Rozdział 51

Moją głowę zasypywało tysiące złych myśli.

Dokładnie od trzech dni nie mogę odnaleźć mojego męża i mojego syna.

Jestem na straconej pozycji również ze względu na zdrowie.

Okazało się, że to co dodał mi do kieliszka Herman było silnie trujące i wyniszczyło mnie od środka.

Zioła jedynie to załagadzają, ale to ledwie coś daje. Moje wilcze regenerowanie się jest tu nieprzydatne.

-Co jeśli oni się nie znajdą?- piekłem nad ogniskiem rybę, którą wyłowiliśmy wraz z moimi towarzyszami.

Każdy z nas miał swoją.

Potrzebujemy odpocząć od ciągłego biegu i walki ze śniegiem.

-Nie mów tak Harry. Znajdziemy i Louisa i Randalla. Nic im nie będzie. Wiesz jaki jest Louis, nie da się oddzielić od swojego dziecka i nawet na ciebie warczy, gdy mu przeszkadzasz w opiece nad maluchem.

-Jedna rzecz mnie zastanawia Liam. Gdzie wszyscy strażnicy i Eleanor byli, gdy on porwał tak po prostu Louisa i moje dziecko. Możliwe, że w zamku mamy zdrajców?- oparłem się o ciepłe ciało bruneta, który pocieszająco poklepał mnie po plecach.

-Nie widziałem Eleanor, a strażnicy mieli zmianę warty gdy on wyjeżdżał. To nie wina naszych poddanych. Skupmy się teraz na odnalezieniu ich. To najważniejsze- posłał mi uśmiech, a ja tylko zakryłem dłońmi twarz, ignorując kijek z rybą, który upadł w śnieg.

-Tej samej nocy staraliśmy się o kolejne szczenię. A jeśli nam się udało i nie znajdę go do czasu, gdy życie naszego dziecka będzie w okresie, gdzie może poronić? Nie chcę stracić kolejnej ważnej osoby- pokręciłem głową.

-Posłuchaj mnie teraz Harry. Z Louisem nic się nie stanie. Z Randallem też. To w końcu twoja omega i twój syn. Gdyby nie byli silni, wilk nie dostałby ich na swoją drogę. Przeznaczenie Harold. A teraz zjedz moją rybę. Ja wyśle list do zamku, aby skontaktowali się z Joannah. Wsparcie Francuzów się przyda w tym przypadku. Irlandczyków i Hiszpanów informować?- wręczył mi swoją rybę, którą prędko pochłonąłem.

-Tak. Im nas wircej, tym szybciej go znajdziemy. Idę odpocząć- podniosłem się ze swojego miejsca i uniosłem tył ciężkiego płaszcza zrobionego z grubej skóry jakiegoś zwierzęcia.

Owinięty tym właśnie płaszczem i kilkoma dodatkowymi futrami zaszyłem się w prowizorycznym łóżku.

Niestety, nie mogłem przez długi czas zasnąć, ponieważ myślałem o mojej omedze i moim maleńkim synku.

Przecież oni muszą być teraz przerażeni...

Z tą nieprzyjemną myślą zapadłem w niespokojny sen.

****

Cały tydzień poszukiwań minął potwornie szybko. Nadszedł czas na przeprawienie się przez wody, z czym o dziwo pomogą nan Francuzi.

Już z tego miejsca, w którym na chwilę się osiedliliśmy aby odpocząć widziałem wysokie maszty francuskich statków, które miały po nas przypłynąć.

W naszym kierunku zmierzała jak widać pokojowa delegacja, jednak moi żołnierze nie byli ufni w stosunku do nich.

Ja sam na widok Williama miałem ochotę zwymiotować i urwać mu łeb.

-Zgubiłeś mojego brata, śmieciu- przydało się uczyć francuskiego z pomocą Louisa.

-Nie zgubiłem. Porwano go. Wraz z naszym synem, na którego chrzcie ciebie nie było, dupku- warknąłem na niego i stanęliśmy centralnie przed sobą, stykając się piersiami i wystawiając na siebie zęby.

I ja i on napieraliśmy na siebie chcąc wywołać grozę u tego drugiego.

Na szczęście mój wzrost tutaj działał na moją korzyść i szatyn odpuścił.

Odsunął się na kilka kroków.

-Matka mnie tu przysłała, abym pomógł wam go odnaleźć. Mojego brata i mojego bratanka, którego imienia nawet nie znam- zmarszczył nos.

-Randall. Randall Desmond Styles Pierwszy. Louis wymyślił imię- od razu wyjaśniłem, widząc jego kapryśną minę.

-Mam nadzieję, że wda się w mojego brata, a nie w ciebie- pokręcił głową.
-Chodźcie wilczki. Trzeba ruszać do portu. Nie ma na co czekać. Odpoczniecie na pokładzie- odwrócił się do mnie tyłem, przez co miałem ochotę odgryźć mu łeb, za zniewagę przeciwnika.

Niestety, Louis za to wyrwałby mi nogi, ogon i nie powiem co.

Mimo tych świństw, które wyrządził mu William wraz z Fredéricem on nadal ich kocha, tęskni za nimi i korzysta z każdej okazji by męczyć mnie wyjazdem do Francji.

Niestety, nie ciągnie mnie tam.

Jednak musiałem się teraz zgodzić z bratem mojej omegi.

Nie ma czasu, trzeba ruszać dalej.

Moi towarzysze prędko uwinęli się z obozowiskiem i mogliśmy biec dalej przez śnieg, w którym nasze łapy grzęzły.

Gdy byliśmy bardzo blisko portu ból w moim żołądku nasilił się znacznie bardziej.

Łapy pode mną ugieły się w momencie gdy wchodziliśmy na drewniany pomost i osunąłem się na ziemię.

Momentalnie dopadł do mnie Liam, który zaoferował swój grzbiet jako podporę dla mnie, z czego skorzystałem.

-Odpoczynij stary- już jako człowiek ułożył mnie pod pokładem, który był ocieplony piecem.
-Znajdę te zioła od indian i ci je zaparzę, złagodzą ból. Musisz jednak się przemienić- poklepał mój zad i nakrył mnie futrami.
-Wyzdrowiejesz Harry. Ty wyzdrowiejesz, a Louis i Randall się odnajdą. Razem z dzieckiem, które on być może nosi pod swoim sercem- zaparzył mi wodę i zioła, a ja z trudem się przemieniłem.
-Jesteś rozpalony. Nie będziesz miał teraz jakoś rui?- zaniepokoił się.

-Będę miał, ale za kilka tygodni. Po prostu źle się czuję- pokręciłem głową, a on cicho westchnął i podał mi kubek.

-Odpoczywaj Harry. Będę tu zaglądał. Jak coś to krzycz- poklepał moje ramię i wspiął się na pokład, zostawiając mnie samego.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top