Rozdział 4
Na pozór wygląda jak ostrze sztyletu jakiegoś pomylonego kowala. Dopiero po wyrzuceniu zmienia się w prawdziwy piorun. Nawet Ares uważał, że to dziwne. No ale cóż, on sam czasem jeździł w rydwanie z latającymi końmi. Uśmiechnął się lekko.
Gdy spadał, wiatr smagał mu nagie ciało. Stracił zbroję? Pewnie piorun ją zniszczył. Jeśli tak, to ciekawe jak wygląda jego skóra. Może i był wytrzymalszy od śmiertelników, ale takie pioruny zabijały nawet Tytanów. Nie miał jednak jak się sobie przyjrzeć, był zajęty spadaniem. Po drodze widział kolorowe błyski. Dobrze, że przynajmniej ojciec zesłał go na Ziemię, a nie do Tartaru. Tak właściwie, dlaczego go od razu wygnał? Przecież od lat Zeus nie miał dobrej rozprawy, a to na pewno by go zaciekawiło. Dlaczego przegapił taką okazję? Chyba musiał się śpieszyć.
Ares nie dostał jednak okazji dalszego rozmyślania nad tym, co tym razem kazało być Olimpijczykom bardziej małymi chujkami niż zazwyczaj, ponieważ z nadmiaru emocji i bólu, stracił przytomność.
***
-Stary, kto cię tak zlał? Wstawaj z ziemi!- Ares otworzył oczy, ale szybko je zasłonił, przez słońce mocno świecące mu prosto na twarz. Piasek wbijał mu się w rany, a raczej przypalenia na plecach. -Jesteś jakimś aktorzykiem czy coś? Jeśli tak, to pewnie przez jakąś dziewczynę cię pobili. Nic dziwnego. Pewnie z takim ekwipunkiem nie możesz się od kobitek odgonić.
Ares przypomniał sobie, że nie ma na sobie już zbroi, szybko usiadł, zasłaniając nogą swoją intymną część, rozejrzał się. Dookoła piasek. Mnóstwo piasku, a jednak nie był na pustyni. W oddali było widać góry, z niewielkimi zabudowaniami. Za nimi było wiać światła, pewnie jakieś miasto. Ktoś podsunął mu butelkę z wodą pod nos. Ares zmierzył wzrokiem faceta w rozpiętej czerwonej koszuli, starych dresach i okularach przeciwsłonecznych. Wnioskując po wielkości jego brzucha, który zdecydowanie znajdował się za blisko twarzy Aresa, nie należał on też do ludzi pracowitych.
-Trzymaj. Marnowałem swój czas na szukanie złomu, aby ci pomóc. Na szczęście jest okazja, żebyś mi się odpłacił.- Oznajmił blondyn, wepchnął mu butelkę do ręki i wszedł do stojącego za Aresem zardzewiałego kampera. Bóg wojny pogrążył się na chwilę w myślach, patrząc na butelkę, po czym wylał ją na obolałe plecy i wszedł do pojazdu za swoim 'wybawcą'.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top