Rozdział 1 Grande Punto.
Jestem na Ziemi dokładnie rok. Jest czternasty kwietnia dwa tysiące siedemnasty, a mnie zdążyli już osiem razy „ukraść"! Ileż można?! Co to za kraj?! Mało tego! Przez piękne, dziurawe drogi — łatane na odwal się, zamiast robione porządnie, od nowa — już kilka razy miałam wygięte felgi, ośki i wie Wszechiskra co jeszcze! A przez głupich kierowców, już kilka razy prawie doszło do stłuczek z moim udziałem. Była też sytuacja, kiedy przez jakiegoś dupka, prawie wjechałam pod tira! Nie mam pojęcia, jakim cudem jeszcze żyję, bo w tym kraju nawet Transformer może nie wyrabiać.
Jednak, jak dla mnie najgorsze są te próby kradzieży. To nie jest miłe, kiedy nagłe szarpanie za klamki i drzwi wyrywa cię z głębokiego snu i tylko szybkie zorientowanie się w sytuacji zapobiega tragedii, czyli transformacji przy świadku. Może nie miałabym nic przeciwko, gdyby złodziej mną po prostu jeździł, ale istniało ryzyko, że w końcu by mnie zdemaskował. A to było ostatnie, co chcę w mojej obecnej sytuacji. Transformery dość dużo narozrabiały na Ziemii. Autoboty zrobiły sobie ostateczną bitwę o pokój w Chicago, które wraz z Decepticonami prawie doszczętnie zrujnowały, przy okazji zabijając masę ludzi. Z tego, co udało mi się znaleźć w Internecie, wiem, że władze Stanów Zjednoczonych łapią Transformery, podobno tylko Decepticony, ale jakoś temu nie ufam — gdyby tak było, pewnie nie miałabym problemów z odnalezieniem swoich. Nie mam pojęcia, co z takimi pechowcami robią, ale nie pachnie to za dobrze. W każdym razie, aby zapobiec kolejnym kradzieżom, muszę skończyć z odpoczynkiem na przedmieściach Warszawy i ukrywaniem się pod postacią drogich fur. Byłam już BMW, dwa razy mercedesem, raz fordem mustangiem, trzy razy volkswagenem, a teraz jestem grafitowym audi świeżo po próbie kradzieży.
Była trzecia w nocy, a ja jeździłam po ulicach wśród domów jednorodzinnych w pobliżu granicy Warszawy. Szukałam dobrego samochodu, nienależącego do marek, w które już transformowałam, ale takiego, przez który nie będę pośmiewiskiem. Nie było zbyt wielkiego wyboru, większość była albo w garażach, albo nie spełniały moich kryteriów. Nie mogłam też wybrać auta zbyt małego - wtedy byłabym większa od oryginałów lub zbyt dużego, przez co w karoserii pojawiłyby się albo ogromne szczeliny, albo jakieś części samochodu w ogóle by się nie pojawiły, bo nie starczyłoby na to metalu. Miałabym większy wybór, gdybym była w centrum Warszawy, na jakimś parkingu, a zwłaszcza gdybym szukała w dzień. Jednak to jest obarczone wysokim ryzykiem zdemaskowania. W mieście na każdym kroku są kamery, co chwilę kręcą się ludzie, a niestety skanowanie i zmiana formy alternatywnej jest zauważalna.
Ryzykując, że ktoś mnie usłyszy i zobaczy, że zdepczę komuś ogród albo podziurawię wjazd piętami, wchodziłam na posesje, na których widziałam auta. Zazwyczaj wozy stały tyłem do ulicy i chociaż wygląd tyłu samochodu jest ważny, to jednak ciut ważniejszy jest dla mnie przód. Nic mi się nie podobało, ale jeśli podobało - to zazwyczaj było marki Audi albo Mercedes. Trochę przez to zaczęłam przeklinać swoje gusta.
Powoli traciłam nadzieję, że cokolwiek fajnego znajdę. Zostało mi zaledwie kilka posesji, na których z daleka nawet nie widziałam samochodów, ale przechodziłam dalej z jednej strony na drugą. Obok jednego z domów natrafiła na dwa auta: jedno pod drewnianym zadaszeniem, a drugie stało pod gołym niebem. To pierwsze było jasnozielonym peugeotem 206, a drugie granatowym fiatem punto. Francuzy z reguły nie przypadały mi do gustu, więc nawet nie próbowałam zajrzeć do jego drewnianego garażu, dlatego zaczęłam przyglądać się włochowi. Już kilka razy widziałam ten model, ale nigdy nie zwróciłam na niego większej uwagi. Grande punto — bo tak dokładnie nazywa się to auto — miało łezkowate lampy z przodu, a jego zderzak przypominał wielki uśmiech. Tył był ścięty jak u typowego hatchbacka, a jego kształt był prawie okrągły, co pasowało do jego nazwy — „punto" oznacza kropkę. Pięcioosobowe, czworo drzwi, na niezbyt dużych kołach. Zdecydowanie nie należało do postrachów ulicy, ale za to wyglądało całkiem sympatycznie. Wstępne przeskanowanie samochodu dało mi kilka bardziej istotnych informacji: silnik 1:4, siedemdziesiąt siedem koni mechanicznych, pięciobiegowa skrzynia, przedni napęd i jeszcze kilka innych rzeczy.
Nie bardzo byłam przekonana, zwłaszcza ten mały silnik mnie nie zachęcał, ale te lampy miały w sobie to coś, przez co zdecydowałam się przeskanować auto. Nie było ono takie świetne, jak wszystkie te, w które transformowałam wcześniej, ale też nie było wielką tragedią wizualną.
T-cog* zmienił swój kod transformacyjny i już po chwili moje ciało zaczęło zmieniać kształt i kolor. Nie jest to nieprzyjemny proces, jednak zmiana kształtu niektórych części powoduje chwilowy dyskomfort. Tak jak w przypadku poprzednich form alternatywnych, część maski i zderzak tworzyły moją komorę iskry, przednie koła znajdowały się na ramionach, a tylne nad kostkami, a moje wyciągnięte do góry pokrywy audio receptorów i koronka złożona z grzebienia, dwóch różków oraz daszku na czole zostały niezmienione. Nowością w moim wyglądzie stały się drzwi, odstające na plecach jak skrzydła motyla. Wyglądały dość imponująco i zapewne, równie imponująca była moja wypchnięta do przodu komora, którą teraz ozdabiały wielkie reflektory i uśmiechnięty zderzak. Od mamy nie raz usłyszałam, że głównie przez moją pierś mężczyźni będą skręcać sobie karki od oglądania się za mną. Jakoś nigdy nie potrafiłam dojść do tego, czy to będzie moja zaleta, czy raczej przekleństwo.
Zrobiłam, co miałam zrobić i chciałam już wracać, ale gdy tylko wychyliłam się zza domu, usłyszałam ludzkie śmiechy, a w oddali zauważyłam kilka sylwetek. Schyliłam się i powoli, aby nie zostać zauważonym i nie zrobić jakiegoś hałasu, zaczęłam się cofać w głąb podwórka, ale wtedy, jak na złość i żeby udowodnić sobie moją niezdarność, zaczepiłam piętą o drugą nogę, straciłam równowagę i poleciałam do tyłu, robiąc okropny hałas. A żeby tego było mało, połową swojego ciała uderzyłam w auto. Z przerażeniem podniosłam rękę z dachu, odsłaniając wgnieciony dach i popękane szyby w drzwiach, a gdy się podniosłam, zobaczyłam jeszcze urwane lusterko.
Pośpiesznie się podniosłam i schowałam za domem, przylegając do ściany. Wstrzymałam oddech, bo sapałam głośniej niż lokomotywa, a każdy dodatkowy hałas nie był wskazany. Modliłam się do Wszechiskry, aby domownicy się nie pobudzili i tym bardziej nie próbowali dowiedzieć się, co było przyczyną tak głośnego huku. Nasłuchiwałam, grupka ludzi już dawno minęła dom, a ja dalej czekałam. Przez ten czas nie usłyszałam, żeby ktoś zaczął chodzić po domu i nie zauważyłam oświeconych świateł, dlatego zdecydowałam się przyjrzeć wyrządzonym przeze mnie szkodom. Auto wyglądało, jakby ktoś je obił grubym patykiem, więc teoretycznie nikt niczego nie zacząłby podejrzewać i mogłam pryskać, ale odezwało się we mnie sumienie. Nie chciałam krzywdzić ludzi, a utrata ich jakiegokolwiek majątku z mojej winy i niezrekompensowanie tego jest raczej krzywdzeniem. Jednak nie miałam nic, czym mogłabym to naprawić.
Westchnęłam ciężko. Ciężko przyszła mi ta decyzja, ale może będą tego jakieś plusy. Otworzyłam bramę i wypchałam fiata na ulicę, a potem raz ciągnąć za zderzak, a raz pchając, doprowadziłam go do lasu. Chyba tylko za sprawą Wszechiskry miałam tyle szczęścia, że nie napotkałam żadnego człowieka po drodze. Z dala od drogi, gdzieś w krzakach znalazłam jakieś zagłębienie w ziemi, które odpowiednio powiększyłam i wcisnęłam do niego punto. Zabrałam jeszcze tablice rejestracyjne i przeskanowałam, a ich kopie znalazły się na mojej piersi i gdzieś na plecach albo nogach. Obsypałam auto ziemią, zakryłam masą suchych liści i gałęziami. Nie była to udealna kryjówka, ale musiałam się spieszyć, a trzeba było jeszcze zakopać tablice i wrócić na podjazd. Cała akcja zajęła mi trochę ponad godzinę. Wróciłam najszybciej, jak mogłam, zamknęłam za sobą bramę i przetransformowałam w auto.
Byłam przerażona, ale starałam się jakoś pocieszyć, bo tylko spokój mógł mnie wtedy uratować. Jednak ciężko znaleźć jakieś pozytywy, kiedy igra się z losem. Przecież teraz tak łatwo będzie mnie zdemaskować! Wystarczy, że ktoś zajrzy pod maskę czy spróbuje nalać benzyny i już będzie wiadomo, że samochód jest jakiś inny! Jednak, zanim zapędziłam się w wyszukiwaniu zagrożeń, zmusiłam się do znalezienia czegoś pozytywnego w tej sytuacji. Pierwsze, co przyszło mi do głowy to to, że nie będę musiała aż tak bardzo martwić się o złodziei, płatne parkingi i czasami migoczący i rozmywający się hologram kierowcy. Dodatkowo będąc bliżej ludzi, będę mogła ich lepiej poznać, w pewnym sensie inwigilować, a potem tę wiedzę w jakiś sposób wykorzystać, o ile taka potrzeba zajdzie. Jednak do tego będzie mi potrzebny język polski, w którym mogłabym się w końcu konkretnie podszkolić, a dzięki jego znajomości znacznie więcej będę mogła dowiedzieć się z polskich mediów, w których mogą pojawić się wzmianki o innych Transformerach. To nie były silne argumenty w porównaniu z ryzykiem rozpoznania mnie, ale ważne, że jakieś się znalazły.
O siódmej z domu wyszła młoda kobieta, blondynka o falowanych włosach i prostokątnych okularach na nosie. Ubrana była w elegancki, biało-czarny strój. Wyciągnęła klucze z kieszeni czarnych, przylegających spodni i kliknęła przycisk na pilocie, a wtedy odblokowały się zamki w moich drzwiach. Jakie to szczęście, że za takie triki odpowiada mój T-cog, bo ja odebrałam jakiś krótki sygnał, z którym nie wiedziałabym, co zrobić. Wsiadła, włożyła klucze do stacyjki — to było dziwne uczucie — przekręciła i wtedy to ja musiałam zareagować i uruchomić silnik, a wtedy ponownie mój modulator transformacyjny* znowu wykonał swoją robotę i automatycznie włączył radio.
Dziewczyna wrzuciła wsteczny, trochę przy tym szarpiąc drążkiem, wyjechała i nie wyglądało, aby zauważyła znajdujący się na kierownicy symbol Autobotów, a nie logo Fiata — kiedy zdałam sobie z tego sprawę, przeżyłam atak iskry, który na szczęście przetrwałam i w ciszy zdusiłam go w sobie.
Blondynka poprowadziła w stronę centrum Warszawy. Ona jechała. Ona naciskała pedały, ona zmieniała biegi. Czułam się jak marionetka, która musiała udawać, że jest martwa i to w żaden sposób nie było przyjemne. Człowiek prowadził całkiem inaczej, niż ja bym to robiła i to mnie drażniło. Niestety nie mogłam reagować i muszę się przyzwyczaić w trybie natychmiastowym.
*T-cog/ modulator transformacyjny/ Cog transformacyjny — organ Transformerów pozwalający m.in na transformację, zmianę formy alternatywnej, zmianę koloru zbroi.
Pierwszy rozdział nowej wersji fanfiction w nowej książce na profilu... Czuję zapach nowości! Świeżość, czystość, nigdzie nie jest nasrane błędami wszelakiego rodzaju. Tylko komentarzy brakuje, czysta kartka po prostu! To jak nowy zeszyt do szkoły, czyściutki i piękny, a mimo to brakuje tego rozpiździelu w notatkach i karnego kutasa na ostatniej kartce.
No, już bez lania wody: tutaj rysunek przedstawiający główną bohaterkę. Kiedyś go poprawię.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top