Rozdział 19 - Detox...
Arii...
Jak ogłuszona siedzę i patrzę na drzwi, którymi jakiś czas temu wyszedł Rafael. Co się tu, do cholery, wydarzyło? Ten obcy, który wygląda i mówi jak on, to nie ten sam mężczyzna, który kilka godzin temu kochał się ze mną w tym łóżku. Czy to jakiś żart? Co się, kurwa, dzieje?
Zacisnęłam pieści na kołdrze i poczułam coś pod palcami. Wciąż ogłuszona niezrozumiałym zachowaniem Rafaela podnoszę do góry dłoń. W pierwszej chwili nawet nie zdawałam sobie sprawy, co takiego trzymam w trzęsących się palcach. Zamrugałam powiekami, starając się obudzić z tego koszmarnego snu, w którym znalazłam się za sprawą Rafaela i jego słów, a mój wzrok po raz kolejny spoczął na tym co trzymałam w palcach. Serce przestało mi bić, a żółć podeszła aż do gardła. Zerwałam się z łóżka, starając się nie przewrócić w plączącej nogi pościeli, pognałam do łazienki. W ostatniej chwili zdążyłam pochylić się nad ubikacją, gdy moim ciałem zaczęły wstrząsać gwałtowne torsje.
Piekło... Rozrywało mi wnętrzności, jakby ktoś tępym narzędziem oddzielał mięśnie od kości, wywlekał na wierzch wnętrzności.
Wyczerpana, płacząc i przeklinając zwinęłam się w kłębek na zimnej podłodze przyciskając kolana do piersi. Prawą dłonią sięgnęłam do szyi i chwyciłam niewielkiego puzzla zaciskając na nim lodowate palce.
Tak zimno... Ten ziąb sączy się gdzieś spod mojego ciała, zabierając ze mnie ciepło. Powoli przestaję czuć cokolwiek. Nie czuję nawet bicia serca... Każdy oddech wyrwany ze ściśniętych płuc wywołuje prawie agonalny ból.
Jestem martwa...
***
- Arii?
Jak z oddali słyszę szybkie kroki. Mam niejasne wrażenie, że zbliżają się coraz bardziej, a podłoga pode mną drży, jak przy uderzeniach młota. Słyszę też głos, najpierw z oddali, zbliża się coraz bardziej, i ktoś mną potrząsa, ale nie jestem w stanie zareagować w żaden sposób. Dotyk ciepłej dłoni parzy mi skórę. Chcę krzyczeć, strząsnąć z siebie ten żar, który zwęgla mnie od zewnątrz.
– Arii! Jezu Chryste!
Moje ciało szybuje. Mimo, że jestem martwa, czuję na skórze powiew powietrza i silne ramiona, coś miękkiego otula mnie... Do bezdennej studni, w której się znajduję docierają do mnie głosy, zapach wieczornego powietrza i szum silnika.
Znowu szybuję, jak mały papierowy samolocik. Ktoś płacze, ale to chyba nie ja. Nie wiem dlaczego, ale jestem pewna, że ja już nie mam łez. Wszystkie wylałam. Jestem pusta i tak cholernie martwa...
Moja głowa leży na czymś zimnym i mokrym, ale nie mam siły się ruszyć. To wymagałoby ode mnie zbyt dużej energii, której nie mam. Coś się zmienia w otaczającej mnie ciszy, zapachy są znajome tak samo jak dotyk chłodnej dłoni. Chciałabym otworzyć oczy, ale nie mam w sobie siły. To tak diabelnie trudne, gdy w środku twoje myśli rozbijają się o rozszarpane serce. Nie mogę skupić się wystarczająco, aby zmusić mięśnie do jakiegokolwiek wysiłku.
- Otwórz oczy, Arii...
Nagle pojawia się nowy głos, tak dawno go nie słyszałam i tak strasznie za nim tęskniłam. Moje martwe do tej pory serce zaczyna bić, a gdy pokonując niemoc uniosłam powieki, zobaczyłam fiolet. Najpiękniejszy ocean ametystowych tęczówek.
- Gabi... - wyszeptałam czując jak ze wzruszenia moje gardło zacisnęło się tłumiąc szloch. – Moja Gabi...
Wróciła... Jesteśmy w komplecie.
- Wróć do nas, aniele...
Ametystowe tęczówki wypełnione błyszczącymi jak gwiazdy łzami... Walczę ze sobą, starając się nie poddać tej lodowej pięści, która wciąż trzyma z całej siły moje serce. Delikatne ramiona oplatają mnie. Czuję na szyi ciepły oddech i szczypanie słonych łez.
Moja Gabi płacze...
Jestem taka zmęczona... Zebrałam wszystkie siły otwierając oczy i ściskając ciepłe palce oplecione dookoła mojej piersi. Ona nie powinna płakać. Gabi płakała ostatni raz, gdy Lucy walczyła o życie. Wszystkie wtedy płakałyśmy, ale dla dziewczyny, która nigdy nie płacze, każda łza jest czymś niezwykłym. Nie powinna wylewać ich na mnie...
- Potrzebuję cię, Arii – wyszeptała delikatnie mnie ściskając. – Bardzo potrzebuję...
***
Tak naprawdę to powrót nie był łatwy. Cieszyłam się, że nasza Gabi już wyszła ze szpitala, ale prawda jest taka, że nie znajduję w sobie odrobiny siły do dalszej walki. Tym bardziej, że nie mam pojęcia, dlaczego Rafael potraktował mnie w tak odrażający sposób. Jak dziwkę, której zapłacił za usługę. Raczej luksusową, bo rzucił mi prawie trzy tysiące funtów.
Choć byłam otoczona przez najbliższe mi osoby, w nocy, gdy zostawałam sama, z bólu jaki rozszarpywał mnie od środka wyłam w poduszkę. Przeniosłam się do gościnnej sypialni piętro niżej, żeby nikt nie słyszał mojego nocnego płaczu.
- Dość tego, moja droga.
Zaskoczona spojrzałam w stronę drzwi do sypialni, w których pojawiła się Dani. Ukradkiem otarłam łzy, jedyny widoczny ślad po tym, jak przed chwilą kolejny raz koszmar wypluł mnie ze swojego gardła. Obolałą, zupełnie pozbawioną energii. Nie mam pojęcia, jak długo jeszcze będę w stanie tak funkcjonować.
- Wstań, ogarnij się i za dziesięć minut widzę twoje roztrzęsione dupsko w salonie.
Trzaśnięcie drzwiami zakończyło ten mało przyjemny monolog. Gdybym to ja zrobiła, z pewnością osoba, do której skierowałabym to polecenie, miałaby powody do obaw. Jednak Dani to przecież najspokojniejsza osoba pod słońcem, prawda? Muchy by nie skrzywdziła...
Szlag by to trafił! Skopując kołdrę wstałam z łóżka na drżących nogach i przytrzymując się ścian dotarłam do łazienki. Zapomniałam, że Dani to już nie ta sama słodka panienka. Teraz gotowa wyciągnąć mnie z sypialni za włosy, przeklinając przy tym jak nachlany bosman na statku. A to wszystko wina cholernego Cruza! Kolejny facet w moim życiu, którego najchętniej rozszarpałabym na strzępy! Wrrr!
Cholera! Wiecie co? Podziałało, jakbym zażyła cudowną miksturę, stawiającą na nogi w trzy sekundy. Na parkiet jeszcze się nie nadaję, coś nogi nieco za miękkie, ale złość jaką poczułam zadziałała cuda.
Biorąc głęboki oddech weszłam do salonu, korzystając z ukrytego przejścia w korytarzu. Nic nie chcę mówić, ale nawet taki wysiłek jak wejście po schodach zupełnie pozbawił mnie sił. Chryste! Kompletnie się w tym wszystkim pogubiłam, pomyślałam widząc trzy siedzące na dywanie dziewczyny, które na mój widok nawet nie ruszyły się z miejsca.
Nasz czas... Chwile, gdy wystawiamy własne dusze na widok, szukając wsparcia i zrozumienia. Powinnam się spodziewać tego, że w końcu posuną się do czegoś takiego. Nasz czas to chwile, gdy na kłamstwa czy zwodzenie nie było miejsca. Nie wiem, czy jestem już na tyle ogarnięta, by zacząć mówić o tym, co się stało w hotelowym apartamencie. To nadal cholernie boli...
- Usiądź, Arii.
Biorąc głęboki oddech podreptałam do swojego miejsca i opadłam na jedną z wielkich poduch. Żołądek skurczył mi się ze strachu, bo jak nic dziewczyny zaraz dadzą mi nieźle popalić. Wystarczy spojrzeć na trzy pary oczu wypełnionych złością. Dobra... Chyba jestem gotowa, ale tylko chyba...
- Co się stało w hotelu...
Spojrzałam w zielone oczy Lucy, gdzie oprócz złości widziałam poczucie winy. Chryste! Tylko nie to! Przecież to nie jej wina, że to wszystko się stało. Nie jestem małym dzieckiem, żeby musiała mnie pilnować. Poza tym... Ona sama nie może okiełznać diabelskiego małżonka, a co dopiero mówić o jego równie diabelskim pomagierze. To mission impossible...
- Tak naprawdę to nie mam pojęcia – zaczęłam wbijając wzrok w kolana. – Pewnie wiecie, że to spotkanie było zupełnie przypadkowe. Nie spodziewałam się, że oni tam będą.
- W porządku. Już o tym rozmawiałyśmy z Lucy. Wiemy co się stało przed kolacją, ale nie mamy pojęcia co było później – odezwała się Dani. – Dajesz, Arii...
Zacisnęłam powieki, starając się zablokować wspomnienia. Pokręciłam głową zrezygnowana. One nie odpuszczą, cokolwiek bym teraz nie powiedziała. Jeżeli zataję coś przed nimi... Lepiej tego nie oglądać ani nie słuchać.
- Od początku zachowywał się bardzo dziwnie. Jeszcze w piątek... Nalegał na kolację, chciał wyjaśnić to co usłyszałam, twierdząc, że owszem, de la Hoja rozmawiał z nim o wyłączeniu mnie, ale nie było mowy o tym, żeby on mnie przeleciał – przełknęłam ślinę powstrzymując łzy. – Przeleciał, rozumiecie?
- Dlaczego nam nie powiedziałaś?
- Lucy... - spojrzałam w załzawione szmaragdowe tęczówki. – Nie zostawię cię z tym samej, rozumiesz? Mecenas zrezygnował z reprezentowania twojego męża i o ile to co powiedział jest prawdą, to teraz siedzi sobie spokojnie w Nowym Jorku.
- Arii, to nie wyjaśnia tego, co się z tobą stało – wtrąciła Dani.
- Co mam wam powiedzieć? – wzruszyłam ramionami rozkładając ręce. – Cały wieczór działał mi na nerwy. Na moich oczach obściskiwał się z Barbarą, blondwłosą pustogłową lafiryndą.
- Kim jest ta cała Barbara?
- Znam ją ze szkoły, a poza tym, nasze matki się przyjaźnią. Przez rok chodziłyśmy do tego samego liceum i od początku wzięła mnie na celownik. Znacie mnie. Nie jestem osobą, która pozwoli wejść sobie na głowę, szczególnie takiemu pustakowi jak Barbara. Dość powiedzieć, że gdy w środku roku szkolnego opuszczała szkolne mury, z jej sławy królowej pustaków, nie zostało kompletnie nic. Od tej pory nienawidzi mnie i robi wszystko, żeby uprzykrzyć mi życie.
- Mamy się nią zająć? – fiołkowe oczy błysnęły obok mnie.
Dobrze widzieć ten płomień, pomyślałam z uśmiechem. Ta dziewczyna tyle przeszła w przeciągu ostatnich kilku tygodni... Taaaa, a ja zamiast ją wspierać, to rozłożyłam się jak kłoda, płacząc za gadziną, która zdeptała moje biedne serduszko.
Dopiero teraz do mnie dotarło, że cały czas robię z siebie ofiarę, a przecież nią nie jestem, do licha! Potrząsając głową zaczęłam się śmiać. Najpierw cichutko, jakby moje ciało sprawdzało, czy jest na tyle silne, aby podołać takiemu wysiłkowi fizycznemu. Trwało. W jednym miejscu, otoczone miłością tak bezwarunkową, że dopóki jej nie zasmakujesz, nie masz pojęcia o jej istnieniu.
- Brakował mi ciebie, aniele – wysapałam wycierając łzy.
Kiedy ostatni raz się tak śmiałam? Już nawet nie pamiętam... Moje życie ostatnio zaczęło przypominać cholerną produkcję telewizyjną. Waham się pomiędzy meksykańską telenowelą, a tureckim tasiemcem. Nie... Jednak postawię raczej na Dragon Bulla. Nauczcie mnie tylko tych fajnych kamechame, po których wielgachna kula wypełniona ogniem wyskakuje z dłoni i rozwalę smoka, jak tylko pojawi się na horyzoncie. Skoro od tej chwili moje ukochane butiki na 5th Avenue są jak ziemia obiecana, do której Mojżesz za życia nie dotarł, to muszę oszczędzać szpilki.
- Co było dalej?
Przez chwilę zbierałam myśli starając się uspokoić szalejące we mnie wspomnienia. Ten martwy narząd, który gdzieś tam zagnieździł się w mojej piersi zaczął drgać. Napięłam mięśnie dusząc w sobie ten mały przejaw istnienia. Nie chcę znowu czuć tych wszystkich szalejących we mnie uczuć, tego ogłuszającego bicia serca i zamierającego na chwilę oddechu, gdy sama myśl o tym mężczyźnie pojawi się w mojej głowie, w myślach.
Chyba nie obejdzie się bez porządnej kuracji odwykowej, pomyślałam.
W krótkich zdaniach, bez większych szczegółów opowiedziałam dziewczynom przebieg zdarzeń na niedzielnym bankiecie i to co stało się w hotelowym apartamencie. Krok po kroku, nawet moje podejrzenia co do planów ojca względem Cristobala da le Hoja.
- Arii, na Boga – jęknęła Lucy, a jej oczy wyglądał w tej chwili jak dwie wielkie zielone planety. – Najgorszemu wrogowi, rozumiesz? Nawet, gdyby nie był w tej chwili uwiązany do mnie, najgorszemu wrogowi nie życzyłabym takiego męża. Na każdym rogu musiałabyś witać się ze szwagierkami – rzuciła z przekąsem robiąc w powietrzu znak cudzysłowu. – Znając ciebie i twój charakter, aniele, po dwóch tygodniach odwiedzałybyśmy cię w stanowym więzieniu.
- A pomarańcz w tym sezonie jest taki passé – wymruczała Dani cmokając jak rodowita Paryżanka.
- Jesteście wariatki, wiecie o tym? – parsknęłam śmiechem.
- Ale twoje wariatki – rzuciła Gabi z szerokim uśmiechem. – Wracając do tego całego mecenasika. Nie znam go osobiście, choć dziewczyny opowiedziały mi co nieco. Cholera! Tyle fajnych rzeczy mnie ominęło, gdy leżałam w szpitalu – warknęła. – Ten twój mecenas, Arii, wygląda mi na ogarniętego faceta. Coś musiało się wydarzyć, że posunął się aż do czegoś takiego.
- Gabi... - zazgrzytałam zębami ze złości. – On nie jest mój i doskonale wiem, dlaczego to zrobił. Japończycy to honorny naród. Wjechałam mu na dumę przy pierwszym spotkaniu i uknuł sobie plan zemsty. No przecież jakaś zahukana blondynka nie będzie mu strugać kołków na głowie i robić z niego głupka, prawda?
- Nie, Arii. Tam musiało się coś jeszcze wydarzyć – upierała się. - Gdyby planował to od początku, to już po pierwszym spotkaniu w biurze i po tym mega zajebistym seksie na biurku, rzuciłby kasę i zrobił nacięcie na swoim samurajskim mieczu.
No i po jaką cholerę wyjeżdża mi z takimi tekstami? A te dwie paple, które wykorzystując mój, pożal się Boże, stan zawieszenia, wszystko jej wyśpiewały. Rzuciłam im wredne spojrzenie, niech będą świadome tego, że naciąganie faktów w tym wypadku niczego nie zmieni.
A fakty są takie, że mecenas wszystko sobie zaplanował. Z zemsty. Z urażonej dumy. Z diabli wiedzą czego jeszcze.
Dzięki Bogu żadna z nich nie jest świadoma tego, że gdzieś tam, w którymś momencie pojawiły się uczucia. Pieprzone uczucia, które wciąż tkwią we mnie jak zardzewiały gwóźdź, wywołując gorączkę i te wszystkie niechciane i niszczące mnie wspomnienia. Nie chcę pamiętać. To wciąż boli jak cholera.
***
Powoli zaczęłam się ogarniać. Wiadomość o przylocie prawników z Meksyku całkowicie postawiła mnie do pionu. Lucy potrzebowała mojej pomocy i nie mogłam jej zawieść. Dalsze użalanie się nad sobą nic mi nie przyniesie. Uznajmy, że cała ta japońska afera miała swój finał w tamten poniedziałkowy poranek. Smok wleciał, wyleciał i end of story...
Tak jak powiedział, skontaktował się ze mną nowy prawnik de la Hoja. Pierwsza wiadomość została przysłana z Nowego Jorku, a następne już z Edynburga. Facetowi było raczej pilno spotkać się ze mną, ale z oczywistych powodów przez prawie tydzień jego wiadomości pozostawały bez odpowiedzi. Przecież nie przyznam się, że miałam doła i w ogóle.
Do chwili obecnej, już dwa razy spotkałam się z tym dość miłym starszym mężczyzną. W dniu unieważnienia małżeństwa Lucy oficjalnie zrzeknie się spadku po Amadorze de la Hoja. Jeden podpis i załatwione dwie sprawy. Jedyną kwestią, co do której wciąż nie mogliśmy się porozumieć, jest sprawa opieki nad Leonią. de la Hoja za nic nie chce całkowicie zrezygnować z prawa do decydowania o siostrze, a Lucy nie chce odpuścić. Desperacja i widoczne zmęczenie na twarzy prawnika uświadomiły mi, że doskonale zdaje sobie sprawę z czarciego charakteru swojego klienta, ale gówno może z tym zrobić. Póki co odłożyliśmy drażliwy temat na później.
Byłam tak cholernie zajęta, że zdecydowanie byłam za wydłużeniem doby o kilka godzin codziennie. Sprawy Lucy szły swoim rytmem i choć z początku musiałam nad nimi przysiąść, to raptem okazało się, że wszystko jest ogarnięte i czeka do swojego finału i spotkaniem z meksykańskimi prawnikami Amadora de la Hoja.
Za to moja prywatna skrzynka mailowa pękała w przysłowiowych szwach. Jeden tydzień... Wystarczyło siedem cholernych dni, żeby sprawy zawodowe utworzyły wielką górę, spod której wykopuję się łopatą. To wina tego sukinsyna, warczałam za każdym razem, gdy wysyłałam kolejne maile z odpowiedzią. Nie dość, że przez porwanie Gabi byłam uziemiona i musiałam odwołać spotkania, to jeszcze to!
Kilka wiadomości było na tyle interesujących, że postanowiłam wpisać spotkania z właścicielami domów do swojego kalendarza. Kilkadziesiąt innych, po uprzejmym odpisaniu, poszło w śmietnik. Tylko jednego dnia dostałam osiem maili od jednej osoby. Wyobrażacie to sobie?
Ta cała Sylvia James chyba uważa, że nic innego nie robię tylko siedzę z nosem w laptopie czekając, aż takie namolne klientki jak ona do mnie napiszą. W dodatku mieszka w Nowym Jorku! Moja noga nie postanie w tym mieście tak długo, jak swoją norę ma tam japońska gadzina. Szkoda mi moich ulubionych sklepów, ale cóż zrobić? Żadna odjechana kiecka, czy tuzin par nowych szpilek, nie są warte oddychania tym samym powietrzem co pieroński mecenasik, a ćwiczenia z kamechame jakoś mi nie idą. Nie wiem jak robił to Songo, ale mi żadne kule ognia nie wychodzą.
Przeklęta baba chyba nie zrozumiała mojej bardzo uprzejmej odmowy, bo jak nawiedzona zaczęła mnie błagać o super mega pilną konsultację. Już nawet zrezygnowała z całościowego wykonania, skupiając się tylko na poradach, dorzucając do tego całkowite pokrycie kosztów podróży i hotelu. Ależ się rzuciła! No i czy ja, kuźwa, wyglądam, jak pani dobra rada? Nowy Jork to nie zapyziałe miasteczko na końcu drogi, a takich firm jak moja jest tam setki. Podziwiam ludzi upartych, ale ta kobieta działała mi na nerwy. Na razie postanowiłam dzielnie ignorować panią James.
Oczywiście na koniec został mój cudowny, ukochany i troskliwy papcio, z którym postanowiłam się spotkać osobiście. Na moje nieszczęście, zmył się do rodzinnej posiadłości, zapewne, aby pożalić się matce, jaką to wredną córkę mu urodziła. Bla, bla, bla...
Nawet przestałam już słuchać tych samych tekstów, którymi raczy mnie od lat. Uwierzcie mi, że gdy wyjeżdża mi z zaprzepaszczoną karierą prawniczą, którą mogłam zrobić pod jego kierownictwem, zajmując w przyszłości stanowisko w rządzie, mentalnie wystawiałam mu środkowe palce. Obydwa, żałując, że jako istota człekokształtna jestem w stanie zrobić to tylko dwoma.
Wycieczka do Carlise wcale nie będzie taka prosta jak się spodziewałam. Miałam w planach wziąć motor, namówić dziewczyny, może któraś dałaby się wyciągnąć i poszusować po autostradzie. Niestety...
Popapraniec, który porwał Gabi, wciąż jest na wolności, przez co swoboda, na jaką liczyłam jest w dalszym ciągu mocno ograniczona. Na krok nie ruszamy się bez ochrony, a ludzie z klubu 'Maska' wciąż okupują nasz loft, zupełnie jak wroga armia. Nie wiem, czy dziewczyny są tego świadome, ale jak dla mnie to cholernie dziwne.
Raul nagle, zupełnie bez uprzedzenia, rozmowy, czy wyjaśnienia, zerwał wszystkie kontakty z Gabi. Nie odbiera, gdy ta do niego dzwoni, nie odpisuje na wiadomości. Jednak ta banda mięśniaków pilnująca jej bezpieczeństwa świadczy o tym, że facetowi zależy i to cholernie bardzo.
Pojawia się pytanie... Co mu odwaliło?
Nie wydaje mi się, żebym była w stanie rozwikłać ten problem, choć chęci mi nie brakuje. Podzieliłam się swoimi spostrzeżeniami jedynie z Dani, ponieważ jako jedyna ma częsty kontakt z żyjącym wciąż współwłaścicielem klubu 'Maska'. Twierdzę, że żyjącym, bo o ile Raul nie zszedł z tego świata, gwarantuję, że jak dorwie go słodki fiołkowooki aniołek, facet wykupi na cmentarzu cały kwartał i osobiście się zakopie.
Dzisiaj wstałam wcześniej od dziewczyn i zanim znowu pogrążyłam się w pracy, zeszłam na dół. Uprzedziłam pana M. że jutro zabieram motor i nie będzie mnie w lofcie cały dzień. Wiecie co? Podniósł się alert. Brakowało tylko zapalonej w oczy lampki i twardego krzesła, żebym poczuła się jak na przesłuchaniu KGB.
Po co? Do kogo? Na jak długo? Którędy pojadę?
No proszę was! Po pstro! Do nikogo! Wolałabym na jedną sekundę, ale nie ogarnę tematu! Autostradą do Nieba, psia mać!
- Lady Russell... - zaczął swój wywód Malcolm.
Naprawdę, uwielbiam tego faceta, ale jak słyszę ten ton, to mam ochotę zacząć strzelać i to nie do kaczek na strzelnicy. Lepiej dla świata, że trzymają mnie z dala od wszelkiej broni palnej, bo przyznam szczerze, z celnością u mnie raczej na bakier. Jak to zawsze powtarzam... Nie mogę być zajebista we wszystkim!
– Jak zapewne pani wiadomo, wciąż nie wiemy, gdzie ukrywa się Michaił Rostov. Podzielam niepokój panów Moreau i Navarro. Jest zbyt niebezpiecznie, aby panie ryzykowały.
- Malcolmie... - chciałam mu już przypomnieć,że jeden ze wspomnianych właśnie panów zaginął w akcji, ale dałam sobie spokój.
Zamknęłam na chwilę oczy, przeklinając w myślach wszystkich nadopiekuńczych facetów. Rozumiałam, z czym musi się mierzyć każdego dnia i to od chwili, gdy siedem lat temu trzy szalone i nieujarzmione dziewczyny zostały przygarnięte przez naszą Gabi. Od tego czasu, choć miałyśmy trzyletnią przerwę, trzymamy się razem, a Malcolm zamiast jednej, ma na głowie cztery baby. Żeby nie było... Wcale nie ma z nami lekko, co to to nie...
To nie tak, że koniecznie musiałam zobaczyć się jutro z ojcem, czy że musiałam jechać tam motorem. To bardziej skomplikowane... Przyznaję, że wyłączyłam się na tydzień, a kolejne kilka dni spędziłam zakopana po uszy w pracy. Tyle, że ta energia, którą jakimś cudem do mnie powróciła, dosłownie rozpycha się we mnie oczekując uwolnienia. Przy okazji, dalej w związku z tym dziwię się, że nie potrafię zrobić kuli ognia... Toć jak prawie świecę w ciemnościach!
Gdzieś muszę się wyładować, a kilkugodzinna jazda na motorze wydaje się być odpowiednim sposobem.
- Malcolmie. To siedzenie w jednym miejscu doprowadza mnie do szaleństwa. Lucy szykuje się do wystawy, Gabi jest jeszcze obolała, a Dani... - wzruszyłam ramionami.
Wiedziałam doskonale, że Cruz wszedł w kolaborację z siedzącym przede mną mężczyzną. Tych dwóch konfidentów, którzy również byli z nim w zmowie, jeszcze dzisiaj nie widziałam. To sprawa, z którą również będę musiała się kiedyś uporać, albo zostawię to Dani. W końcu to jej podpadli.
- Chciałam wyrwać się na chwilę, pojeździć... - zacisnęłam palce chowając dłonie przed baczymy wzrokiem Malcolma i spojrzałam na niego przez rzęsy.
Jak się okazuje, nie na każdego działają te sztuczki z machaniem rzęsami i wzrokiem kociaka ze Shreka. Zdecydowanie pan M. nie należy do tej grupy. Parsknął śmiechem na moje nieudolne próby wpłynięcia na jego decyzję.
-Wyszłam z wprawy – jęknęłam waląc głową w biurko.
- Tym aktem desperacji również nic pani nie wskóra – odpowiedział.
- A tupanie nogami? – zapytałam z nadzieją podnosząc głowę tylko po to, żeby zobaczyć jak kręci głową. – Cholera! A taką miałam nadzieję!
Coś powiem wam na boku. To nie tak, że nie mogę wziąć swojego motocykla i jawnie, w biały pieprzony dzień pojechać, gdzie mnie oczy poniosą. Jestem dorosła, legalnie kupuję alkohol, mogę głosować i jak ostatnio sprawdzałam, nie zostałam ubezwłasnowolniona. Rzecz w tym, że jak wezmę sprawy w swoje ręce, wyrzuty sumienia nie pozwolą mi cieszyć się jazdą i przez cały czas będę widziała przed sobą zmartwioną twarz naszej głównej niańki.
- Widzę, że naprawdę to sprawa życia lub śmierci – pokiwałam szybko głową, prawie dysząc z ekscytacji. Juhu! Udało się! – Mam propozycję...
Oho... Zaczyna mi się to nie podobać...
- Pani mi da kilka dni na sprawdzenie terenu i zorganizowanie wyjazdu do Carlise. Pojedzie pani 'Kuarą', razem z odpowiednią ochroną. Nie chcę się tłumaczyć pannie Austin, gdyby coś się pani stało.
- Ale...
- A nadmiar tej energii, który panią teraz nosi, może pani rozładować jeżdżąc pod okiem Rossa lub Jacka na terenie lotniska. Wiem, że Ross rozmawiał z panią na ten temat.
Faktycznie... Od tamtej rozmowy przed klubem minęło już trochę czasu i przyznam szczerze, zupełnie wyleciało mi to z głowy. Wszystko ładnie i pięknie, ale nie bardzo podobało mi się to pod okiem... Jednak jakie miałam wyjście? Mam na myśli te humanitarne posunięcia, po których nie czułabym się jak najgorsza suka. Żadnego...
A ja naprawdę musiałam chociaż na chwilę wyrwać się z tych czterech ścian i spokojnie pomyśleć.
Godzinę później, ubrana w jakiś przeklęty skórzany strój, składający się ze spodni i kurtki, stanęłam z kaskiem w ręku, łypiąc złowrogo na uradowanego Rossa. Znajdowaliśmy się w jednym z hangarów, w którym stał odrzutowiec, którym poleciałyśmy do Stanów w lipcu. Ross czekał na mnie już na miejscu, a gdy tylko zsiadłam podał mi to cholerstwo, każąc ubrać.
Nie chcąc robić niepotrzebnej zadymy, co w moim przypadku jest sporym wyzwaniem i niebywałym osiągnięciem, ubrałam się stojąc obok mojej maszyny. Nie ma mowy, że spuszczę moją bestyjkę z oka, bo dziad jeden pewnie będzie chciał założyć jakiś spowalniacz, czy inne elektroniczne cudeńko. W klubie nie ma szans, bo motory trzymamy za budynkiem, na prywatnym parkingu, a kamer tam tyle, że spokojnie możemy obserwować przemarsz mrówek pod płotem. Tym bardziej ewentualnego sabotażystę, a uwierzcie mi, żaden nie chciałby być złapany na czymś takim.
- Tylko nie szalej – ostrzegł Ross chwilę przed tym, gdy wysokimi ścianami hangaru wstrząsnął potężny huk.
Z uśmiechem pokazałam, że zupełnie go nie słyszę i opuszczając szybkę powoli wyjechałam za zewnątrz. Głupia nie jestem, a nasi ochroniarze już tyle razy posyłali do Boga modlitwy o cierpliwość, że mogłabym czytać im z ust, gdy szepczą pod nosem. Dowód? Ostatnie słowa Rossa: ja pierdolę, będzie dym...
Dymu nie było... Może przez pierwszych kilkanaście minut, gdy uwolnione z łańcuchów emocje sprawiły, że cisnęłam ile wlazło. Budynki i drzewa przemykały jak jedna wielka panorama, w której centrum poruszałam się ja. Mała, zagubiona drobina...
Zazwyczaj jazda na motorze pozwalała mi uporządkować myśli i bałagan, w jaki często zmieniało się moje życie. Lubiłam pęd powietrza, który owiewał moje ciało, gdy pochylona nad motorem przemykałam jak cień pomiędzy samochodami.
Jednak dzisiaj nie mogłam odnaleźć tej harmonii we wszechświecie i jej zbawiennego wpływu na moje szalejące myśli. Zwolniłam do przyzwoitej prędkości stu dwudziestu mil na godzinę i tak okrążając płytę lotniska przez kilkadziesiąt okrążeń, starałam się uspokoić.
Został tydzień...
Za tydzień zjawią się adwokaci Amadora de la Hoja i cała ta afera znajdzie swój szczęśliwy koniec w dwóch złożonych podpisach i chociaż ja martwię się tym, że za diabła nie mogę dojść do porozumienia w sprawie Leonii, to Lucy w jakiś dziwny sposób jest spokojna. Chwyta życie garściami odnajdując ten utracony czas z siostrą.
Dani jakoś ogarnia swoje życie, choć chwilami jest ciężko. Czasami odnoszę wrażenie, że ktoś podmienił nam naszą słodką panienkę, podrzucając na jej miejsce złośliwą istotę o wyglądzie Anioła. Cruzowi chyba ta podmianka najwyraźniej nie przeszkadza, albo jeszcze nie zdał sobie sprawy z istnienia tej nowej Dani. Jakby nie było, facet żyje w pieprzonym przekonaniu, że jego kobieta to słaba istota potrzebująca jego nieustannej troski i opieki.
Nie wyprowadzam go z błędu... W końcu życie jest tak pełne niespodzianek...
Gabi... Przed dziewczyną jeszcze długa droga. Tortury, którym poddał ją ten psychopatyczny Rostov spowodowały utratę pamięci. Tylko częściową, za co dziękujemy Bogu, ale jej najwyraźniej to nie przeszkadza. Od wyjścia ze szpitala nie minęły jeszcze dwa tygodnie, a ta już gotowa skakać ze spadochronem. Tak jak i mnie, roznosi ją energia, ale gdzieś za tym czarownym śmiechem, w tych ametystowych oczach widzę cały smutek świata...
Nie chcę krakać, ale Raul Navarro doigra się porządnego bólu głowy, gdy nasza mała księżniczka w końcu dorwie go w swoje rączki.
A ja? Co mam powiedzieć, żeby nie wyjść na jakąś słabą i użalającą się nad sobą kobietę?
Zatrzymałam motor na końcu pasa startowego i zsiadłam z maszyny. Ten pieruński strój, który miałam na sobie waży chyba tonę, warknęłam do siebie rozpinając kurtkę. Stukot moich obcasów na asfalcie brzmiał jak coraz szybciej naciskany spust karabinu. Chodziłam w poprzek drogi...
Do jasnej cholery! Świat jest pełen złamanych serc i roztrzaskanych nadziei. To, że za sprawą jednego pacana ja znalazłam się wśród tego tłumu nie oznacza, że wessie mnie do środka. Mam łokcie, mam porządne buty i dam radę.
Jak to mówią... Tego kwiatu to pół światu.
Na samą myśl, że miałabym spotkać drugiego Rafaela, zebrał mi się na mdłości. Jak na pierwszy raz, zdecydowanie podziękuję tym wszystkim motylkom mieszkającym w moim brzuch, które zrywały się do szaleńczego lotu za każdym razem, gdy myślałam o tym mężczyźnie. A że myślałam o nim bezustannie, to żyłam w wielkim roju upierdliwych skrzydlatych stworzeń.
Miłość to jedno wielkie rozczarowanie. Tym dla mnie było to uczucie do nieodpowiedniego mężczyzny. A zawsze powtarzałam... Pieprzyć prawników, to nie! Przecież nie byłabym sobą, żeby nie podnieść rękawicy, którą mi rzuciła japońska gadzina, prawda?
Schyliłam się opierając pięści na udach. Zdecydowanie potrzebuję detoxu! Takiego, który w trybie ekspresowym wybije mi z głowy te przeklęte jasnoniebieskie oczy i dwa pieprzone dołeczki. Jeszcze nie wiem co, ale znajdę w końcu sposób na to. Potraktuję to jak ćwiczenia przed tym prawdziwym uczuciem. O ile po tym wszystkim zdecyduję się kiedykolwiek zaufać mężczyźnie.
Jak na razie, facetom z dołeczkami i bez, miłości i tym pieprzonym motylkom podziękuję...
Zadowolona ze swoich przemyśleń zapięłam kurtkę i odpalając motor, z kaskiem pomiędzy udami wolno ruszyłam w stronę hangaru. Uwierzcie, że wcale się nie zdziwiłam widząc pędzącą w moją stronę 'Kuarę'. SUV zatrzymał się w poprzek drogi z raniącym uszy piskiem hamulców i ze środka wypadł Ross.
- Co się stało?!
Rozejrzałam się dookoła, zerknęłam za siebie mierząc wzrokiem odległą linię drzew. Pustka...
Spojrzałam na wyraźnie zdenerwowanego Rossa i unosząc brew czekałam spokojnie na wyjaśnienie paniki w szeregach ochrony, która właśnie nadjeżdżała w kolejnych trzech samochodach.
- Serio? – mruknęłam.
- Myśleliśmy, że coś ci się stało – zaczął tłumaczyć powstrzymując ręka mężczyzn, którzy właśnie dołączyli do naszego małego kółka wzajemnej adoracji na środku lotniska.
Rzut oka na tych wielkoludów i sprawa jasna. Kolumbijska zgraja! Ubrani w mora idealnie zlaliby się z tłem w każdym lesie, gdyby nie ich rozmiary. Dzikie spojrzenia, jakim przetrząsali otoczenie szukając zagrożenia sprawiło, że nawet mi zrobiło się dziwnie, a do strachliwych niewiast nie należę.
- A tak mniej więcej co?
- Ariela, na litość... Wyglądało, jakbyś dostała. Po jakie licho zatrzymałaś się? Im dalej od zabudowań tym większe ryzyko, że ludzie Rostova cię dopadną.
- Ty tak na poważnie? – zapytałam powstrzymując śmiech. – I niby co? Mieliby się zakraść na teren prywatnego lotniska, naszpikowanego kamerami i czujnikami ruchu na kilka kilometrów przed ogrodzeniem i strzelić sobie z pukawki do mnie?
- Wszystko może się zdarzyć – warknął krzyżując ramiona na szerokiej piersi.
- Podążając twoją porażającą teorią spiskową, równie dobrze i zdecydowanie łatwiej byłoby, gdyby jeden z drugim wdrapał się na najbliższe drzewo w okolicach klubu i strzelił w nasze okna. Ryzyko złapania mniejsze, a szansa, że trafiłby którąś z nas zdecydowanie większe niż tutaj.
- Ariela!
- Ross, uwierz mi. Nie lekceważę względów bezpieczeństwa, w przeciwnym wypadku byłabym już dawno w Carlise. Wkurza mnie tylko ta wasza nadmierna ochrona, która zaczyna działać nam na nerwy. Doczekacie się buntu na pokładzie, lojalnie ostrzegam.
Przez chwilę patrzył na mnie, jakby szacował, czy próbuję coś ugrać, czy rzeczywiście szykują się kłopoty. Chyba uznał, że coś w moim ostrzeżeniu jest na rzeczy, bo bez słowa nakazał wszystkim wracać.
- Będziesz jeszcze jeździła?
- Nie, wracam do klubu.
Kiwnął głową wsiadając do samochodu. Coraz bardziej ciekawili mnie ci ochroniarze. Z całą pewnością nie byli to ludzie Malcolma. Wiem, że po porwaniu Gabi ściągnął do Edynburga prawie wszystkich naszych ludzi. Część z nich już wróciła do swoich placówek, ale w dalszym ciągu jest ich więcej, niż gdy otwierałyśmy klub. Mnożą się czy co?
Spokojnie podjechałam do bramy, gdzie już czekał na mnie jeden z naszych. Biorąc kask zorientowałam się, że wciąż mam na sobie to pieruństwo od Rossa. Machnęłam dłonią, że zaraz wracam i zawracając podjechałam do hangaru, pod którym stały nasze SUV-y.
Rozglądając się z ciekawością, zostawiłam motor i minęłam samochody zbliżając się do wejścia do hangaru. Im bliżej byłam, tym głośniejsze były dochodzące do mnie dziwne dźwięki. Zaciekawiona otworzyłam boczne drzwi, przecież nie będę się siłowała z wielkimi wrotami, i wślizgnęłam się do środka. Straciłam kilka minut na pozbycie się skórzanego wdzianka i już w swoim kombinezonie ruszyłam w stronę hałasu, który dochodził zza kolejnych drzwi.
Przede mną wyrosła ściana wielgachnych pleców. Dosłownie Mur Chiński, stworzony z umięśnionych facetów. Jakby wycięci pod miarkę, każdy miał co najmniej metr dziewięćdziesiąt, co zmierzyłam stając za jednym z nich i porównując różnicę wzrostu. Szanse na przedarcie się przez żywą masę były raczej znikome.
Przeszłam w prawo, starając się nie robić hałasu i znalazłam odrobinę wolnej przestrzeni przy samej ścianie. Hałas narastał w miarę jak zbliżałam się do wielkiego kręgu. Rzucane w powietrze przekleństwa i to w kilku językach brzmiały bardzo interesująco. Co by nie było, jestem w gruncie rzeczy bardzo ciekawską osóbką, która lubi uczyć się czegoś nowego.
Udało mi się przebić i stanęłam oszołomiona w jednym miejscu, kompletnie nieprzygotowana na widok, jaki rozpościerał się przed moimi oczami. Skrzywiłam się, słysząc odgłos uderzeń i sapania, który wypełnił powietrze, po czym zobaczyłam jak wielki chłop wali na podłogę jak podcięte drzewko na plantacji. Leżysz, gościu!
Pierwszy raz od dawna poczułam ekscytację...
Znalazłam idealny sposób na detox!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top