Rozdział 43
Randall Desmond Styles pojawił się na tym świecie zupełnie niespodziewanie.
Louis właśnie kończył ósmy miesiąc ciąży, która przebiegała już spokojnie, gdy tak nagle po prostu odeszły mu wody.
Panikowałem niesamowicie, gdy omega zaczęła trząść się w moich ramionach z bólu.
Miał bardzo częste skurcze.
Cały poród według lekarza minął bardzo szybko, ale to nie było nic złego.
Cóź, przynajmniej dla niego.
Nigdy nie marzyłem o tym, by samemu przyjmować poród.
Nie miałem pojęcia co robić, więc po prostu zdałem się na instynkt.
Cała służba okazała się być niezwykle pomocna przy tym, bo ciągle donosili ciepłej wody lub czystych ręczników, aż w końcu miałem w ramionach moje maleństwo, które płakało, aż nie oczyściłem go z dziwnej mazi i nie podałem swojej omedze.
Na szczęście nie było znowu żadnego krwawienia, dzięki czemu Louis potrzebował tylko dobrego odpoczynku i potężnej dawki zrozumienia ode mnie.
Dałem mu obydwie te rzeczy i tak właśnie swoje dwudzieste dziewiąte urodziny spędzam nad kołyską, przyglądając się usypiającemu niemowlęciu.
Poprawiłem ostrożnie kocyk, którym Randall był okryty i uśmiechnąłem się do siebie.
Z Louisem nawet nie mieliśmy w razie czego imion dla dziewczynki. Z góry założyliśmy że to chłopiec, i mieliśmy rację.
Chłopiec był maleńki, a na jego główce ukazywał się wspaniały lok, z którego jestem niesamowicie dumny.
Widać że to moje dziecko!
Nie żebym w to śmiał wątpić, po prostu jestem zadowolony, że wystarczy na niego spojrzeć i od razu wiadomo, kto jest dumnym ojcem.
Taaa, dumnym i płochliwym ojcem, który nie jest na tyle odważny by przytulić swoje dziecko.
Dosłownie umieram ze strachu, czy go przypadkiem nie zgniotę.
Jest tak maleńki...
-Harry?- cichy jęk z łóżka przerwał moje rozmyślania o teraz już śpiącym maleństwie.
-Jestem tutaj. Usypiałem naszego syna- uniosłem się po cichu z krzesełka przy kołysce i na palcach podszedłem do łoża w naszej sypialni, gdzie dzień po porodzie go tu przyniosłem.
-Najlepszego Harry- uśmiechnął się do mnie zaspaną buźką, co mnie rozczuliło.
-Dziękuję kochanie. Dlaczego nie śpisz?- pocałowałem go delikatnie w czoło, a on westchnął i wzruszył ramionami.
-Myślę, że mojej pupie było zimno bez ciepła twojej męskości na niej- wywołał tym u mnie cichy śmiech.
Tak, zdecydowanie ostatnio zdarza mi się zasnąć z nim, przyciśniętym szczelnie do mojego ciała i tym samym do mojego krocza.
-Och, cicho bądź- pocałowałem go w czoło i ponownie ułożyłem się za nim.
-W końcu spokój prawda?- wymamrotał z zadowoleniem i odwrócił się do mnie z trudem.
Jakikolwiek ruch teraz sprawia mu ból, co boli również i mnie.
Nienawidzę, gdy w jego pięknych oczkach pojawiają się łzy.
-O tak. Byle jak najdłużej- zakopałem swój nos w jego włosach i utuliłem nas do snu.
***
Wszystko było idealne, do czasu gdy wybuchła kolejna wojna.
Tym razem nie z udziałem Anglików, ale nadal na terenie Wielkiej Brytanii.
Szkocja dość mocno pokłóciła się z Walią, więc mamy złe położenie zamku.
Jest idealnie rozmieszczony w miejscu, gdzie przedzierają się wojska, więc nie miałem wyboru.
Musiałem wyruszyć, aby uspokoić całe zamieszanie, co powinienem zrobić już wcześniej, gdy tylko powstał ten konflikt.
-Dacie sobie na pewno radę beze mnie?- oparłem swoje czoło o to mojej omegi i spojrzałem mu prosto w oczy.
On tylko westchnął i wbił wzrok w sufit.
-Tak Harry. Nawet się o ciebie nie boję, bo nie idziesz tam walczyć. Damy radę z Randallem. Prawda kochanie?- poprawił jedzącego chłopca przy swojej piersi i odepchnął mnie delikatnie.
-Uważaj na siebie, nawet jeśli się nie martwię, dobrze? Nie chcę zostać sam z dzieckiem, przez twoją głupotę- pocałował mnie delikatnie, a ja z uśmiechem podniosłem się z klęczek, ostatni raz popychając bujany fotel.
-Coś ty. Wrócę tu, by jeszcze zatruwać ci życie- zaśmiałem się, a on przewrócił czule oczami na mnie.
-Jedź już głupku. Tylko wracaj szybko, bo będziemy tęsknić- oderwał nasze przysypiające już dziecko od swojego sutka i przeniósł je na swoje ramię, by sobie odbiło, po czym pomachał mi na pożegnanie.
-Kocham was- uśmiechnąłem się, a szatyn odpowiedział mi tym samym, po czym straże otworzyły mi drzwi.
Skierowałem się szybko na dół, nie mogąc się wręcz powstrzymać od głośnego stukania ciężkimi butamix co rozdrażniło stojącego na dole schodów Liama.
-Gotowy, wasza wysokość?- zakpił, za co oberwał tyłem uchwytu mojej broni i obaj dosiedliśmy konie.
Malik już na nas czekał przy bramie prowadzącej na drogę za zamkiem, więc pozostało mi tylko pomachanie stojącemu na balkonie szatynowi, po czym odjechaliśmy.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top