

Przemieniłem się ignorując chłód i podniosłem go powoli.

-Shhh maleńki- przytuliłem go do siebie i odwróciłem się w kierunku Louisa.

Zamarłem w pół kroku widząc Hermana z nożem przy szyi mojego ukochanego, który miał mocno załzawione oczy i nawet nie próbował walczyć.

-Odłóż dziecko Harry, albo go dobiję- docisnął lekko nóż.
-Najwidoczniej trucizna nie wystarcza aby zabić alfę i Lunę. Kto by się spodziewał- podniósł się z klęczek, nadal trzymając nóż na szyi omegi.

-Wyziębiłeś go. Jesteś z siebie zadowolony przyjacielu? Prawie zamordowałeś moją rodzinę- powoli odłożyłem Randalla i zacząłem się zbliżać do Hermana, który powoli wycofywał się na zewnątrz.

-Nie mogę odpuścić sobie okazji zrobienia armii. Taki okaz jak twój syn jest niesamowity, ale nadal zbyt mały by przeżyć bez matki, więc porwałem również twojego partnera. Cóż, jedyne do czego on się nadaje to do bezwładnego leżenia i udawania niezwykle chorego- przewrócił oczami, a ja uspokoiłem się gdy za jego plecami stanął cały rozzłoszczony William, z którego pyska ciekła krew.

Jego paszcza otworzyła się i tylko czekał na odpowiedni moment.

-Co z twoją armią Herman? Moja nez problemu ją pokonała- zaśmiałem się, a on tylko się lekko uśmiechnął.

-To nie ta armia, a o jej istnieniu się nie dowiesz. Trucizna wykończy cię z opóźnieniem, ale to zrobi- już miał szarpnąć nożem po szyi mojej omegi, ale wtedy na jego głowie zakleszczyła się paszcza Williama, który bez problemu nim rzucił o ziemię i zaczął rozrywać jego ciało na strzępki.

Louis opadł bezwładnie na ziemię, a ja rozejrzałem się w panice za Liamem.

Brunet na szczęście już dążył do mnie z moimi ubraniami i rzeczami dla mojej omegi.

-Weź go Harry, a ja zajmę się Randallem- uśmiechnął się do mnie lekko, a ja skinąłem głową.

Szybko się ubrałem i zmusiłem Louisa do przemiany.

Momentalnie zaczął kaszleć, a ja miałem ochotę się rozpłakać.

Oczywiście że dostał zapalenia płuc, no bo jakby inaczej.

Ubrałem go ciepło i jeszcze do tego opatuliłem go kocem.

-Tęskniłem Harry- wyszeptał i oparł policzek o moją pierś.

-Ja za wami też. Już wszystko będzie dobrze Lou. Wrócimy do domu i wyzdrowiejesz na spokojnie- przytuliłem go mocniej do siebie.

-Chcę wyzdrowieć. Mam dla kogo- słabo chwycił moje palce, abym spojrzał na jego dłonie.

Przesunął swoją ręką na swój brzuch, a ja chciałem zapłakać.

-Najgorszy moment wybrałem na zapłodnienie ciebie- pokręciłem głową i przeszedłem za moimi żołnierzami w kierunku ściany lasu.

-Zrobimy tu obóz. Musimy odpocząć- szepnąłem do szatyna.

-W końcu się wyśpię- zaśmiał się słabo i skrzywił się gdy zaczął kaszleć.

-Nie przemęczaj się słońce. Zadbam o ciebie- ułożyłem go sobie inaczej i mocno przytuliłem oddając mu swoje ciepło.

Skinął lekko głową i wtulił swoją twarz w mój płaszcz odpływając bezsilnie.

W obozie wszystko było przygotowane do naszego przybycia, a tam po kilku godzinach szatyn odzyskał trochę sił.

-On chciał się mnie pozbyć Harry. Głodził mnie i nie dawał pić. Pozostało mi tylko jeść śnieg, aż zaziębiłem gardło i złapałem ten okropny kaszel- wycharczał, a ja przyłożyłem dłoń do jego czoła, które wręcz parzyło.

-Wyliżesz się. Obaj wyjdziemy z tego. No nie tylko obaj- zerknąłem znacząco w dół na jego brzuch, a on się lekko uśmiechnął.

-Obiecujesz?- wyciągnął do mnie drżąca dłoń.

Chwyciłem ją w swoje obie ręce i ucałowałem skostniałe palce, a zwłaszcza ten na którym widniała obrączka i pierścionek zaręczynowy.

-Owinąłeś sobie mnie wokół palca arystokrato- roześmiałem się i przytknąłem czoło do jego dłoni.

-Co z Ran?- uroczo zdrobnił imię naszego syna.

-Śpi. Wujek Liam się nim zajął. A nawet twój brat powoli daje się owładnąć naszemu dziecku. Jak myślisz, nastanie pokój na wieki między Francją a Wielką Brytanią?- postanowiłem ułożyć się obok niego przy ognisku.

-William nie był złym człowiekiem, aż ojciec nie zaczął chodzić na schadzki. Zaczął się na nim wzorować i traktuje omegi przedmiotowo. Tak jak ojciec uznał mnie za nieudacznika, bo przecież syn omega to hańba dla władcy. Mama myśli inaczej, kocha mnie całym sercem i nigdy nie myśli o mnie jako omedze, ale jako swoim synu. Cóż, nie miałem wielkiej roli w państwie, bo byłe drugi w kolejce do tronu, ale ty podniosłeś moją pozycję społeczną i Fredéric i William się odrobinę zezłościli na to, że oni nie mają z tego nic i wywołali wojnę o moje dziewictwo czy coś w tym stylu. Głupota. Kto by pomyślał ile przez to kłótni z tobą musiałem przejść- wtulił się w moją pierś.

-Żałuję tak wielu rzeczy skarbie- przejechałem kciukiem po bliznach, a on tylko parsknął.

-Lubię je. Przypominają mi o gorszych czasach i to mi daje siłę na walkę o jeszcze lepsze czasy niż mamy razem teraz. Jestem szczęśliwy i zakochany w alfie, która jest stara i chora na umyśle- zaczepnie mnie obraził, a ja lekko go pstryknąłem w nos.

-Dobranoc Louis- zatkałem mu usta gdy zaczął chichotać.

-Dobranoc Hazz- schował się w moich ramionach, a ja dziękowałem za cały ten świat leżący na mojej piersi.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top