Rozdział 4 Sekret punta.
Nienawidziłam czekać. Czekanie jest okropne, zwłaszcza kiedy się nie wie, jak długo trzeba czekać. Gdybym chociaż wiedziała, o której ci wszyscy ludzie pójdą spać, mogłabym się czymś zająć i w międzyczasie odliczać, a tymczasem niecierpliwie wyczekiwałam, aż wszystkie światła w oknach w zasięgu mojego wzroku zgasną. Wolałam dmuchać na zimne i nie ryzykować zauważenia przez osiedlowy monitoring w postaci starszej pani. Jednak z drugiej strony, im później się ulotnię z podjazdu, tym mniejsze prawdopodobieństwo, że kogoś obudzę. Szczególnie powinnam obawiać się mojej właścicielki. Od wypadku, który miał miejsce tydzień temu, jest strasznie przewrażliwiona na moim punkcie. Zwraca uwagę na najmniejsze szczegóły i każdy nietypowy objaw w swoim samochodzie. Zwraca uwagę na to, że czasem ingeruję w jazdę, że czasem lusterka drgną i dopiero teraz zauważyła, że od dwóch miesięcy nie było jej na stacji benzynowej. W każdym razie jest to niewygodne, a nawet drażniące.
W domu Marzeny nastała cisza i ciemność około dwudziestej czwartej, a w domu naprzeciwko dopiero o trzeciej, może trochę później. A kiedy to w końcu nastąpiło, wyjechałam z mojej zatoczki pod domem i bliżej bramy przetransformowałam. Chwilę nasłuchiwałam, czy oby na pewno ktoś po domu się nie krząta. Było kompletnie cicho w domu, jak i w okolicy, jedynie w oddali było słychać muzykę i ujadanie psów.
Kiedy byłam pewna, że raczej nikt mnie nie zauważy, wstałam. Przeciągnęłam, aż coś we mnie przeskoczyło z głośnym brzdękiem. Mało się tym przejęłam, cieszyłam się tym, że w końcu mogę rozprostować moje bolące od zastania części. Po takim całodniowym trwaniu w postaci samochodu czułam każdy staw i siłownik. Ogólnie - nic przyjemnego. Przeszłam przez bramę i jeszcze raz profilaktycznie się rozejrzałam. Zaraz potem stałam pod bramą w formie samochodu. Niechętnie, bo niechętnie, ale trzeba było znowu stać się samochodem. Ruszyłam niedawno na nowo wyasfaltowaną ulicą między domami jednorodzinnymi. Jechałam ciut szybciej niż było wolno - znajdowałam się w strefie ograniczenia do czterdziestu kilometrów na godzinę, a ja pozwoliłam sobie na sześćdziesiąt. Zdecydowanie nie jestem Letty Ortiz z „szybkich i wściekłych", choć nie raz czuję pokusę, aby trochę zaszaleć na drodze.
W jednym z domów niedaleko domu Marzeny, trwała impreza. Śmiech ludzi i głośna muzyka wylewająca się przez otwarte okna wabiły mnie jak pszczołę do miodu. Miałam ochotę tam zostać i chociaż posłuchać, ale byłoby to dziwne, że auto sąsiadów stoi pod płotem kogoś innego. Jednak na chwilę stanęłam i wysłuchałam utworu „symphony" od Clean Bandit. Gdy tylko piosenka się skończyła, a zanim jeszcze zaczęła się następna pospiesznie, aczkolwiek niechętnie odjechałam, żeby mnie na dłużej nie zatrzymało.
Do lasu miałam niedaleko, trochę więcej niż pięć kilometrów. Nie spieszyłam się, do piątej jest mnóstwo czasu. Wjechałam w kamienną, leśną dróżkę i powoli toczyłam się przed siebie. Za każdym razem, kiedy przemierzałam tę ścieżkę, nie umiałam się nadziwić, jak różnorodna i skomplikowana się ziemska natura, a patrzyłam głównie na drzewa. Niby tylko drzewa, ale gdyby się przyjrzeć, można dostrzec, że każdy szczegół jest dopracowany, a tych szczegółów jest miliony. Wydawać by się mogło, że niektóre detale są niepotrzebne, albo przypadkowe, ale co by to było za dzieło, które byłoby niedokładne i niedopracowane. Według mnie jest to coś niesamowitego, czego nie mogę powiedzieć o mojej planecie. Jedyne co można tam było podziwiać to błyskawice podczas burz piaskowych, które nie raz doprowadziły do wyłączenia generatorów mocy, co nieraz było dla mnie traumatycznym przeżyciem. Te burze miały tę jedną małą zaletę, że zawsze przywiała lub odsłoniła jakieś kamienie, które potem dostarczały mi jakiegoś zajęcia, których i tak nie było wiele. Najczęściej wydrapywałam różne figurki albo podrzucałam sobie te kamienie i wyciągniętymi do przodu sztyletami, odbijałam je, jak w grze zwanej baseballem. Na szczęście, teraz mam o wiele więcej zajęć: wożenie mojej właścicielki, słuchanie radia i wyjazdy do lasu... No tak, znowu nie ma tego zbyt dużo, ale przynajmniej mam zapewnione emocje podczas jazdy. A poza tym, Ziemia to już nie jest moje piaszczyste więzienie, a to jest lepsze pod każdym względem.
Dróżka zaczęła zanikać pod warstwami suchych liści i wyrastającej spomiędzy kamyczków trawy. Po przejechaniu jeszcze kilku metrów stałam w wysokiej po zderzak, kładącej się trawie. Transformowałam i nareszcie bez ograniczania mogłam się porozciągać. Jedna ręka do góry, druga za nią, napiąć wszystkie siłowniki, kilka podskoków w miejscu i w końcu oparłam się o drzewo i wygięłam grzbiet jak kot. W końcu wyprostowałam się i odetchnęłam świeżym powietrzem. Od razu jakoś lepiej się czułam, jakby coś w końcu przestało uciskać mi komorę iskry.
Ruszyłam ścieżką, którą zdążyłam już częściowo wydeptać. Zawsze starałam się stawiać stopy w te same miejsca, bo nie chciałam niczego niepotrzebnie niszczyć (może gdzieś w tych liściach i gałązkach zwierzątka mają swoje domki, a ja im je zgniatam), ale nie zawsze mi wychodziło. To nie jest łatwe, kiedy ma się około pięciu metrów wzrostu i trochę ponad tonę, a w dodatku jak się chodzi w całkowitych ciemnościach to bardzo łatwo zboczyć, albo się przez coś przewrócić. Dopiero wtedy włączam światła. Tym jednak razem nie zaszła taka konieczność.
Stanęłam przed jednym z drzew, w którego pniu była wykuta dziura nazywana dziuplą. Nachyliłam się do niej i zajrzałam do środka, aby sprawdzić, co z lokatorami. Jasnobłękitne światło z moich optyk delikatnie oświetlało wnętrze dziupli, ale nie wiele mogłam zobaczyć. Zaledwie tylko zarys i świecące się oczka dzięcioła, jednak dzięki temu nie spłoszyłam i nie oślepiłam go. Raz się zdarzyło, że ta odrobina światła wystarczyła, aby zobaczyć białe plamki na grzbiecie ptaka, a kiedy indziej dostrzegłam czerwoną plamkę na tyle jego głowy. Czasami też mogłam usłyszeć popiskiwania młodych, ale tym razem było cicho — może ich tym razem nie obudziłam, a może dzieci uznały, że w końcu dadzą się wyspać mamie. Uśmiechnęłam się, kiedy wyobraziłam sobie ten wrzask rozdartych piskląt i zmęczoną mamę dzięcioł, która co chwilę wylatuje z gniazda, żeby te małe dzióbki nakarmić. A mając tę wizję w głowie, przypomniało mi się, kiedy ja byłam takim pisklakiem. Potrafiłam powiedzieć zaledwie dwa słowa na krzyż, ale chodzić już się potrafiło i jakieś zaczątki rozumku były. Wszędzie mnie było pełno, co chwilę musiałam coś robić, a spałam po dwie trzy godziny, a potem pięć byłam aktywna, doprowadzając mamę do białej gorączki, nerwicy i bezsenności. Zdarzało się, że bawiłam się sama, a ona mnie tylko pilnowała i nie raz widziałam, że ona drzemała na siedząco, a wtedy mogły stać się różne rzeczy. Raz udało mi się otworzyć śluzy i wyjść na zewnątrz. Na szczęście zajęcie znalazłam tuż obok statku i mama nie odchodziła od zmysłów, próbując mnie znaleźć, zanim nadejdzie burza piaskowa. Dostała jedynie zawału Iskry, kiedy zobaczyła zakurzony statek - od razu wiedziała, co zaszło i od tamtej pory (dopóki nie miała pewności, że nie zgubię się sto metrów od statku) regularnie zmieniała zabezpieczenia śluz, a na zewnątrz zawsze wychodziła ze mną.
Powoli odsunęłam się od drzewa i poszłam dalej. Suche gałęzie trzaskały pod moimi stopami, a echo roznosiło się chyba po całym lesie, strasząc wszystko wokół. Nie, żebym tylko ja była tak głośna, bo co chwilę słyszałam, że coś przebiegło, szeleszcząc liśćmi, coś innego zaszumiało w koronach drzew, gdzieś daleko gałęzie się łamały, coś pisnęło, gwizdnęło, coś wydało jakiś inny niezidentyfikowany dźwięk. Niektóre dźwięki wywoływały u mnie przyspieszenie pracy Iskry albo najeżenie części na plecach. U ludzi występuje podobna reakcja, którą nazywają gęsią skórką. Ogólnie mówiąc, las nie spał i przez to był zadziwiający, a jednocześnie przerażający.
Doszłam do niewielkiego obszaru wolnego od drzew. Jest to cel moich co nocnych ucieczek spod domu, co można poznać po wygniecionej trawie na środku tej polany. Profilaktycznie rozejrzałam się i wyszłam na środek. Usiadłam, prostując nogi, a potem wyciągnęłam ręce do moich stóp, aby jeszcze bardziej się rozciągnąć. Wykonałam jeszcze kilka innych ćwiczeń, a następnie usiadłam, garbiąc się niemiłosiernie i zaczęłam bezmyślnie gapić się na drzewa. Przypominały czarne szeregi żołnierzy stojących na baczność albo grube mury, a gdy je trochę oświetliłam swoimi lampami na piersi, przypominały trochę upiornych ludzi z podniesionymi do góry rękoma i rozczochranymi włosami. Gdybym była jeszcze tym zbyt energicznym pisklęciem, widząc coś takiego przed sobą, prawdopodobnie stanęłabym sztywno ze strachu. Nawet przez myśl by mi nie przyszło, że to mnie się tutaj boją, chociaż bezpodstawnie. Żadnemu stworzeniu nie robiłabym specjalnie krzywdy. Wystarczyło mi obejrzeć za małego kilka filmów gangsterskich i innych tego typu. Nie umiałam patrzeć, jak ludzie się okładają i kaleczą i na jakiś czas wyleczyłam się z takich filmów. A kiedy dotarło do mnie, że to nie dzieje się naprawdę, wróciłam do tego gatunku, ale niechęć do przemocy pozostała i ciągle się utrzymuje. Swoje też zrobiły historie wojenne opowiadane przez mamę. Nie były to co prawda dramatyczne rozlewy energonu, a fakt, że te wydarzenia opisywała bardzo szczegółowo, działała na moją wyobraźnię i aktualnie nie wyobrażam sobie, że mogłabym zachować się tak jak Decepticony i Autoboty przedstawione w tych historiach. Mama chwaliła mnie za taką postawę, ale nie jestem pewna, czy było to dla mnie dobre. Jeśli z powodu swojego wstrętu do przemocy nie będę umiała się nawet obronić, to będę miała ogromne kłopoty. Nie wspomnę już o mojej fobii przed bronią, bo to jest jeszcze inna, bardziej oporna bajka.
Nie rozmyślałam nad tym jednak dłużej, rozłożyłam "skrzydła", dłonie dałam za głowę i położyłam się na długolistnej, miękkiej, wilgotnej trawie. Dla odprężenia i oczyszczenia głowy ze zbędnych, nieprzyjemnych myśli wzięłam głęboki wdech, a za chwilę powoli wypuściłam zebrane powietrze. Spojrzałam na niebo i na chwilę zapomniałam, że mam jakieś problemy. Tysiące gwiazd - nie był to zapierający dech widok, przez oświetlenie miasta było widać tylko gwiazdy znajdujące się wystarczająco blisko — tysiące białych punkcików rozsypanych po ciemnogranatowym, prawie czarnym tle ogromnych przestrzeni. Nieświadomie tworzyły konstelacje, które ludzie zaczęli nazywać i tak oto z góry patrzył na mnie smok, pies, pegaz, łowca Orion i wiele innych istot, których za nic w świecie nie mogłam dostrzec pośród tylu kropek. Jedyne, co z pewnością mogłam wskazać i nazwać to Księżyc. Błyszczący, obgryziony przez kogoś Srebrny Glob rozświetlał niewielką część nieba swoim bladym, białym światłem, które bardzo delikatnie rysowało kształty na Ziemii, jak na niebie chmury. Ponure czarno-siwe kłęby potarganej zamrożonej pary powoli pełzły gdzieś przed siebie, jakby to były zwierzęta szukające lepszego miejsca do życia. Może to oślepiająco oświetlona stolica im przeszkadza albo po prostu zdradza ich obecność, a zwierzęta nie lubią, kiedy ludzie je widzą. Wszystkie jednak przypominały i poruszały się jak ślimaki, tak więc szybko nie uciekną. Jedna akurat toczyła się przed Księżycem i jakby uciekała przed jego świetlistym wzrokiem. Uśmiechnęłam się, wyobrażając sobie przerażoną minę tej chmurki, która z całych swych sił próbowała zejść z oczu wielkiej kuli na niebie, aby jej czasem nie rozgniewać. Natomiast Księżyc nie wyglądał na wściekłego, powiedziałabym nawet, że promienieje z radości, chociaż nie wiem dlaczego. W końcu jest sam na niebie, a raczej jedyny w swoim rodzaju. Nie jest ani chmurą, ani gwiazdą, a w dodatku dzielą go od nich tysiące i miliony kilometrów. Pod tym względem trochę przypominał mnie, wiele podobnych mi mnie otacza, ale jednak coś wielkiego nas dzieli i w efekcie i tak jestem sama.
Westchnęłam ciężko i spojrzałam na ciemny obłok znajdujący się centralnie nade mną i nawet się nie zastanawiając, za pomocą maleńkiego, aczkolwiek mocnego projektora w lampie, który kiedyś założyła mi mama wyświetliłam na niej symbol Autobotów. Uśmiechnęłam się szeroko, widząc patrzącą na mnie z góry błękitną, kwadratową twarz z dużym nosem. Pierwszy taki, czerwony, zauważyłam na dekolcie mamy, a potem zaczęłam je zauważać wszędzie na statku. Raz postanowiłam je policzyć. Wyszło mi, że jest ich ponad sześćdziesiąt i pewnie to nie były wszystkie, największy znajdował się na poszyciu statku, a najmniejszy na łusce po naboju. Zapytałam raz, po co tyle tych oznaczeń. Usłyszałam, że to pomaga w identyfikacji zestrzelonych statków. Nie raz były tak zniszczone, że rozpoznanie następowało dopiero po odnalezieniu przetrwałych, oznaczonych śrubek.
Od widoku tej wielkiej twarzy zrobiło mi się jakoś lżej na iskrze. Kiedy mama wyjaśniła mi jego znaczenie i funkcje, automatycznie zaczął mi się kojarzyć z bezpieczeństwem. Jak byłam jeszcze niezbyt rozumnym dzieciakiem, z mentalnością porównywalną do ludzkiego pięciolatka, zawsze mi się wydawało, że te twarze obserwują mnie, pilnują i w razie kłopotów wzywają mamę. A potem, kiedy co nieco wiedziałam o wojnie, zdawało mi się, zwłaszcza nocą, że to peryskopy poległych, przez które obserwują mój świat i kto wie, może próbują mi jakoś pomóc, podpowiedzieć. Takie dobre duchy, które przyjęły tę samą twarz. Lubiłam rozmyślać nad tym, kto może być po drugiej stronie. Zazwyczaj wyobrażałam sobie uśmiechniętych staruszków z dobrocią w oczach, którzy chcieliby mi coś opowiedzieć. I teraz też mam takie wrażenie, że obserwuje mnie autobocki duch, mój osobisty stróż, który chciałby mi coś doradzić, ale nie może, bo patrzy na mnie tylko przez peryskop.
A co jeśli to mama jest po drugiej stronie?
Na samą taką myśl iskra podchodzi mi do gardła. Próbuję mieć nadzieję, że mamie nic nie jest, ale rozum nie lubi nadziei. Wszystko analizuje i nie pozostawia mi złudzeń, że nie mogło to się skończyć dobrze. Przeciwnik był wielki i na tyle silny, że wyważył pancerne drzwi, a na własnej szyi mogłam się przekonać o jego żelaznym uścisku, więc nawet przy wielkich umiejętnościach i doświadczeniu mamy, nie była ona dla niego problemem.
Drgnęłam na moment odrywając wzrok od symbolu przerywając tę depresyjną wycieczkę po wspomnieniach. Poczułam na wilgotnej od rosy zbroi delikatny powiew powietrza, od czego po ramionach przebiegł mi nieprzyjemny dreszcz. Chociaż może to nie od tego, tylko od moich wstrętnych myśli.
— Przydałbyś się tato, wiesz? — mruknęłam, odwracając na chwilę wzrok w stronę Księżyca. - Albo chociaż wy, Autoboty...
W jakiś sposób jestem zła na ojca. Gdyby chociaż utrzymywał z mamą jakikolwiek kontakt, może teraz bylibyśmy na wspólnym szukaniu się. On z pewnością miałby łatwiej, w końcu jest doświadczonym żołnierzem i podobno miał tu być, więc prawdopodobnie jest obyty i potrafi sobie poradzić na Ziemi. O ile żyje.
Ciekawe, ile Autobotów jest na Ziemi. Przez pewien czas myślałam, że wszystkich już tu wytrzebili albo, że uciekli stąd, ale jednak są ślady ich bytności. Skoro w Internecie krążą jeszcze listy gończe, to znaczy, że jeszcze ktoś jeszcze jest. Zawsze mnie interesowało, jacy oni są. Nie wiedziałam innego Transformera niż mama, nawet na zdjęciach, więc jest to dla mnie jedna z najciekawszych rzeczy do odkrycia. Zdjęcia z listów, nawet takie wyraźne dały mi jakiś pogląd. Kilku miało drzwi na plecach tak jak ja, niektórzy wielkie i ozdobne korony, a inni skromne hełmy. Zauważyłam, że wszyscy są barczyści i ogólnie potężnie zbudowani, po czym zaczęłam wnioskować, że są mężczyznami. Może po prostu żadnej z kobiet nie zrobiono zdjęcia, a może po prostu na Ziemi są sami mężczyźni. Z jednej strony jest niezwykle ekscytujące, bo gdzieś w głowie mi utkwiło, że chciałabym się zakochać, mieć chłopaka i spędzić z nim resztę życia — jestem pewna, że to wszystko dlatego, że naoglądałam się filmów romantycznych. Z drugiej zaś strony, jest to dla mnie kompletny, przerażający kosmos.
Jakaś gałąź pękła, wydając charakterystyczny dźwięk. Pewnie to jakieś większe zwierzę, które jeszcze nie zdaje sobie sprawy z mojej obecności. Normalnie bym to puściła mimo uszu, ale chrzęsty zaczęły się powtarzać, były coraz wyraźniejsze i z każdym kolejnym było mi łatwiej zlokalizować miejsca, z których dochodziły. Wkrótce i szelest liści stał się słyszalny. Wyłączyłam szybko projektor i podniosłam się zaniepokojona i zaczęłam wpatrywać się między drzewa. Przez pewien czas panowała kompletna cisza, a potem szelest i chrupanie gałązek się wznowiło. Kroki raczej nie były typowe dla zwierzęcia, chyba że to było wyjątkowo wolne i jednocześnie niezdarne. Nagle jakaś większa gałąź pękła, zaraz potem zadudniło, jakby coś dużego spadło na ziemię, a za chwilę — nie wiem, czy mi się zdawało, czy nie — usłyszałam cichy jęk.
Podniosłam siedzenie z ziemi i nie prostując nóg w kolanach, podeszłam do linii drzew. Nasłuchiwałam - coś się ruszało, na co wskazywały szelesty. Podeszłam jeszcze bliżej i wtedy szum ustał. Musiało znieruchomieć. Przełknęłam olej w ustach i mając nadzieję, że to tylko leśne zwierzę włączyłam reflektory. W pierwszej chwili nie zobaczyłam nic, tylko krzaki i pnie drzew. Spodziewałam się raczej, że gdy oświetlę to miejsce, zwierzę zerwie się z miejsca i ucieknie, a ja nawet nie zdążę zauważyć, co to było. Jednak to nie nastąpiło, dlatego weszłam pomiędzy drzewa i zaczęłam ostrożnie przeszukiwać to miejsce. Wolałam być pewna, że nic mi nie zagraża, że jeszcze dzisiaj wieczorem nie usłyszę o sobie w radiowych wiadomościach.
Usłyszałam szelest i spojrzałam w tamtym kierunku. Zrobiłam kilka kroków w tamtą stronę i w pół kroku znieruchomiałam. W jednej chwili iskra mi przyspieszyła i teleportowała mi się do gardła, a oddech stał się ciężki i wolny. Miałam ochotę odwrócić się i uciec jak najdalej, ale zamiast tego patrzyłam, jak wytarzany w listowiu człowiek, który chwilę temu założył swoje okulary, przy których jeszcze trzyma ręce i patrzy na mnie. Przysłonił oczy ręką, a wtedy zorientowałam się, że oślepiam go mocnymi światłami drogowymi — włączyłam postojówki.
Była to szczupła kobieta, o długich, falowanych, jasnych włosach. Miała na sobie ciemną bluzę i dresy, teraz wszystko umorusane w ściółce. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że to Marzena Woźniak, właścicielka punta.
Przeraziłam się jeszcze bardziej, ale z drugiej strony, to było całkiem logiczne, że to właśnie ona teraz stoi przede mną. Musiałam ją obudzić albo sama się obudziła, albo ktoś. W każdym razie nie spała i widziała, jak jej auto odjeżdża albo, że go po prostu nie ma. Jednakże to powinno być moim najmniejszym zmartwieniem. Powinnam się zastanawiać, co teraz zrobić, a tymczasem jakbym gdzieś procesor zgubiła.
Dziewczyna podniosła się z klęczek i oparła jedną ręką o drzewo. Była chyba jeszcze bardziej przerażona niż ja.
— Is everything OK? — zapytałam cicho drżącym głosem.
Nie wiem, czemu się odezwałam. Miałam ochotę się za to uderzyć w czoło.
Marzena drgnęła i na raz zerwała się do biegu. To było jak pociągnięcie za spust, po którym wystrzeliłam z miejsca jak pocisk z blastera. Nogi po prostu same zaczęły się ruszać. To samo ręce, kiedy przedzierałam się przez gałęzie i kiedy jakimś sposobem złapałam kobietę, tylko jakoś tak mi się wyślizgnęła i upadła. Zaczęła szybko się podnosić, ale wtedy złapałam ją za nogę. Po lesie rozległ się taki krzyk, że można by pomyśleć, że ktoś jest zarzynany. Puściłam ją, myśląc, że coś jej zrobiłam, ale ona znowu zbierała się do ucieczki. Wtedy wzięłam ją pod pachy i podniosłam. To było naprawdę dziwne uczucie trzymać ciepłego, miękkiego i wierzgającego człowieka, który jak na swoje nieduże rozmiary jest bardzo głośny i w jakiś sposób silny. Machała nogami, próbowała rozewrzeć moje palce.
Prowadzona jakąś intuicją, czy czymkolwiek innym wróciłam na polankę. Nie wiem, jak to zrobiłam, że nie dobiłam do drzewa, gdyż całą swoją uwagę poświęciłam na utrzymanie człowieka. Będąc już na polanie, odłożyłam ją na ziemię i prawie od razu musiałam złapać. Akurat tak się zdarzyło, że za nogę było najprościej, a ona znowu nieszczęśliwie zaorała w ziemi. Odwróciłam ją na plecy.
— Stop! — powiedziałam stanowczo.
Kobieta przestała się szamotać i spojrzała na mnie przerażona. Chwilę patrzyłyśmy sobie w oczy, a wtedy puściłam ją i odsunęłam się. Usiadłam przed nią i nie wiedziałam co dalej robić. Gapiłam się w trawę. Przegonić ją, zabić czy wytłumaczyć jej? Nie dałabym rady jej zabić, ale jeśli już bym to zrobiła, zrobiłabym straszliwy błąd. Ktoś by ją w końcu znalazł, znalazł także wielkie ślady stóp i być może połączono by to ze zniknięciem auta. Nie dość, że sobie bym sobie narobiła problemów, to i reszcie Transformerów. Przegonić? Ucieknę ja, ucieknie ona i powie światu, że w Polsce w Warszawie jest Transformer, który rzekomo ją zaatakował. Jedyną logiczną opcją było wyjaśnienie sytuacji. Jednak łatwo powiedzieć, trudniej zrobić.
— Kim jesteś? — Usłyszałam drżący, przerażony głosik.
Podniosłam na nią wzrok. Jak siedziała, tak siedziała. Może zdała sobie sprawę, że jakbym ją chciała zabić, to bym to dawno zrobiła. Albo uznała, że ucieczka nie ma najmniejszego sensu. Raz ją już dogoniłam, więc czemu nie miałabym tego zrobić drugi raz? Mogła też nie chcieć nadwyrężać mojej cierpliwości.
Spuściłam ciężko powietrze zaciskając usta — odpowiedź była przecież tak prosta, a ja jej nie potrafiłam jej złożyć w całość. Jakoś wtedy zapomniałam języka, nawet angielskiego nie miałam w głowie, a tym bardziej polskiego. Krążyło mi w głowie tysiące słów, jakimi bym mogła jakoś jasno i wyraźnie wytłumaczyć, ale ciężko to było jakoś sensownie poukładać. A kiedy już miałam to prawidłowo uszeregowane, zdałam sobie sprawę, że muszę to powiedzieć po polsku, więc całe moje starania nad minutowym monologiem dość szybko się rozpadły.
— Transformerem — odpowiedziałam po chwili ciszy, kiedy w końcu przypomniałam sobie jak poprawnie odmienić nazwę mojego gatunku. — Ja nie... Być... Zła... For ty — wydukałam. — Ja być Autobot. Dobry.
Dziewczyna chwile na mnie patrzyła szeroko otwartymi oczami. Nie wiem, czy to dlatego, że jeszcze się do mojego widoku nie przyzwyczaiła, czy po prostu nie potrafiła zrozumieć, co ja do niej gadam. Ewentualnie, nie potrafiła uwierzyć, że potrafię mówić, a przynajmniej staram się mówić po polsku. Gdyby się tak nad tym zastanowić, to może być dziwne. W końcu jest tyle filmów science-fiction, w których kosmici mówią po angielsku, że i ja bym się zdziwiła, gdyby przypadkowo spotkany obcy niebędący człowiekiem nie mówił w tym języku.
— J-jesteś kosmitą, tak?
Przekręciłam głowę, nie rozumiejąc tego środkowego, kluczowego słowa. Po intonacji stwierdziłam, że to było pytanie, na które chyba by wypadało odpowiedzieć, aby nie spieprzyć pierwszych kontaktów międzygatunkowych.
— Ja. — Nie wiem dlaczego, ale wskazałam palcem na siebie. — Not all... Eee... Nie... Wsys-ko... Understand, eee... Rozum-mie-ci.
— Do you speek English? — zapytała chwilę po tym, jak skończyłam kaleczyć polski.
— Tak! — wykrzyknęłam, prawie podskakując. — Ja tu się produkuję i męczę, i w ogóle już przewiduję klęskę naszego porozumienia, a ty... Nie wiedziałam, że umiesz angielski! Jakbym od razu wiedziała, to bym od razu po angielsku gadała, a nie męczyła się z polskim. Już odpowiadam na pytania. Jestem Transformerem z planety Cybertron, a w zasadzie to tylko w teorii jestem z Cybertronu, całe życie mieszkałam gdzie indziej. Nazywam się Zafira, już trochę ponad rok jestem na Ziemi, szukam innych Autobotów, tych dobrych. Wiem, że tu trochę narozrabiali, mnie tu wtedy nie było i teraz na nich polują, ale nie są źli. To Decepticony to te złe i niedobre. Więc będę bardzo szczę...
— Wolniej! — pisnęła, łapiąc się za głowę.
Usta mi się zamknęły. Wyprostowałam się i czekałam. Faktycznie się trochę, a raczej bardzo zagalopowałam z gadaniem.
— Tak, umiem mówić po angielsku... Ale nic nie rozumiem. Powoli, spokojnie, bez pośpiechu. Od początku: kim jesteś? — zapytała, choć było po niej widać, że ze strachem przejmuje pałeczkę osoby próbującej się czegoś dowiedzieć.
— Transformerem z frakcji Autobotów, tych dobrych. Nazywam się Zafira. — I ponownie wskazałam na siebie dłonią, nie wiadomo po co.
— Zafira. Tak jak opel? — Na jej twarzy pojawił się uśmieszek niezręczności.
— Niestety... — Wzruszyłam ramionami. — Imienia sobie nie wybierałam.
— OK... Dobrze... — Westchnęła, odgarnęła włosy z twarzy. — Ja jestem Marzena, nazwisko — Woźniak... Jestem człowiekiem...
— Wiem. Masz dwadzieścia dwa lata, twój chłopak nazywa się Adrian i jest mechanikiem, twój brat — Bartłomiej, a rodzice — Bogumiła i Marek.
Mina dziewczyny była bezcenna — szok pomieszany z przerażeniem. W zasadzie to była to reakcja na miejscu, w końcu nie codziennie się dowiaduje, że ktoś ją obserwuje i wie coś o niej. Wprawdzie, nie są to jakieś szokujące dane na temat jej życia prywatnego, jakimi na przykład byłoby hasło do konta w banku albo romans z Bradem Pittem, ale jednak jakieś informacje, których raczej pierwsza lepsza osoba wzięta z ulicy — do jakiej mogłabym zostać porównana — raczej nie powinna wiedzieć.
— Jeżdżę z tobą od ponad miesiąca — wyjaśniłam, kiedy dłuższą chwilę się nie odzywała.
— Co? Zaraz, co?
— Jestem twoim autem od ponad miesiąca — powiedziałam już delikatniej.
— To gdzie moje auto?!
— Em... Jest w lesie... Zakopane... — Zacisnęłam usta.
— Że co proszę?
— Potrzebowałam znaleźć nowy model samochodu, w który mogłabym się zmieniać. Tak jakoś wybrałam twoje auto, ale byłam na tyle niezdarna, że je zniszczyłam. A ponieważ jest taka nieprzyjemna sytuacja między ludźmi a Transformerami, bałam się, że ktoś zacznie coś podejrzewać, jeśli zobaczy dziwnie zniszczony samochód. Może by były jakieś śledztwa, poszukiwania i...
Marzena podniosła ręce z otwartymi dłońmi do góry, więc przestałam gadać, nie bardzo wiedząc, o co chodzi. Zaraz potem złapała się za głowę.
— Moje auto zniszczyłaś i postanowiłaś, że je zastąpisz, żeby nikt nie szukał winowajcy? — zapytała, spojrzawszy na mnie, a ja nieśmiało kiwnęłam głową. — Czy ja jestem w ukrytej kamerze? To najgłupsza rzecz, jaką ostatnio słyszałam! Prawie najgłupsza...
— A jaka była głupsza?
— Bartek wystraszył się pająka i rzucił w niego telefonem... — Zasłoniła twarz dłonią. — Jak to jesteś moim autem?!
Zaczęłam się zastanawiać, czy aby na pewno pojmuje, z kim rozmawia, dlatego podniosłam się i transformowałam tuż przed nią. Trochę czasu jej zajęło, zanim zrozumiała, co się właściwie stało. Wstała, podeszła do mnie i uważnie się przyglądała. Różnic między mną, a jej autem raczej nie zauważy, a przynajmniej z zewnątrz. Pod maską mogą już być widoczne dziwne części, których prawdopodobnie nie znajdzie się w zwykłym aucie. Odważyła się dotknąć maski, a po chwili podeszła do drzwi kierowcy i otworzyła je, zaglądając do środka.
— Z zewnątrz nic nie znajdziesz — odezwałam się, a Marzena odskoczyła ode mnie łapiąc się za pierś.
— Nie rób tak! — wrzasnęła.
Przetransformowałam i uklękłam przed nią.
— Wystraszyłam cię? — W odpowiedzi pokiwała głową. — W sumie racja, nie codziennie auto gada...
Pokiwała głową. Za chwilę zakryła twarz dłońmi, chwilę przytrzymała i przetarła ją. Poklepała się jedną dłonią i zerknęła w stronę lasu, a potem na mnie. Za chwilę znowu sięgnęła dłońmi w stronę twarzy, ale tym razem tylko przetarła skórę pod oczami. Zaczęłam się domyślać, że to chyba dla niej trochę za dużo.
— To jak pieprzony sen... — westchnęła. — Nie zabijesz mnie, prawda? — Spojrzała na mnie.
— Oczywiście, że nie. Gdybym miała zamiar to zrobić, zrobiłabym to już dawno. Nie jestem Decepticonem. A na taką wyglądam? — Uśmiechnęłam się szeroko, ale jej nie było do śmiechu, a mnie przypomniała się jedna ważna rzecz, przez którą mina mi zrzedła. — Mam nadzieję, że mnie nie wydasz tym z USA, co nas łapią. Wiem, że po ostatnich wydarzeniach ludzie nie są przyjaźnie nastawieni do Transformerów. — Usiadłam.
— J-jeszcze nie wiem — powiedziała zrezygnowana i również usiadła na trawie.
Pokiwałam głową. Takie zostawienie mnie pod znakiem zapytania nie napawało mnie optymizmem. Fakt był taki, że teraz to od niej zależało, co się ze mnie stanie. Wystarczy, że ktoś poda informację, że jestem w Europie, a już nie będę miała się gdzie ukryć.
— Musiałam uciekać z domu. Ktoś groźniejszy od ludzi mnie szuka, a Ziemia miała być moim ratunkiem. Miałam tu znaleźć Autoboty, ale nie wiem nawet, od czego zacząć.
— Więc jesteś tu sama?
— Tak. Jestem tutaj od ponad roku. Przez ten czas, nie znalazłam nikogo z moich, ani kogoś, kto mógłby mi pomóc. Nie znam się na tym. Jeśli nie znajdę Autobotów na czas, a nie wiem, kiedy mi się skończy, to... Nie wiem, co się ze mną stanie.
Zerwałam jakieś większe źdźbło trawy i zaczęłam nim kręcić w palcach.
— Tak naprawdę, nie bardzo się orientuję, co się wydarzyło. Wiem tylko, że przez waszą wojnę wielu ludzi w Chicago zginęło.
— Nie było mnie tam...
— Rozumiem, ale skąd mam wiedzieć, że coś się nie stanie z twoim udziałem? Wtedy to nie tylko ty możesz mieć problemy. Dlaczego mam ci zaufać?
— Jeszcze żyjesz... Gdyby nie ja, tir by was zgniótł.
— Mogłaś po prostu ratować własną skórę.
— W takim razie nie ma powodu, przez który miałabyś mi zaufać.
Spuściłam optyki i zajęłam się gnieceniem trawki. Wie, co ma wiedzieć i teraz decyzja należy do niej. Myślałam, że to trochę łatwiej pójdzie, a tymczasem czekam na wyrok.
— Z tego, co mówisz, to jeździsz ze mną miesiąc... — westchnęła, a ja podniosłam na nią wzrok. — I nie nabroiłaś... Zawsze mi się wydawało, że dążycie do walki.
— Nie prawda. Każdy jest inny. A walka jest dla nas ostatecznością... Tak poza tym, ja nie potrafię walczyć. Nie jestem żołnierzem tak jak Autoboty z Chicago.
— Załóżmy, że ci wierzę — co w takim razie miałabym z tego, że cię nie wydam? Druga strona proponuje dość sporą sumę.
— W sumie niewiele, bo chyba tylko czyste sumienie.
— Słuchaj, dla tych dobrych obiecali azyl i...
— Wierzysz w to? Ja jakoś nie bardzo, skoro dają za to nagrodę.
Chciała coś powiedzieć, ale najwyraźniej mój argument zniszczył jej argument. Kto obejrzał choć trochę filmów akcji i kryminałów wie, że takie obietnice nigdy nie są prawdą. Życie to oczywiście nie film, ale z drugiej strony, z czego mam cokolwiek wiedzieć, skoro do tej pory nie żyłam, tylko egzystowałam? Mnie to po prostu śmierdzi i gdyby faktycznie ludzie pomagali Autobotom, pewnie już dawno byłabym bezpieczna wśród swoich.
— Możesz mnie po prostu puścić i nigdy więcej o mnie nie usłyszysz.
— Mogłabym tak zrobić, ale wtedy nie miałabym auta.
Podniosłam na nią wzrok zdziwiona — Marzena uśmiechała się delikatnie. Skrzywiłam się, bo jakoś nie potrafiłam uwierzyć, że tak nagle jej zdanie się zmieniło.
— Trochę mam opór to mówić... Ale skoro nikogo nie zabiłaś, nie było cię w Chicago i w dodatku.... No pomogłaś nam wtedy, to nie mam podstaw, aby cię zgłaszać.
— Poważnie?
— Jedyne, co zrobiłaś, to zniszczyłaś auto. To wszystko. Ale skoro już się zabrałaś za jego zastępstwo... — Rozłożyła ręce i uśmiechnęła się.
To, co wtedy zrobiłam, mogłoby zostać uznane za próbę mordu. Bo gdy Transformer nagle łapie człowieka i go podnosi, a człowiek zaczyna wrzeszczeć, to nie wygląda to zbyt dobrze. Intencje miałam dobre, bo chciałam ją tylko ze szczęścia przytulić, a niestety ją przestraszyłam, trochę potłukłam i przygniotłam i zauważyłam to dopiero, kiedy ją odłożyłam na ziemię. Zakołysała się i usiadła.
— Nie rób tego więcej... — wysapała zszokowana zajściem.
— Dzięki wielkie! Nawet sobie nie wyobrażasz, jak się cieszę! Ty wiesz, że chciałam zostać? Zdążyłam cię już polubić. Tylko twój brat... Ach, mnie też denerwuje, kiedy nakruszy w kabinie. Ale ogólnie wszystko było super! Nie musiałam się martwić o parking i złodziei, tylko strasznie nudno mi...
— Zawsze dostajesz słowotoku?
— Ponad rok do nikogo się nie odzywałam, więc teraz widocznie nadrabiam. A tak ogólnie to dużo gadałam, ale nie rozpędzałam się tak. Czasami zbytnio zagadywałam mamę, ale to też dlatego, że się nudziłam. Raczej znajdowałam sobie jakieś zajęcie. A mogę mieć prośbę?
— Jaką? — zapytała słabo.
— Ty uszyc me poliski?
— Acha... — Aż pochyliła się do tyłu ze zdziwienia. — Dziwna prośba... a-ale chyba da się zrobić. Myślałam, że jako roboty, możecie sobie takie rzeczy — nie wiem — wgrywać?
— Nie, to tak nie działa. Ale uważaj, teraz to dopiero dziwna prośba będzie — możesz nauczyć mnie tańczyć?
— Że co proszę? Ale ja tańczyć nie umiem — powiedziała z zakłopotaniem w głosie.
— Jak nie? Przecież chodzisz się uczyć...
Zaśmiała się słabo i jakby z niezręczności.
— Chodzę na zumbę, a to nie jest taniec. To jest po prostu trening przy muzyce w oparciu o niektóre tańce.
— Ooo... To szkoda. Myślałam, że mogłabyś mnie czegoś nauczyć. Tak bardzo chciałabym umieć tańczyć. Tak bardzo mi się to podoba i...
— Zanim się rozpędzisz... Coś tam jednak potrafię, ewentualnie mogłybyśmy nauczyć się czegoś z Internetem. Tylko... Jak ty to sobie wyobrażałaś? W sensie... kiedy i gdzie? I żeby cię nikt nie zobaczył.
— Tego właśnie będzie dotyczyć moja trzecia prośba — potrzebuję codziennie albo chociaż co drugi dzień przetransformować i czy w związku z tym mogę przyjeżdżać tutaj? Oczywiście nocą.
— Co, jeśli tego nie zrobisz?
— Bolą mnie części.
— Aaa... — Pokiwała głową. — No wolałabym, żebyś nigdzie się nie wybierała, ale skoro potrzebujesz, to nie będę ci zabraniać.
— Dzięki. — Uśmiechnęłam się szeroko. — No to mogłybyśmy czasem tutaj się spotykać i uczyć. Bo polskiego mogę się uczyć, kiedy będę jeździć z tobą do pracy.
— No właśnie ciężko będzie z tymi wypadami... do lasu. Muszę się wyspać do pracy.
— Ooo... Racja. To może w soboty?
— Hmm... Jeśli nie będę miała planów na niedziele i nie będę po czymś zmęczona, to czemu nie? Ale niczego nie obiecuję, że nam coś z tego wyj...
— Jej! Ale super! — Szybciutko zaklaskałam z radości i zatarłam dłonie.
— Ta... Bardzo szybko się ekscytujesz, wiesz?
— A to źle?
— Chyba nie... Ale... Chyba trochę inaczej was sobie wyobrażałam. Bardziej... poważnych? Takich bardziej... Jak roboty? Maszyny? Bez większych emocji...
— Cóż... To chyba były złe wyobrażenia. Nie znam innych Autobotów i nie wiem, jacy oni są, ale ja ani trochę nie jestem poważna.
— Tak... To się da zauważyć... Boże... Ja cały czas mam wrażenie, że to jakiś sen... Jakiś chory sen.
— No... Dla mnie jeszcze przed chwilą był to koszmar. Nawet nie wiesz, jak bardzo się wystraszyłam, kiedy cię zobaczyłam. Myślałam, że to jakieś zwierze.
— Kto kogo wystraszył...
— Oj tam... — Machnęłam ręką. — A tak w ogóle, jak mnie znalazłaś?
— Obudziłam się, bo chciało mi się pić. Zeszłam na dół i przy okazji weszłam do łazienki i zauważyłam, że nie ma mojego auta pod oknem. Zobaczyłam cię pod bramą, zanim odjechałaś. W takim pośpiechu jeszcze nigdy się nie zebrałam. Nawet tego nie pamiętam, jak się ubrałam i wypadłam z domu. Zabrałam rower i pojechałam za tobą. Stałaś chwilę pod jakimś domem i dzięki temu cię nie zgubiłam. Potem wjechałaś w las i zniknęłaś. Od tamtej pory szłam na wyczucie.
— Nie widziałam, żeby się światła w domu świeciły...
— Nie świeciłam... Myślałam, że to złodzieje, ale nawet nie przyszło mi do głowy, żeby zadzwonić na policję. Chyba dobrze się stało... No kurde nie dociera do mnie, że gadam z Transformerem...
Wyciągnęłam do niej rękę.
— To może jak się przyjrzysz, to uwierzysz?
Zerknęła na mnie, a potem na moją dłoń. Ostrożnie dotknęła moich czubków palców. Potem już trochę śmielej każdy palec z osobna, ale przy nadgarstku się zatrzymała.
— Szkoda, że nie mogę cię całej zobaczyć.
— Ale przecież mam oświecone reflektory, postojówki.
— No tak, ale gdy patrzę do góry, to mnie oślepiają. Widzę tylko świecące oczy.
— Ach... Zapominam, że wy trochę gorzej widzicie w ciemnościach. Ale może nadarzy się okazja, aby pogadać, zanim będzie jasno.
— Pewnie tak... — westchnęła.
Gadałyśmy dość długo, na tyle długo, że zdążyła mi się jeszcze przyjrzeć dokładnie. Chyba była pod niemałym wrażeniem, jednak wciąż nie chciała wierzyć temu, co widzi. Była dość ostrożna i chociaż na początku w naszej rozmowy była śmielsza, co chyba miało związek z tym, że uznawała to za sen, to potem zaczęła zwracać uwagę na to, co mówi. Bała się mnie mimo moich zapewnień, że z mojej strony nie stanie się krzywda. Chociaż gdyby to mnie znacznie większy kosmita obiecywał, że nic mi nie zrobi, to chyba też miałabym co do tego wątpliwości.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top