Rozdział 16 Laboratorium, którego wszyscy się boją.

W bazie panowała względna cisza. Słyszałam jakieś rozmowy, z których nic nie dało się zrozumieć i co jakiś czas warkot silników. Co jakiś czas z oddali roznosiło się echo uderzania metalem o metal. Ubita ziemia i kawałek plandeki zwykle nie uchodzą za luksus, ale najwyraźniej byłam tak bardzo zmęczona, że wtedy było to najwygodniejsze posłanie świata. Duże znaczenie miało także to, że nie było przeciągu, który nadmiernie chłodziłby mi plecy.

Niechętnie otworzyłam optyki, kiedy wzdrygnęłam się wraz z czyimś krzykiem w oddali. Przed sobą zobaczyłam srebrne, metalowe części. Dopiero po chwili zorientowałam się, że tuż przed twarzą miałam hełm Jazza i jego skrzydełka z kapelusza Hermesa. Biło od niego przyjemne ciepło i pachniał płynem do spryskiwaczy. Spał jak zabity. Pochylał głowę, a ręką, na której spał, zasłaniał ją. Drugą rękę przewiesił pod moją pachą. Nogi miał podciągnięte pod brzuch, co dla mnie wiązało się z trochę niewygodną pozycją, ale ważniejsze było, że spał. Był to dowód na to, że matczyne metody są niezastąpione, a mój pomysł wcale nie był taki głupi. Autobot nie lunatykował, nie zerwał się z krzykiem, w nocy przez sen czułam tylko, jak kilka razy mocniej drgnął.

Optyki znowu mi się skleiły. Miałam ochotę poleniuchować, a najlepiej jeszcze trochę pospać. Chyba mi się należało, po walce z Dreadem, kilku dniach dochodzenia do siebie, a potem po długiej podróży. Głowę miałam ciężką i może jeszcze bym zasnęła, byłam na pograniczu snu i jawy, kiedy ten błogi stan rozwiał się jak dym, kiedy usłyszałam szmer gdzieś za sobą. Odniosłam wrażenie, że w pomieszczeniu pojawił się ktoś jeszcze. Zaczęłam nasłuchiwać i wyłapałam szum oddechów, nienależący do Jazza ani do mnie. Próbując nie odsunąć się zbyt daleko od srebrnego Autobota, rozejrzałam się po pomieszczeniu. Byłam tak zaspana, że nie widziałam zbyt dobrze, ale to całkowicie wystarczyło, aby potwierdzić, że moja spóźniona intuicja się nie myliła. W drzwiach stał robot o czerwonym lakierze, a przynajmniej widziałam tam czerwoną plamę. Po braku wielkich sztyletów poznałam, że był to Knockout. Z trudem oparłam głowę na ręce i patrzyłam na niego, nie mogąc dojść do ładu w swojej głowie. Chciałam dojść do tego, po co on tam stoi, czy to ja o czymś zapomniałam i w ogóle poskładać te puzzle myślowe rozsypane w mojej głowie.

— Coś się stało? — zapytałam, o mało nie plącząc języka.

— Nie — odpowiedział łagodnie. — Zastanawiam się tylko, jak to zrobiłaś.

Machnęłam ręka, chociaż próbowałam wzruszyć ramionami. Gdyby nie drzwi oparte na podłodze, niecelowo przekręciłabym się na plecy.

— Kobieca intuicja — wymamrotałam, uśmiechając się triumfalnie, a optyki mi się zamknęły, wyciskając maleńkie łzy jakby kropelki kleju.

— Tia... — burknął.

Wywróciłam oczami.

— Knockout... Zrobiłam to, co uznałam za dobre i trzeba się cieszyć, że podziałało... — Mówiłam jak pijana, a złożenie tego zdania było moim pierwszym sukcesem tego dnia.

— Czy ja mówię, że się nie cieszę? — Zmienił ton głosu na trochę bardziej przyjazny, ale był zdecydowanie za głośny. Przystawiłam palec do ust, zaciskając jeszcze mocniej powieki. — Jestem po prostu ciekawy, jak to zrobiłaś — powiedział już ciszej. — Nie dało się go w normalny sposób uśpić i nagle zjawiasz się ty, a Jazz śpi jak zabity. Wytłumaczysz mi to?

Pokręciłam przecząco głową. Starłam z optyk łzowy klej i udało mi się w końcu wyostrzyć obraz.

— Nie wiem, jak to jest, ale to sposób mojej opiekunki. — Wyszczerzyłam się, rozkładając rękę, jakbym przed momentem zrobiła magiczną sztuczkę i się nią chwaliła. — Pogadamy później... — mruknęłam i miałam się położyć, ale coś jeszcze przyszło mi do głowy. — Jak długo tu jesteś?

— Niedługo... — Zerknął do góry. — Dziesięć minut?

W końcu udało mi się otworzyć szerzej oczy. Nawet częściowo wróciła jasność umysłu.

— I od dziesięciu minut stoisz tu i przyglądasz się, jak śpię z Jazzem... — powiedziałam, wskazawszy na niego palcem. — Słyszałeś o czymś takim jak prywatność?

— Nie przyglądam się wam, tylko jemu — oburzył się.

— Ciszej. Daj mu odespać — syknęłam. — Czemu jemu? — skrzywiłam się.

— A co? Miałem się Tobie przyglądać? — zapytał zadziornie.

Zacisnęłam usta i spojrzałam w inną stronę. Dotarła do mnie głupota mych słów. To wszystko przez to zaspanie.

— Nie powiem, o wiele ciekawszy z ciebie obiekt obserwacji, znacznie... ładniejszy — dodał z łobuzerskim uśmieszkiem i puścił mi oczko.

Zmarszczyłam brwi i próbowałam mu posłać jak najbardziej chłodne spojrzenie. Prawdę mówiąc, nie wiedziałam, do czego zakwalifikować słowa medyka, ale nie poczułam się przez nie dobrze. Jeśli miało mi to zaimponować, to się grubo mylił. Być może był to komplement i raczej na pewno komunikat, że jest mną zainteresowany. Może świadomość, że komuś się podobam i to w dodatku całkiem przystojnemu Transformerowi, cieszyłaby mnie, ale to, co powiedział, bardziej mnie zniesmaczyło. Nawet miałam ochotę mu powiedzieć, żeby wyszedł. Odpuściłam. Nie miałam głowy do sprzeczania się.

— I co w nim ciekawego zaobserwowałeś? — zapytałam, starając się brzmieć oschle.

Widziałam, jak zacisnął usta i zmarszczył brwi. To były ułamki sekund, ale dało mi to do wiadomości, że zabrzmiałam tak, jak chciałam.

— Że śpi w pozycji larwalnej — powiedział ostrzej.

— Jak? — Podniosłam brew.

— Tak się nazywa pozycja, w której aktualnie śpi Jazz. — Zdecydowanie nie podobała mu się ścieżka, na jaką zeszła rozmowa. Byłam prawie pewna, że o wiele chętniej pogadałby o mnie. — Ręce przy klatce piersiowej z dłońmi w pobliżu głowy i podkulone nogi. Tak są ułożone larwy Transformerów w drugiej połowie rozwoju.

— Ma to jakieś znaczenie? — zapytałam, podnosząc się wyżej na łokciu i na moment zapominając o oburzeniu, jakie wywołał swoim komentarzem.

Knockout odbił się od ściany i podszedł do nas. Przyklęknął na jedno kolano i przyglądał się przez chwilę porucznikowi.

— Protoformy* śpią w ten sposób jeszcze przez jakiś czas po przyjściu na świat, chociaż bywają wyjątki... Nietypowe jest to u dorosłych i zwykle pojawia się w stanach chorobowych albo po traumatycznych przejściach.

— Jakie choroby?

— Na szczęście nic zakaźnego, tylko choroby psychiczne. Wyjątkiem są niektóre choroby atakujące układ nerwowy, ale takich nie zarejestrowano od dobrych kilkudziesięciu lat.

— To może być depresja?

— No, na przykład... Może też być zespół stresu pourazowego, schizofrenia, nerwica, psychoza...

— Zostańmy przy depresji... — powiedziałam, machnąwszy mu ręką przed twarzą. Nie chciałam więcej wiedzieć, wydało mi się to przerażające. — A jakie są wyjątki?

— Jolt. — Prawie wypluł to słowo. Spojrzenie w inną stronę i zaciśnięta pięść świadczyły o zdenerwowaniu. — Chłopak z niewiadomych mi przyczyn ma w zwyczaju spać w pozycji larwalnej i nie jest to u niego objaw choroby.

— Widzę, że macie tu niezłe skupisko...

— Ta, ta... Banda dziwaków.

— Nie to chciałam powiedzieć...

— Ale za niedługo sama to stwierdzisz. Zobaczysz, przebywanie z tą samą grupą idiotów w zamkniętej bazie nie wychodzi na zdrowie — powiedział ostro, a po chwili rzucił uśmiechem, który wyszedł mu dość krzywo. — Przyjdź do mnie do laboratorium, kiedy będziesz mogła. Kilka rzeczy musimy załatwić — dodał, po czym wstał i zostawił mnie z dziwnym wrażeniem, że znajduję się w domu wariatów.

Jazz spał jeszcze bardzo długo po tym, jak Knockout nas opuścił. Drzemałam i czasami słyszałam, że coś mruczał pod nosem, kilka razy się wzdrygnął, aż po prawie trzech godzinach zaczął się kręcić. Wyciągnął jedną rękę do góry, nogi wyprostował i zaczął się przeciągać, mrucząc jak zadowolony kocur. Wyciągniętą rękę położył na moim ramieniu, po czym skierował twarz w moją stronę. Prawdopodobnie chwilę się tak na siebie gapiliśmy, tylko ja przed oczami miałam moje własne odbicie w jego wizjerze.

— Cześć — przywitałam się.

Jazz rozchylił usta, tak jakby chciał coś powiedzieć, ale wypadło mu z głowy, zanim w ogóle skończyło się formować. Ściągnął wizjer, pokazując tak zaspane optyki, jakby wcześniej zaciągnął się ziołem. Bez dwóch zdań wciąż przetwarzał obraz przed jego oczami i byłam niemal pewna, że gdybym go zapytała, nie wiedziałby, który mamy rok.

— A myślałem, że anioły nie istnieją... — powiedział tak łagodnym, rozmarzonym głosem, że omal nie wybuchnęłam śmiechem, widząc jednocześnie jego senny wyraz twarzy.

Zaczął przecierać twarz, nawet kilka razy klepnął się po policzku.

— Co się stało? — zapytał, nie przestając masować powiek.

— Mam podejrzenie, że się wyspałeś i być może odespałeś te wszystkie tygodnie.

Zdecydowanie jeszcze nie pojmował, co się do niego mówi — leżał i gapił się na mnie z otwartymi ustami, nawet mu powieki nie drgnęły. Mnie od tego widoku kąciki ust podrygiwały do góry, ale walczyłam z tym.

— Cooo?

Jego brew powędrowała do góry, a ja parsknęłam.

— Nie żartuj sobie... — powiedział zdziwiony, ale z uśmiechem.

— Jestem całkowicie poważna.

Pokiwał głową i zamknął optyki. Najwyraźniej potrzebował czasu, aby dojść do siebie. Jego organizm musiał być w potężnym szoku po niespodziewanie udanym odpoczynku i oznajmiał to właśnie w taki sposób. Jednak to było coś, z czym sam musiał się uporać.

— Jazz — zaczęłam, szurchnąwszy go w ramię — jak się idzie do laboratorium Knockouta?

— He? Do trupiarni...? Eh... Do Ratcheta i w prawo... — wymamrotał, próbując oderwać głowę od gąbki, ale nie wygrał z grawitacją.

Ściągnęłam brwi. Nie spodobało mi się, w jaki sposób nazwał pracownię czerwonookiego medyka. Ogólnie już usłyszałam negatywne opinie o tym miejscu, ale to zabrzmiało strasznie. Poklepałam Jazza po ramieniu przed wyjściem i mimo lekkich obaw, poszłam tam. W bazie wiało pustkami. Można było tylko usłyszeć jakieś echa, prawdopodobnie dochodzące z hangaru. Ratcheta nie było i miałam wątpliwości, czy mogę tam wchodzić bez jego wiedzy. Nie wiedziałam jednak, gdzie go szukać, a do jego powrotu mogło minąć sporo czasu. Niepewnie odsłoniłam folię i weszłam do środka. Trochę mnie kusiło, aby zajrzeć, co kryje się w tych wszystkich szafkach i szufladach, ale podejrzewałam, że mogłabym mieć spore kłopoty, gdyby ktoś mnie na tym przyłapał. Nie zastanawiając się, stanęłam przed brudnym, bordowym materiałem zasłaniającym wejście do drugiego pomieszczenia. Już miałam tam wejść, ale zawahałam się, a rękę zatrzymałam na krawędzi zasłony. Bałam się, co tam mogę zobaczyć, w końcu nie bez przyczyny wszyscy unikali tego miejsca. Najbardziej się bałam, że określenie, jakiego użył Jazz, było bardziej dosłowne, niż na początku przypuszczałam i laboratorium Knockouta ma charakter prosektorium albo kostnicy. Westchnęłam zdenerwowana, wzięłam się w garść i niepewnie zajrzałam do pomieszczenia i tuż przed sobą zobaczyłam meble z wieloma szufladami i półkami, na których kurzyły się urządzenia, których nie mogłam nazwać. Weszłam do środka i zaczęłam się rozglądać. Ta część laboratorium było przedsionkiem, a żeby przejść do większej części sali, zaraz po przekroczeniu progu należało skręcić w lewo. Laboratorium dzieliło się na dwie części: większą i mniejszą naprzeciwko przedsionka, oddzielone ścianką o długości około dwóch metrów, która najwyraźniej spełniała funkcję kolumny wspierającej sufit. W mniejszej część laboratorium stał drewniany stół, a wokół niego przy ścianach stały metalowe szafki z blatem zawalonym drobnymi narzędziami, szkłem i innego rodzaju sprzętem, a w rogu tworzonym przez ściankę podporową stał komputer z małym monitorem. Za tą ścianką osłonięty z dwóch stron szarym parawanem stał wielki, metalowy stół. Na nim, pod przykryciem leżało coś ogromnego. W najdalszym rogu sali także znajdowało się coś, co było osłonięte jakąś plandeką, ale nie w całości. Widoczna była jakaś beczka o przezroczystych ścianach, metalowej podstawie i szczelnie zamkniętym wieku, a w środku niej był jakiś płyn. Kiedy weszłam nieco głębiej, za drugim parawanem, a przed urządzeniem z beczką było przejście i podejrzewałam, że było to korytarz, którym można było przedostać się do hangaru, w którym stał statek Wiśni. Po drugiej stronie laboratorium stał szereg szafek, które łączył wspólny, długi blat. Nad tym wisiało kilka szafek. Wyjątkowo w tym miejscu panował porządek. Sprzęt laboratoryjny, w tym dwa mikroskopy i komputer wyglądały na często używane.

— Knockout? — zawołałam, wchodząc głębiej i rozglądając się. — Knockout? — powtórzyłam, ale nikt mi nie odpowiedział. — Knockout, prosiłeś, żebym przyszła. Gdzie jesteś?

Cisza. Westchnęłam zirytowana i skrzyżowałam ręce na piersi. Fuknęłam pod nosem. Najpierw chce, żebym przyszła, a kiedy już jestem, jego nie ma. Musiałam poczekać, włóczenie się samotnie po bazie nie wydawało mi się zbyt rozsądne. Wizja natknięcia się na któregoś z Wreckerów szczególnie mnie do tego nie zachęcała. Poza tym nie czułam się zbyt komfortowo w nieznanym miejscu, tym bardziej odnosząc wrażenie, że nie powinno mnie tu być. Nerwowo zerkałam raz w stronę ciemnego korytarza, raz za siebie. W końcu skupiłam się na osłoniętym stole. Miałam potężne przeczucie, że to właśnie przez to, co było na tym stole, całe to miejsce nie było chętnie odwiedzane przez resztę Autobotów. Bałam się zobaczyć, co to takiego, ale ciekawość zaczęła wygrywać. Rzuciłam jeszcze okiem za siebie i powoli zaczęłam się zbliżać. Uważałam na każdy krok, aby czasem nie narobić jakiegoś hałasu, mogącego zwabić czyjeś optyki. Im bliżej byłam tym mocniej zaciskałam szczękę, a drzwi na moich plecach coraz mocniej się rozkładały, jakby szykowały się do odparcia niespodziewanego ataku. Ciekawość była tak silna, że nie potrafiłam się już zatrzymać.

W końcu zesztywniałam i wpatrywałam się chwilę w to, co dotychczas zasłaniał wiszący parawan. Narzuta na stole z pewnością okrywała ciało. Była niechlujnie położona i prawa stopa Transformera nie była przykryta, tak samo, jak część prawej ręki. Powoli i z wielkim trudem przełknęłam napływający do ust olej. Gdybym wtedy usłyszałam nawet najcichszy dźwięk, prawdopodobnie teleportowałabym się do centrali w nadziei, że znajdę tam jeszcze Jazza. Jednak nic takiego się nie wydarzyło i zdążyłam się trochę oswoić z widokiem przed sobą.

Stopa tego Transformera była ogromna, szeroka z odstającymi częściami w tym dwiema, które musiały spełniać funkcję palców. Gdyby mnie nadepnął albo kopnął tymi pazuropodobnymi fragmentami z pewnością mógłby mi zrobić niemałą krzywdę.

Sama w to nie wierząc, podeszłam bliżej. Robot był naprawdę potężny, sądząc po tym, jakie wzniesienia tworzyła plandeka spoczywająca na nim. Mógł być większy od pierwszego oficera medycznego. Minęłam kant stołu. Na wyciągnięcie ręki miałam jego siwą, masywną łapę z mnóstwem blizn. Im dłużej się przyglądałam tym bardziej mnie kusiło. Aparatura przy ścianie była wyłączona, nie widziałam, aby oddychał, więc miałam dowody na to, że określenie „trupiarnia" nie wzięła się znikąd, a mimo to musiałam to sprawdzić i dotknęłam jego dłoni. Był zimny. Żywy Transformer jest lekko ciepły, a on był zimny jak zwykła blacha. Zdałam sobie sprawę, że przed sobą, pierwszy raz w życiu, mam prawdziwego trupa, którego odważyłam się dotknąć. Nieprzyjemny dreszcz mną wstrząsnął, ale tej piekielnej ciekawości nie przegonił, aż sama siebie zadziwiłam. Odsłoniłam resztę ręki i głośno przełknęłam olej. Był uzbrojony i jedyny powód, przez który nie wybiegłam z krzykiem, był taki, że jego giwera była schowana. Nawet nieaktywna, nieużywana, zepsuta broń wywołuje u mnie wewnętrzną panikę i odruchy przygotowujące do ucieczki, tym razem skończyło się tylko na przyspieszeniu pracy iskry.

To odkrycie ostudziło mój zapał, ale nie zgasiło. Dałam mojej iskrze chwilę na uspokojenie, a w tym czasie nasłuchiwałam — nie słyszałam nic, poza własnym oddechem. Nie wierzyłam, że to robię, ale korzystając z tej możliwości, wskoczyłam na blat, stając na kolanach. Podciągnęłam narzutę i wtedy mogłam spojrzeć na robota z góry. Miał czarny lakier, a inne elementy zbroi były ciemnosiwe albo metaliczno-srebrne. Posiadał masę blizn, czego nie zauważyłam u innych Autobotów w takiej ilości. Nie był szczupły, ale dobrze zbudowany, nie to, co Wrecker z upodobaniem do palenia. Swoją muskulaturą przebijał Ratcheta i z pewnością, bez większego wysiłku powaliłby go, a nawet mógłby się mierzyć z samym Optimusem. Miał mocno rozbudowaną komorę i szerokie ramiona, a jego ręka była grubości co najmniej moich dwóch przedramion. Byłam przy nim jak cienki patyczek. Nie miałam wątpliwości, że był doświadczonym żołnierzem.

Przysunęłam się bliżej i przyjrzałam się jego twarzy. Przypominał mi pumę. Miał duży nos, który pierwszy rzucał się w oczy. Jego cera była szaro-metaliczna, a pod odpowiednim kątem widać było złotawe zabarwienie. Liczne plamki i ciemne przebarwienia wskazywały, że raczej należy do tych starszych Transformerów. Podejrzewałam, że jego wiek mógł być zbliżony do wieku jasnożółtego medyka. Policzki chroniły siwe, masywne napoliczniki łączące się z kolistymi pokrywami audio receptorów w tym samym kolorze. Zza nich wychodziły czarne, szerokie, skierowane do tyłu i w górę części, które w jakiś sposób przypominały rogi albo uszy. Na głowie posiadał coś na wzór grzebienia, który zaczynał się od kwadratowej, wklęsłej, srebrnej i w dodatku mocno skrzywionej części na czole. Autobot musiał kiedyś poważnie ucierpieć, gdyż prawy łuk brwiowy opadał na optykę, a wokół samej optyki miał ogromną bliznę z wieloma zniekształceniami, ciągnącą się od zewnętrznego końca łuku brwiowego aż po nos. Nawet powieki miał poszarpane.

— Biedaczysko... — westchnęłam.

Odsunęłam się nieco i spojrzałam na niego z większej odległości. Zrobiło mi się wtedy dziwnie smutno. Miałam przed sobą nieżyjącego Transformera, ale w ogóle nie czułam, że nim jest, tak jakby był zwykłą maszyną, martwą, bez uczuć, bez Iskry. To nie miało związku z tym, że nie żył, bo nawet przy zmarłym odczuwa się coś więcej, niż pustkę i obojętność, a przy nim czułam właśnie to, jakby był niczym więcej niż kupą żelastwa w kształcie Cybertronianina.

Położyłam dłoń na jego piersi. Miał trochę inaczej zbudowaną komorę, niż na przykład ja — moja otwierała się jak drzwiczki szafki, a jego główna klapa zamykająca komorę otwierała się jak schowek w samochodzie. Siłując się trochę, przyciągnęłam klapę do siebie. Wewnątrz komory była pusta przestrzeń, nie licząc kilku wypatroszonych obszarów. Przede wszystkim nie miał iskry. Pomyślałam, że może właśnie przez to dziwnie się przy nim czułam. Bez Iskry był jak pusta puszka, w dodatku taka prosto zdjęta z linii produkcyjnej — istnieje, ale nie ma w nim nic i nigdy nie było.

Zrobiło mi się go żal. Przypomniało mi się to wszystko, o czym mówił Jazz. Niby dobrze, wróci do świata żywych, ale nie wiadomo, czy nie jest mu lepiej po drugiej stronie, czy nie zrobi mu się większej krzywdy. Nie znałam go, być może powinnam się go bać przez te ogromne działa na jego rękach — tak, drugą rękę także miał ozdobioną tym przedmiotem z piekła rodem — a tymczasem bałam się o niego, co się z nim stanie. Jeżeli miałby cierpieć jak Jazz, to chyba wolałabym, żeby nigdy nie wrócił do świata żywych.

Jeszcze raz spojrzałam na jego twarz. Z westchnieniem położyłam dłoń na jego lewym policzku. Powierzchnia była chropowata. Przetarłam kilka razy palcem i wtedy coś drgnęło. Umknęło mi co, za bardzo skupiłam się na swojej dłoni. W Iskrze zaczął narastać niepokój. Powtórzyło się, powieki drgnęły. Natychmiast cofnęłam rękę. Zafira, spokojnie, on nie ma iskry, nie może się ruszać, pomyślałam i żeby to sobie udowodnić, znowu położyłam rękę na jego policzku. Poruszyłam palcami i drganie powtórzyło się, co dało mi podstawę, aby myśleć, że to ja czymś poruszam. Jednak ta teoria szybko legła w gruzach, kiedy przestałam ruszać palcami, a powieki dalej podskakiwały, a w lewej optyce zaczęło tlić się błękitne światło. Z przerażenia i fascynacji iskra chciał wyskoczyć mi z piersi. Nie wiedziałam, czy to działo się naprawdę, czy miałam jakieś zwidy, albo śniłam i dalej spałam obok Jazza.

— Zafira?

Z piskiem wybiłam się w tył. Zleciałam ze stołu i padłam w parawan. Rąbnęłam tyłkiem o podłogę i zrobiło się ciemno. Znieruchomiałam. Parawan spadł. Zaczęłam przebierać rękami i zerwałam z siebie materiał. Poderwałam się na równe nogi, gdy tylko światło uderzyło mnie w optyki. Wpadłam na zwisającą ze stołu rękę i z wrzaskiem ją odtrąciłam. Pospiesznie i z uczuciem obrzydzenia oddaliłam się od stołu. Musiałam strącić ramię przy tym nieudanym skoku, co oznaczało, że trup nie ożył, tylko do laboratorium ktoś wszedł. Rozejrzałam się i natrafiłam na Optimusa. Zastygł w bezruchu i tylko poruszał optykami.

— Prime! Dała Wszechiskra ręce to się puka! Trup mi świadkiem, że prawie doprowadziłeś mnie do zawału! Ja z wami wszystkimi tutaj zwariuję! No trochę kultury by się przyda...!

Zamarłam, a za chwilę zakryłam sobie usta. Dałam się podejść, przyłapano mnie na czymś, na czym zdecydowanie nie chciałam być przyłapana — wisiałam nad umarłym i przyglądałam mu się, co z samego opisu dziwnie brzmi, nie mówiąc o tym, jak źle to musiało wyglądać. Na domiar złego przyłapał mnie sam lider, którego zaczęłam mieszać z błotem. Bardzo źle to wyszło. Iskrę miałam w gardle, a w głowie w archiwach pamięci i ośrodku budowy zadań wybuchł pożar. Zapomniałam, jak się mówi.

— Liderze... — zaczęłam tak cicho, że zszokował mnie fakt, że to usłyszał. — Ja przepraszam, ja... Tego... Ja...

Nie wykrztusiłam z siebie nic więcej, gardło mi się zacisnęło. Poruszałam tylko ustami jak ryba. Ostatecznie pochyliłam głowę i wbiłam spojrzenie w podłogę. Jeśli miałam coś zepsuć tłumaczeniem, to wolałam już nic nie mówić.

— Nic się nie stało, Zafira — powiedział spokojnie.

Od jego łagodnego głosu moja iskra prawie natychmiast się uspokoiła. Podniosłam na niego wzrok i odetchnęłam z ulgą, nie widząc po nim, aby był zdenerwowany.

— Masz rację, powinienem dać o sobie znać — dodał.

Skierował swoje kroki w moim kierunku, co sprawiło, że zamarłam. Jednak nie ja byłam celem, tylko leżąca za mną, zerwana zasłona. Prime wziął ją z podłogi i przewiesił przez ramię. Do tej pory wisiała na haczykach założonych na metalowy drążek pod sufitem, a ja te haczyki wyprostowałam, ciągnąc ją za sobą. Naprawił je i zawiesił na nich materiał.

— Wiesz, gdzie Knockout? — zapytał, spojrzawszy na mnie.

— Nie. Kazał mi tu przyjść, bo coś chciał ze mną załatwić, ale kiedy przyszłam, to go nie było. Do tej pory nie przyszedł.

Prime pokiwał twierdząco głową i przetarł podbródek palcem, jakby się zastanawiał. Zaraz potem zerknął na mnie i uśmiechnął się, czym ponownie wywołał u mnie co najmniej zakłopotanie. Z nerwów założyłam ręce za plecami i spojrzałam gdzieś indziej — padło na aparaturę przy drugiej zasłonie. Jakoś nie pasował mi uśmiech do tak wysoko postawionej osoby. Zdałam sobie sprawę, że cały czas żyłam w przekonaniu, że Prime'owi zawsze byli poważni.

— Zdałem sobie sprawę, że przypominasz mi kogoś — odezwał się w końcu, zwracając na siebie moją uwagę. — Szczególnie kiedy krzyczysz. — Cofnął się o kilka kroków i oparł się ścianę i skrzyżował ręce.

Wypadałoby coś powiedzieć, ale nie wiedziałam co. Chyba zauważył, że nie czułam się zbyt swobodnie, a raczej na pewno zauważył, bo nadymałam policzki. Przetarłam szybko twarz i odwróciłam głowę, dalej czekając na jakiś ochrzan.

— Powinienem ci podziękować — ponownie zabrał głos, przyciągając tym moje optyki, w końcu wypadało patrzeć na swojego rozmówcę. — Martwiliśmy się o Jazza i naprawdę cieszę się, że twój pomysł, chociaż bardzo niekonwencjonalny, okazał się tak dobry. Dziękuję ci.

Pokiwałam głową. Mocniej ścisnęłam nadgarstek, jakby to miało zmusić mnie do myślenia. Nie potrafiłam się odezwać czy dobrać odpowiednich słów.

— Jednak jest mi przykro, że byłaś zmuszona to widzieć. Liczyłem na to, że w nocy nic się nie wydarzy. Chciałem ci wszystko wyjaśnić dzisiaj, kiedy będziesz wypoczęta, ale podejrzewam, że Jazz już ci opowiedział o sytuacji w bazie.

— Tak, wyjaśnił mi wszystko — wykrztusiłam.

— Nie bałaś się tu podejść? — zapytał, przechylając głowę.

Zazgrzytałam zębami. Ścisnęłam i rozluźniłam dłonie.

— Jazz nazwał to miejsce trupiarnią, a inny powiedzieli mi, że nie lubią tego miejsca, ale nie powiedzieli dlaczego. Teraz już wiem dlaczego... Znaczy, Jazz powiedział, co robi Knockout, ale nie spodziewałam się zobaczyć to... — Wskazałam na umarłego. — Ciekawość by mnie zjadła i musiałam zerknąć.

Prime zaśmiał się.

— Widziałem i zaskoczyłaś mnie tym. Zdecydowana większość zespołu dość emocjonalnie podchodzi do tego miejsca i wcale im się nie dziwię. Widzieć martwych przyjaciół to nic przyjemnego.

— A pan?

— Cóż... Nadzoruję cały ten proces i nie jest proste, aby o tym wszystkim decydować. Nie wiem, co usłyszałaś od Jazza, ale nie jest mi obojętne, co się dzieje w tym laboratorium i podejrzewam, że dla Jolta i Ratcheta także. Nie jestem pewny, co do Knockouta.

Odbił się od ściany i podszedł do stołu. Położył wiszącą rękę Autobota na blacie. Chciał z powrotem przykryć żołnierza, ale zatrzymał się. Oparł dłonie o kant stołu.

— Kto to jest, jeśli można zapytać?

Prime spojrzał na mnie. Kącik jego ust drgnął.

— Ironhide — powiedział i wyprostował się. — Mój przyjaciel i zastępca. Najwybitniejszy specjalista od broni, jakiego znałem.

— Chyba mnie Wszechiskra za coś karze... — jęknęłam cierpiętniczo, opierając się o stół, bo nogi zrobiły mi się jakieś miękkie.

Czy niewystarczająco dużo jest w tej bazie świrów z obsesją na punkcie broni? — pomyślałam.

— Nie musisz się go obawiać — uspokoił, ale nie przekonało mnie to. — To dobry żołnierz, bywał nerwowy i możesz mi nie wierzyć, ale miał niezwykłe pokłady cierpliwości dla młodych Transformerów, a na kobietę nie podniósłby ręki.

— Jest specem od broni, to go u mnie skreśla całkowicie.

— Niesłusznie.

— Co mam poradzić, że się boję?

— Boisz się broni, więc dlaczego boisz się Autobota, który się nią posługuje? — zapytał, a mnie powietrze utknęło w komorze, bo nie znalazłam nic na swoją obronę. — Rozumiem twoje obawy. Wreckerzy nie należą do przyjemnych, ale Ironhide to inny metal. Większość moich Autobotów czeka na niego z niecierpliwością, chociaż większość z nich nie wie, że to właśnie teraz przychodzi jego kolej. Miał żelazne zasady i był bardzo honorowy. Potrafił lepiej zarządzać żołnierzami niż ja, ale przy tym zawsze był wyrozumiały i dbał o sprawy żołnierzy. Wielu z nich sam wyszkolił. — Zaśmiał się pod nosem. — Niektórzy bardzo się niecierpliwią — powiedział już znacznie ciszej, rzucając mi krótkie spojrzenie. — Raz, przypadkiem, byłem świadkiem, jak Ratchet prowadził monolog skierowany do niego. — Skinął na czarnego Transformera. — Nie zdziwiłbym się, gdyby to był kolejny powód, przez który Autoboty unikają tego miejsca... W dużym skrócie był oburzony, że nie żyje i że jest zmuszony funkcjonować w dezorganizacji, na jaką pozwala Hound. Cóż, myślę, że po prostu za nim tęskni, ale nigdy tego nie przyzna. Co więcej, jeśli przez dłuższy czas nikt nie zagotuje w nim energonu, zaczyna dziwaczeć, a tak się składa, że przez ostatnie lata to właśnie Ironhide był w tym pionierem.

Wymsknął mi się chichot.

— Aż się lepiej poczułam. Myślałam, że przed momentem pokazałam szczyt dziwactwa.

— Uwierz mi, nie. Zdążysz się przekonać, że chyba wszyscy jesteśmy nieco albo bardziej niezrównoważeni.

— Już mi to dzisiaj Knockout powiedział...

— O! Zafira! — Usłyszałam, a za sobą zobaczyłam Wiśnię. — I Optimus. Co mogę dla ciebie zrobić? — zapytał Prime'a.

— Chciałem zapytać, kiedy...

— Dwa, trzy dni, nie więcej — wszedł mu w słowo. — Teraz tylko czekam, aż iskra będzie cała, zamontuję i możesz wyciągać Matrycę.

Optimus pokiwał głową i wziął w palce plandekę i ostrożnie przykrył nią czarnozbrojnego żołnierza. Poprawił nawet materiał na jego stopie.

— Mogliście zadzwonić. Długo czekaliście? — kontynuował Knockout.

— Nie było takiej potrzeby — powiedział Optimus, rozciągając parawan. — Mieliśmy dzięki temu okazję porozmawiać. — Posłał mi przyjazny uśmiech. — Zafira, jeszcze jedna rzecz: mów mi po imieniu.

Kiwnęłam głową. Jeszcze raz kąciki jego ust drgnęły do góry, po czym wyszedł z laboratorium.

— Kazałeś mi przyjść. O co chodzi? — zwróciłam się do Knockouta.

Machnął ręką, żebym poszła za nim. Przyprowadził do blatu, na którym stał komputer i mikroskopy.

— Zajmę ci tylko chwilę. Potrzebuję fragmentu twojej zbroi — wyjaśnił, szukając czegoś w szufladzie między wieloma rzeczami do nieznanego mi przeznaczenia.

— Po co ci?

— Żebym mógł cię odbudować, gdybyś zginęła.

Laboratorium przez chwilę wypełniało tylko dźwiękami walających się przedmiotów.

— A jeżeli ja nie chcę, żebyś mnie odbudował?

Wyprostował się, porzucając poszukiwania w szufladzie. Spojrzał na mnie, a jego szkarłatne, zwykle uwodzicielskie optyki teraz wyrażały co najmniej niezrozumienie. Zeskanował mnie od góry do dołu, robiąc z ust cienką linię.

— Wykonuję tylko rozkazy — powiedział, zamykając szufladę i otwierając następną.

— Mam po prostu wątpliwości. — Nie odezwał się. — Zastanawiałeś się kiedyś, czy to jest etyczne?

— Twierdzisz, że to, co robię, jest złe? — Odwrócił się do mnie, o mało nie wrzucając szuflady z powrotem do mebla.

Cofnęłam się.

— Tego nie powiedziałam — odparłam spokojnie i starając się, aby mi głos nie zadrżał.

Czerwonooki mierzył mnie tak ostrym spojrzeniem, że części na plecach zaczęły mi się jeżyć. Bałam się ruszyć, widząc, jak zaciska i rozluźnia prawą pięść.

— Nie powiedziałam, że to jest złe, ale mam wątpliwości, czy to jest w pełni dobre.

— W ten sposób odbudowuję wojsko Autobotów, żeby ta cholerna Ziemia i jej niewdzięczne robactwo jeszcze trochę sobie poskakało. Zwracam im życia. Co może być w tym złego!?

— Nie przeszło ci przez myśl, że we Wszechiskrze może być lepiej? Albo czy pomyślałeś, jak się po tym czuje Jazz?

— Reszta sobie radzi.

— Jesteś tego pewny? Może tylko o tym nie mówią? A nawet jeżeli, skoro chociaż jeden Autobot ma problem po tym wszystkim, to wypadałoby mu pomóc.

— Myślisz, że nie próbowaliśmy? — Zadarł głowę wysoko do góry. — A zdziwię cię! Próbowaliśmy zacząć jakąś terapię, ale to Jazz wzbraniał się rękami nogami! I jeśli jeszcze tego nie zauważyłaś, nie jestem tutaj sam! Wynalazek jest mój, to fakt, ale działam pod czyimś rozkazem i nadzorem, więc nie zrzucaj całej winy na...!

Rozbrzmiał szczęk metalu. Czerwonooki rzucił głową w lewo. Zaciskał szczękę i powieki. Rozmasował policzek dłonią. Wściekłe optyki strzeliły w moją stronę. Wyprostował się. Z jego spojrzenia bił taki chłód, jakiego mogłaby pozazdrościć Królowa Śniegu, a z gardła wydobył się groźny pomruk. Zazgrzytałam zębami i zacisnęłam pięści. Gdybym potrafiła warczeć, nie powstrzymywałabym się. Podniosłam głowę, chociaż miałam ochotę podnieść jeszcze drugą rękę, bo pierwsza za mało mnie szczypała po uderzeniu. Podrapałam ją, a wtedy zdałam sobie sprawę z tego, co zrobiłam. Drzwi stuknęły mi o plecy. Mama by mnie teraz zrugała do płaczu. Zawsze mi mówiła, że nawet wroga trzeba szanować, a spoliczkowanie kogoś zdecydowanie nie jest objawem szacunku. Przeraził mnie także ten przypływ złości. W jednej chwili miałam nawet ochotę rzucić mu się do gardła. Chciałam z nim pogadać na spokojnie, a tymczasem zrobiłam to całkiem odwrotnie.

— Knockout, przepraszam — wykrztusiłam, zanim gardło się zacisnęło. Łzy zaczęły napływać mi optyk, co za wszelką cenę chciałam zatrzymać. — Je nie... Ja nie chciałam.

Medyk nieustannie mroził spojrzeniem. Nagle się odwrócił i wrócił do poszukiwań. W następnej szufladzie znalazł coś, co przypominało pistolet do pianki albo kleju. Złapał moją rękę, nie próbując być delikatnym. Przyłożył je do mojej zbroi na przedramieniu, pociągnął za spust i poczułam niemiłe drapnięcie.

— Przeprosiny przyjęte — mruknął beznamiętnie.

Od jego tonu głosu zrobiło mi się jeszcze bardziej przykro. Odłożył urządzenie i wziął z blatu okrągłe pudełko, leżące bliżej ściany. W środku była jakaś przezroczysta maź, którą posmarował tę rysę, która powstała po użyciu urządzenia.

— To zapobiegnie ewentualnej rdzawicy. — Odłożył pudełko i wyszukał moje spojrzenie. — Mogę wiedzieć, co nagadał ci Jazz?

Potarłam zbroję na ramieniu i zacisnęłam usta. Przyszło mi właśnie zabawić się w głuchy telefon. Do tego, jeśli Knockout mówił prawdę i faktycznie próbowali coś zrobić z problemem Jazza, a ja uwierzyłam tylko porucznikowi, wyjdę na nieobiektywną i łatwowierną. Z jakiegoś powodu bałam się tego, co o mnie pomyśli.

— Że nie czuje się ze sobą dobrze — zaczęłam. — I że nie umie się cieszyć z tego, że żyje... — Spuściłam wzrok. Jeszcze jedno zdanie cisnęło mi się na usta, ale czułam się, jakbym miała tym zdradzić srebrnego Autobota. — Że nie słuchacie, co ma do powiedzenia.

Knockout skrzyżował ręce. Uniósł wysoko głowę i patrzył na mnie spod przymrużonych powiek. Ta oceniająca postawa nie zachęcała do dalszej rozmowy.

— Każdy inaczej reaguje, Jazza męczą koszmary. Chcieliśmy coś z tym zrobić, ale po tym, jak za pierwszym razem zostaliśmy zmuszeni podać mu środki nasenne, nie pozwolił już więcej nic sobie podać, twierdząc, że go okłamiemy.

— Więc co chcieliście zrobić?

— Jazz miał rację, podaliśmy mu środki nasenne. — Wzruszył ramionami.

Dosłownie szczęka mi opadła, a w głowie zatrzymały się wszelkie procesy myślowe.

— Nie rozumiesz tego, że on się męczy? — wykrztusiłam po chwili ciszy.

— To co? Mam go zabić? — oburzył się.

— Nie. Wysłuchać.

— To akurat miało mniejsze znaczenie. Dopóki nie wymyślilibyśmy skutecznego sposobu, naszym zadaniem było utrzymanie go przy życiu. A uwierz mi, chociaż jesteśmy zdolni wytrzymać spokojnie trzy doby bez spania, piąta jest już granicą wytrzymałości. Do tego stanu doprowadzał się Jazz, mylił jawę ze snem, zaczął nawet rzygać ze zmęczenia.

Wstrzymałam oddech. Musiałam przyznać mu tutaj rację. Nici z pomocy, jeśli Jazz wykończyłby się, zanim zostałoby znalezione rozwiązanie jego problemu. Jednak nie tylko fizycznie mogłoby mu się coś stać.

— Jedno nie wyklucza drugiego — stwierdziłam. — Nie mogliście chociaż udawać, że was to interesuje? Zapytaliście go, jak się czuje albo dlaczego tak się boi?

Knockout otworzył usta i na tym się skończyło. Patrzył mi w oczy, ale po chwili odwrócił głowę.

— Wiesz, dlaczego nie śpi? — zapytałam.

— Bo śni mu się, że umiera.

— Wiesz, co się dzieje, kiedy podacie mu nasenne?

— Śpi — odpowiedział tak beznamiętnie, że zaczęłam wątpić, czy posiada Iskrę. — Wiem, że ten sen się powtarza i powtarza, ale ciało także musi odpocząć. — Westchnął ciężko. — Wybacz Zafira, nie jestem cudotwórcą i nic na to nie poradzę. W tej chwili mogę zadbać tylko o to, aby nie zgasł. To samo powie ci Ratchet. I nie myśl sobie, że bagatelizujemy to. Robimy, co możemy i niestety, ale to, co dzieje się w głowie Jazza to nie nasza specjalizacja.

Zwiesiłam głowę, a z komory powoli uwolniłam powietrze. Teraz już znałam dwie strony medalu i pewnie zbyt szybko wyciągnęłam jakieś wnioski z tej sytuacji. Problem jednak polegał na tym, że nie wiedziałam, ile prawdy było w tym, co powiedział Jazz i w tym, co powiedział Knockout. Raczej obie historie są subiektywne.

— Jeszcze jedna rzecz, która mnie bardzo martwi. Powiedział, że ma uszkodzony kod i że się boi, że jest klonem samego siebie...

— To jest niemożliwe. Gdybym odbudował go na bazie tylko CNA, to wtedy moglibyśmy mówić o klonie. Pod względem genetycznym byłby taki sam, ale w rzeczywistości byłby to całkiem inny Transformer. Musiałby uczyć się wszystkiego od nowa, wypracowałby się u niego inny charakter, nie miałby swoich nabytych cech szczególnych, jak na przykład blizny. Jednak kiedy używam kodu PCKG, odtwarzam wszystko: charakter, cechy szczególne, wspomnienia, doświadczenie, umiejętności, nawet broń i gadżety, jeśli miał je wbudowane wystarczająco długo. Wszystkie te cechy zapisują się w tym kodzie.

— A gdybyś zbudował mnie, ale ja bym żyła, to co wtedy?

— Niemożliwe.

Skrzywiłam się.

— Już wyjaśniam. Możesz nie wierzyć, ale zanim zabrałem się za odbudowywanie Transformerów, sprawdziłem kilka rzeczy na kilku cybertrońskich szkodnikach. Można powiedzieć, że zrobiłem kopie żywych osobników, ale nie udało mi się ich ożywić. Dopiero kiedy zabiłem oryginał, dało się ożywić duplikat. — Podrapał się po podbródku i uśmiechnął po chwili. — Nie mam pojęcia, dlaczego tak jest. Moim zdaniem jest dowód na to, że Iskra w tym duchowym znaczeniu istnieje, co Ratcheta dość mocno mierzi. Jest ateistą i jedyne, co wyznaje to nauki empiryczne — zachichotał. — Myślę, że istnieje jakieś połączenie między Wszechiskrą, a naszymi Iskrami. Kiedy Iskra gaśnie wraca do Wszechiskry, ale kiedy ściąga się ją z powrotem, nie można jej podzielić na dwa organizmy. Widocznie PCKG i Wszechiskra mają coś wspólnego ze sobą, ale nie mogę tego potwierdzić, bo Kości już nie ma. — Rozłożył ręce.

— Jak to nie ma Wszechiskry?

Knockout otworzył szerzej optyki, a potem przechylił głowę na bok.

— Wszechiskra dalej jest, tylko Sześcianu nie ma — powiedział, mrużąc jedno oko. — Według niektórych legend Wszechiskra jest wieczna i tylko przybrała postać Sześcianu. Autoboty zniszczyły Kość w dwa tysiące siódmym, a w zasadzie zrobił to Sam Witwicky... I myślę, że moje badania potwierdzają te legendy.

— No dobrze, ale w takim razie co z błędami?

— To jest nieuniknione. — Oparł się o brzeg blatu za nim. — Gdybym miał ci to tak łopatologicznie wyjaśnić, to PCKG jest jak puzzle o tych samych kształtach. Są prawie identyczne, a w jedno miejsce mogłoby wejść z dziesięć różnych puzzli. Używam do tego komputera, ale nie ma systemu bez wad. Gdybym miał próbkę jego metalu zaraz po śmierci, komputer nie miałby problemu z odczytaniem kodu. Wystarczyłoby to tylko zapisać. Ale kiedy umieramy, zatrzymują się wszystkie procesy życiowe, utrzymujące nas w dobrej kondycji i tak dalej, i wtedy też, nic nie podtrzymuje — zrobił cudzysłów w powietrzu — istnienia kodu i tak jak ciało zaczyna się rozpadać. Im więcej czasu mija od śmierci, tym kod jest bardziej zdegradowany i rozbity, a wiele elementów trzeba domyślnie odbudować.

— To jak gnicie albo rdzewienie, tak?

— Nie do końca! — Machnął na mnie palcem. — Rdzewienie jest procesem zewnętrznym, czyli muszą być jakieś inne, dodatkowe czynniki, żeby zardzewieć. Jest to jednak proces znacznie przyspieszający rozpad PCKG. Gnicie byłoby lepszym określeniem, ale nas nie dotyczy, nie jesteśmy organiczni. Natomiast na nieprawidłowy kod wpływa nie tylko rozpad. Załóżmy, że masz jakąś starą bliznę, od wielu lat, a ja zrobiłem ci jakąś nową, a kilka dni później zginęłaś. Jeśli postanowię cię odbudować, to z pewnością odbuduję starą bliznę, a nową już niekoniecznie. Dużą rolę odgrywa czas. Im dłużej żyjemy, tym trwalszy jest kod, ale chcąc nie chcąc po śmierci zaczyna się rozpadać, aż w końcu nie da się go poskładać.

— Czyli... — Oparłam głowę na dłoni, próbując znaleźć odpowiednie słowa. — Jeśli Transformer zgasł, powiedzmy dwadzieścia ziemskich lat temu, to już nie można go odbudować, tak?

— Z moich obliczeń wyszło, że trzydzieści lat to ta nieprzekraczalna granica. Jednak, jak się okazało, już po dziesięciu jest naprawdę pod górkę. Dokładnie tyle leżał Jazz i niestety mocno zardzewiał i stąd te problemy. I tak wypadł lepiej w odbudowie niż Ironhide. — Wskazał na trupa. — Miałem go odbudować na początku, zaraz po Ratchecie, bo z Houndem jako wiceliderem jest ciężko wytrzymać. Wierzę Optimusowi, że Ironhide był lepszy w tej robocie, mam nadzieję, że się nie zawiodę — wywrócił optykami — ale jego kod był tak rozwalony, że komputer pierwsze trzy próby odrzucił i każdą musiałem zaczynać od nowa. Nie miałem już do tego nerwów, więc zabrałem się za Jolta, a w międzyczasie składałem kod Ironhide'a. Skończyłem Młodego, chciałem zabrać się za tego, zrobiłem kilka części, kod padł. Dwa razy. No to wziąłem się za Leadfoota, chciałem potem za Ironhide'a. Miałem już połowę części, kod padł. Jak mi teraz kod padnie, to chyba kogoś skrzywdzę!

Wyrzucił teatralnie rękami i skrzyżował ręce z miną, jakby obraził się na cały świat i zastukał kilka razy stopą w podłogę. Wyglądał trochę śmiesznie, kiedy się denerwował, więc nie mogłam się powstrzymać od uśmiechu.

— Co znaczy, że kod padł? — zapytałam, chcąc zamaskować swoje rozbawienie.

Medyk zeskanował mnie wzrokiem kilka razy i uśmiechnął się. Wyprostował się i wypiął pierś.

— To tak jakby niewykrywalny błąd w systemie, przez pewien czas niestwarzający problemu. Do pewnego momentu może nawet działać, ale to jak mieć złe fundamenty i do pewnego momentu zdają egzamin, ale kiedy fundament runie, to i cała konstrukcja. Kiedy błąd się ujawni, kod jest nie do uratowania, trzeba zacząć wszystko od nowa. Więc kiedy miałem już połowę części, myślałem, że wyjdę z siebie.

— Nie boisz się, że i tym razem coś pójdzie nie tak? No wiesz, tak, jak z Jazzem.

— Bardzo się boję, chyba bardziej, niż za pierwszym razem. Nie wiem tylko, czy bardziej mnie przeraża możliwość niepowodzenia, czy ewentualnego wpierdolu od Sideswipe'a i Dino albo, co gorsze, od samego poszkodowanego w razie niepowodzenia. — Skrzywił się, jakby właśnie jego wizje wyświetliły mu się przed optykami.

Podniosłam brew. Nie wiem, jak to się działo, że jeszcze mnie to dziwiło. Co prawda, to może nasza trzecia albo czwarta rozmowa, ale chyba powinnam się już przynajmniej orientować, że Knockout ma jakiś inny system wartości. Tymczasem dalej czuję, jakbym spotkała go po raz pierwszy w życiu.

— Nie patrz tak na mnie. — Podniosłam ręce i cofnęłam się. — Owszem, bywam czasem sadystyczny, ale na ogół nie chcę, żeby moi pacjenci cierpieli przez moje niezamierzone błędy. Jazz cierpi, ja o tym wiem, ale nie mogę się użalać nad jedną jednostką i się poddać, bo komuś innemu mogę jeszcze zaszkodzić. Mam przestać działać, bo jeden kod mi się nie udał?

— No, nie... — Wzruszyłam ramionami. — Jak to się stało, że jest uzbrojony? — Skinęłam w stronę trupa. Chciałam zmienić temat.

— To działa podobnie do blizn i innych takich... Zbrojmistrzowie nieświadomie używali tego kodu podczas uzbrajania, a w zasadzie jego fragmentów. Nazywa się to kodami transformacyjnymi albo modulującymi i w zależności od użytego kodu transformacyjnego proces przyswojenia, czy też akceptacji powodzi się, albo nie. Nową broń zaczynamy transformować, kiedy organizm ją zaakceptuje, czyli kiedy kod PCKG broni, czyli ten cały kod transformacyjny, wpasuje się w PCKG. Efekt jest taki, że broń ma PCKG swoje i to od Transformera, ale nie ma CNA.

— Działamy, jak jakieś komputery... — mruknęłam.

— Nie nazwałbym tego tak. Mamy zdolność zapisywania w sobie informacji z wyłączeniem procesora. Gdybyś wszystko zapisywali w procesorze, potrzebowalibyśmy kilka razy większy procesor. Jesteśmy raczej wielkimi kartami pamięci.

Pokiwałam głową. Knockout chyba czekał na kolejne pytanie, ale był to ten moment, kiedy nie wiedziałam już, o co pytać. Chwilę patrzyłam na niego w milczeniu, próbując to wszystko sobie w głowie poukładać, a on także zaczął wiercić we mnie dziurę. Zdążył się rozluźnić i nie był już tak obojętny, jak tuż po przeprosinach. Zdawało się, że już nawet zapomniał o tej niefortunnej sytuacji.

— No dobrze... Wydaje mi się, że coś z tego rozumiem. A wyjaśnisz mi, jak odbudowujesz? W sensie jak wygląda cały ten proces... tworzenia.

Kącik ust Wiśni drgnął w zadziornym uśmiechu. Odbił się od krawędzi blatu i podszedł do tego częściowo zasłoniętego urządzenia. Plandeka, którą zerwał mocnym szarpnięciem, zakrywała dwa z trzech podobnych do siebie zbiorników. Ten, który nie był zasłonięty, znajdował się najbliżej wejścia do korytarza. Miał w środku mętny płyn, a na jego dnie widniała gruba warstwa czarnego osadu. Drugi najbardziej zewnętrzny zbiornik był mniej więcej tej samej wielkości, co ten z osadem. Wyjątkowo był ustawiony poziomo, a jedno jego wieko było bezpośrednio połączone ze ścianą największego, środkowego zbiornika. Wewnątrz była srebrzysto-szara ciecz, która w postaci ciemnej chmury wpływała do środkowej beczki, wypełnionej bladobłękitnym, przezroczystym płynem, w którym nieprzerwanie uciekały drobniutkie pęcherzyki powietrza. W samym centrum tego cylindra było coś, co ciężko było opisać, a tym bardziej nazwać. Z pewnością zbudowane było ze srebrzystego metalu, miało stabilną podstawę w kształcie pustej, przekrojonej na pół kuli, a z jej krawędzi odchodziły setki metalowych niteczek, które jak parzydełka meduzy, falującymi ruchami wyginały się na zewnątrz i do wewnątrz. Co chwilę baniak rozjaśniał się od impulsów elektrycznych o białym świetle, biegnących od kulistej podstawy po same końce niteczek i ginęły w błękitnym płynie. Nitki, poza tym, że falowały, wygladały, jakby stale transformowały, co tworzyło złudzenie, ze wzdłuż nich biegały maleńkie mrówki. Podobny proces miał miejsce na samej krawędzi półkuli: tam metal jakby wrzał. Metaliczne parzydełka wiły się, plotły ze sobą, cieniały i na nowo pogrubiały przy nasadzie, a każdy impuls sprawiał, że wszystkie te procesy przyspieszały na te kilka dziesiątych sekundy.

— Co to jest?! — zawołałam, spojrzawszy na medyka.

To coś wyglądało, jakby zostało żywcem wyciągnięte z horroru science-fiction. Niesamowicie przyciągało wzrok, ale było jednocześnie przerażające i niezwykle fascynujące.

— Iskra — powiedział, przerzucając ciężar na jedną nogę i skupiając się na moment na swoich szponach. Zaraz potem wyprostował się, zerkając na mnie. — Tak powstawała każda część odbudowywanych. Iskra jest ostatnia. Tutaj — wskazał na leżący cylinder — jest mieszanka transformium, żelaza, aluminium i innych metali. Po zmieszaniu transformium z innymi metalami i energonem, w odpowiednich warunkach energia energonu zaczyna przebudowywać atomy metali na transformium. Gdyby ludzie na to wpadli, może nie ścigaliby nas ze względu na metal, z którego jesteśmy. — Zastanowił się chwilę. — Chociaż wtedy mogliby nas ścigać z powodu energonu... — powiedział to bardziej do siebie, drapiąc się po szyi. — Komputer — wskazał na maszynerię za zbiornikami, gwałtownie się wyrywając z zamyślenia — wysyła fale elektryczne i magnetyczne według kodu PCKG, powodując tym samym pobudzenie transformium, które zaczyna zapisywać ten kod i dzięki energii z energomu i przebudowanym cząsteczkom zaczyna się proces odbudowy. Cząsteczki zaczynają się łączyć w ten o to — wskazał na środkowy baniak — widoczny sposób.

— A co jest w tym trzecim zbiorniku?

— Zanieczyszczenia: węgiel, tlenki, metale z grupy pierwszej i drugiej... Metal mamy ze zniszczonych samochodów i wszystkiego, co znajdziemy w okolicy. Zdarzało się, że po kilku godzinach musiałem to wymienić, taki syf się trafił.

Pokiwałam głową.

— A samo składanie jest trudne?

— Nie. Komputer pokazuje mi dokładną mapę i plan. Jest to w sumie najprzyjemniejsza rzecz w tym wszystkim. Potem już tylko Optimus łączy Matrycę z Iskrą.

— Jak to wygląda?

— Wszystkie przewody wypełniają się energonem, a iskra zaczyna pracować, uruchamiają się wszystkie procesy życiowe. Nie wiem, jak działa Matryca, więc mówię tylko, jak to wygląda. Potem robi się dziwnie... Nie można przewidzieć, jak zareaguje odbudowany i mieliśmy tu naprawdę dziwne sytuacje. Same pytania: „gdzie jestem?" i „co się stało?" nie są czymś nadzwyczajnym, tylko to, co działo się przed nimi. Ratchet nie umiał złapać tchu, skarżył się, że go iskra boli, ale szybko się ustabilizował. Podejrzewam, że to dlatego, że najkrócej był martwy. Jolt przez kilka godzin zachowywał się jak świeżo wyklute pisklę*, nawet skrzeczał! Z Sideswipe'em nie mieliśmy kontaktu przez około dobę. Gapił się tylko w sufit i nie reagował na nic, na światło, na dźwięki, na ból... Bałem się, że ma uszkodzony procesor. Leadfoot doprowadził nas do śmiechu. Bez słowa wstał i wyszedł, tylko za progiem się przewrócił. — Wzruszył ramionami. — Arcee najpierw zaczęła strzelać, a potem się rozpłakała. Chromia omdlewała i co jakiś czas wybuchała takim słabym śmiechem, jakby była na jakichś prochach, a Flare Up miała zaniki pamięci, co minutę dostawała resetu i zapominała wszystko, co jej powiedzieliśmy. Jazz zaczął wrzeszczeć i wyrywać się, ale podejrzewam, że to już wiesz.

— A przed użyciem Matrycy, taki Transformer — wskazałam kciukiem na czarnego Autobota — może reagować na przykład na dotyk?

— Nie. To niemożliwe. Gdybym nawet gmerał w nerwach, nie byłoby żadnej reakcji.

Knockout podszedł do urządzenia i zarzucił na nie plandekę. Nie widział, z jakim trudem przełknęłam olej. Pod iskrą poczułam ucisk — to z nerwów. To, co widziałam, było całkowicie zaprzeczeniem tego, co powiedział medyk. Byłam pewna, że zaczął mrugać, jednak wolałam tego nie mówić, jeszcze zostałabym uznana za szaloną. Podeszłam do blatu i oparłam się o niego plecami.

— Czemu to jest zakryte? — zapytałam, zanim Wiśnia na mnie spojrzał i zauważył, że coś jest nie w porządku. Na pewno mój nagły stres był widoczny na mojej twarzy, a chciałam uniknąć pytań.

— Ratchet nie lubi, kiedy jest odkryte. Przeraża go to. Zresztą, nie dziwię mu się. Też nie umiałbym na to patrzeć z myślą, że stamtąd wyszedłem... Nikt, oprócz nas trzech i Optimusa tu nie przychodzi. Wszystkich przeraża to urządzenie albo trupy na stole.

— Ja też bym wolała tu nie przychodzić, chyba że musiałabym. To nie jest miły widok, kiedy ktoś martwy leży na stole i wygląda, jakby czekał na sekcję zwłok i do tego mieć świadomość, że za jakiś czas będzie chodził między nami... Ble... To jak zombie. — Skrzywiłam się, przypominając sobie kilka obejrzanych filmów w tym klimacie.

— Zawsze możesz przyjść popatrzeć na mnie — powiedział, rzucając mi zalotne spojrzenie i uśmiechając się znacząco.

Ręce mi opadły i o mało nie dotknęły podłogi. Jego zbyt wysokie mniemanie o sobie albo ten żenujący tekst tak mnie osłabił. Jeśli chciał tym coś osiągnąć, to chyba się przeliczył, ewentualnie w ogóle tego nie przemyślał. Poza tym, czego by nie powiedział, prawdopodobnie moja reakcja byłaby podobna. Nie jestem do tego przyzwyczajona i na ten moment absolutnie nie podoba mi się adorowanie mojej osoby.

— Jeszcze przed chwilą u mnie punktowałeś... — jęknęłam.

— Oj, uwierz mi Iskiereczko — zaczął i prawie natychmiast znalazł się przede mną, naruszając moją przestrzeń osobistą — będę miał u ciebie więcej punktów niż ktokolwiek inny...

— Daruj sobie — warknęłam, krzyżując ręce. — Nie jestem zainteresowana.

Zrobiłam błąd, że wtedy ze ściany przeniosłam wzrok na niego. Przez przypadek natrafiłam na jego oczy: czerwone tęczówki z oranżową obwódką wokół źrenicy i czarną obudową wokół. Piękne o kokieteryjnym spojrzeniu, jednocześnie dzikie i trochę szalone, przez co mogłabym patrzeć na nie cały czas. Zrobiło mi się ciepło, kiedy oparł dłonie na blacie po obu moich stronach.

— Knockout, przestań — warknęłam.

— Przecież nic nie robię — zamruczał, jeszcze bardziej się do mnie przybliżając. — Jeszcze.

— Knockout, bo zaraz znowu trzasnę cię w policzek, albo zacznę piszczeć i wołać o pomoc. W co ty pogrywasz, co?! — krzyknęłam, odpychając jego ręce, kiedy mnie smyrnął palcem po zbroi na boku. — Przyszłam tu, bo mnie o to prosiłeś, wyjaśniłeś mi kilka rzeczy i na tym się sprawa skończyła!

— Może dla ciebie...

Wyprostował się i obrzucił mnie tak pożądliwym spojrzeniem, że zrobiło mi się niedobrze. Do tego uśmiechnął się w zadziorny sposób. Gdybym znowu nie spojrzała w jego optyki, pewnie wyszłabym stamtąd w pośpiechu. Zatrzymał mnie nimi i nie tyle sparaliżował, ile zahipnotyzował.

— A jednak nie uciekłaś... To chyba coś znaczy, prawda?

Zaklęłam w myślach. Musiał się zorientować, że ma coś, co mnie od niego nie odpycha na tyle mocno, żeby się oddalić. Nigdy nie przypuszczałam, że na początku znajomości tak bardzo będę chciała odgonić od siebie jakiegoś osobnika. Nie wiedziałam jednak, jak to zrobić. W odpowiedzi wzruszyłam ramionami. Czego bym wtedy nie powiedziała, prawdopodobnie byłoby przeciwko mnie. Wyjście z laboratorium mogło też dać podobny efekt.

— Jak się tak uśmiechasz, to przypominasz gremlina. Byłam ciekawa, jak długo ci tak zostanie — powiedziałam, gdy nagle mnie olśniło.

Kąciki ust poszybowały mi do góry. Dumna ze swojej riposty patrzyłam, jak maska podrywacza topnieje w oczach, ukazując szok, jaki obserwowałam w filmach po nieudanym podrywie. Odbiłam się od blatu i wymijając medyka, skierowałam się w stronę wyjścia. Podejrzewałam, że nie spodziewał się tego po mnie. Cóż, jeśli miał zamiar zachowywać się niegrzecznie i liczyć, że coś na tym zyska, to i ja mogę być wredna i pokazać mu figę z makiem.

Weszłam do pierwszego laboratorium. Optimus oraz Ratchet przerwali swoją cichą rozmowę. Zawstydziłam się, kiedy obaj zatrzymali na mnie spojrzenia. Ratchet wyglądał, jakbym przerwała mu wypowiedź, w dodatku tuż przed przystawieniem kubka do ust. Optimusowi, który siedział na stole, brakowało w ręce tylko tego kubka kawy i nogi założonej na nodze, aby dopełnić obraz spotkania dwóch plotkarek.

— Wszystko w porządku? — zapytał Optimus. — Uniosłaś głos.

— Och... — Zacisnęłam dłoń na ramieniu. — Knockout zawsze jest taki nachalny?

— Tak, potrafi być upierdliwy — powiedział Ratchet. — Jak przekroczy granice, to zadrap mu lakier. Gwarantuję, że da sobie spokój.

Prawie natychmiast usłyszałam za sobą kroki. Wiśnia prawie zerwał czerwoną zasłonę i wystrzelił palcem w stronę oficera. Coś mu się cisnęło na język, ale usilnie zaciskał zęby. W końcu fuknął sfrustrowany i tupnął nogą.

— Co? — Ratchet nie wyglądał na poruszonego, a wręcz przeciwnie.

Optimus spojrzał w inną stronę, chcąc ukryć uśmiech.

— Jesteś wredny! — wydusił w końcu czerwonooki.

— I?

Prime z trudem powstrzymał się od parsknięcia. Knockout otworzył usta.

— Trochę słyszałem, a konkretnie słyszałem Zafirę. Siostry już ci pokazały, gdzie twoje miejsce, ona jeszcze nie potrafi.

Wiśnia zawarczał i z gracją godnej damy wrócił do siebie. Brakowało tylko rytmicznego, oburzonego stukania obcasów.

— Nie daj z siebie robić obiektu seksualnego, Zafira. Są jak napalone zwierzęta w okresie godowym — powiedział i napił się.

Prime nie wytrzymał, powietrze świsnęło mu przez palce. Moje ręce prawie dotknęły podłogi. Może by tego nie było, gdyby nie mówił w tak obojętny sposób.

— Jazz jeszcze śpi? — zapytałam, zanim którykolwiek zdążył się odezwać i doprowadzić mnie do zażenowania całkowitego.

— Nie. Jest w centrum, pracuje przy komputerze — odpowiedział lider.

Pokiwałam głową i wyszłam pospiesznie. W centrum było jasno od światła reflektorów pod sufitem i monitorów. Grała muzyka, Robbie Williams. Jazz zapatrzony w ekran monitora nie zauważył mnie od razu. Wyszczerzył się serdecznie na mój widok i przyciągnął do siebie drugi fotel, który stał za nim. Poklepał go. Nie mogłam nie skorzystać z tego zaproszenia, zwłaszcza że miałam już chyba dość wszystkich Autobotów z bazy. Jazz wydawał mi się bezpieczny. Gdy tylko usiadłam, porucznik objął mnie, na moment położył głowę na moim ramieniu. Wyglądał na bardzo uszczęśliwionego moim przyjściem, ale co ważniejsze, na wypoczętego.

— Co robisz? — zapytałam.

Jego palce szybko stukały o powierzchnię sierpowatej klawiatury o dotykowych klawiszach. Trzy monitory ustawione obok siebie tworzyły sporo miejsca do pracy. Na tych bocznych wyświetlały się różne okna, między innymi z przeglądarek internetowych, a środkowy stanowił główną przestrzeń pracy. Gdyby stół był wygięty jak klawiatura, stanowisko pracy byłoby lepiej przystosowane do pracy. Fotele także pozostawiały wiele do życzenia, trochę żelastwa i gąbki nie było najwygodniejsze, ale lepsze to, że siedzieć na podłodze.

— Przeglądam Internet za jakimiś newsami o naszej akcji w Polsce. Spapraliśmy sprawę i mogą z tego wyjść nieprzyjemne konsekwencje. Lepiej wiedzieć, co ludzie piszą i przygotować się.

— Knockout powiedział, że ludzie nas ścigają dla metalu. O to chodzi?

— Tak. Istnieje taka organizacja, KSI i współpracująca z nią jednostka CIA o nazwie Cmentarny Wiatr. Cmentarny Wiatr nas wyłapuje, a KSI to firma zajmująca się robotyką. Sideswipe, Ratchet i Leadfoot przez nich zginęli... Mam nadzieję, że nie znajdę żadnych artykułów o pojawieniu się amerykańskich agentów w Europie. Chociaż to, że nic nie znajdę, nie znaczy, że ich tu nie ma. W końcu to tajna organizacja...

— Po co im transformium?

— Budują własne „Transformery". Nazywamy je KSI-botami, a Knockout lubi używać określenia Vehicony. Ludzie mają zdolność do robienia sobie problemów... Podobno zgadali się z kosmicznym łowcą nagród, że w zamian za Optimusa, dostaną narzędzie, podobne do bomby, które zmienia wszelkie związki organiczne i nieorganiczne w transformium. Co mogło pójść źle? A no to, że nieopatrznie przywrócili Megatrona do życia i za pomocą tej bomby chciał wymordować ludzi... Z jednej strony nawet się ludziom nie dziwię, że po tym, co się stało w Chicago, chcieli nas zwalczyć bronią, jaką my przez pewien czas dla nich stanowiliśmy. Też bym tak spróbował... Ej, co masz taką minę?

Złapał mnie za podbródek i przekręcił moją twarz w swoją stronę. Za moment przyciągnął mnie i mocno przytulił. Wcisnęłam nos pod jego szczękę. Czułam się strasznie przytłoczona od tego wszystkiego, co usłyszałam i zobaczyłam. Był początek dnia, a ja miałam już dość i chciałam, aby ten dzień skończył się jak najszybciej. Bardzo chciałam przytulić się do mamy, usłyszeć od niej jakieś słowo pocieszenia.

— Co się dzieje, co?

Jazz pogłaskał mnie po policzku. Kołysał się w przód i w tył.

— To chyba przez Knockouta... Chyba chciał mnie poderwać. Nie wiem... jakoś dziwnie mi z tym.

Mocniej mnie ścisnął i oparł głowę na mojej.

— Mogę tu zostać?

— Jasne! Pewnie. Siedź tak długo, jak tylko chcesz.

Porucznik kilka minut później wrócił do pracy. Pracując jedną ręką, nie był już taki wydajny, ale i tak pracował szybciej, niż ja mając dwie ręce do dyspozycji. Zauważyłam też, że bardzo szybko przyjmował i odrzucał pojawiające się na ekranie artykuły i informacje. Czasami nie zdążyłam przeczytać nagłówka, a on decydował, co zrobić z plikiem. Doszłam do wniosku, że zna jakieś triki, dzięki którym czyta znacznie szybciej.

— Czy będę mogła kiedyś zadzwonić do mojej przyjaciółki? — zapytałam, kiedy na ekranie pojawił się tekst po polsku, a system w mgnieniu oka przetłumaczył go na cybertroński.

Jazz zatrzymał się. Ruszył głową, zapewne chciał zerknąć na moją twarz.

— Masz przyjaciela wśród ludzi? — zapytał.

Przytaknęłam.

— Cóż, jeśli jej ufasz to tak, ale nie w najbliższym czasie.

— Martwię się o nią.

— Tym bardziej powinnaś się wstrzymać. Jeśli Cmentarny Wiatr jest w Europie i mają nagrania, na których jesteś widoczna, a uwierz mi, raczej mają, twoja przyjaciółka może być w niebezpieczeństwie.

— To chyba tym bardziej powinnam jej przypilnować.

Westchnął.

— Naprawdę cię rozumiem, ale musimy też zadbać o swoje bezpieczeństwo. A im mniej śladów po sobie zostawisz, tym mniej będzie dowodów obciążających twoją przyjaciółkę.

Westchnęłam ciężko. Miał rację.

*protoforma — fachowa nazwa młodego Transformera w wieku od wyklucia do pierwszej transformacji, bardziej potoczną nazwą jest pisklę. Protoformę w wieku do drugiego tygodnia życia, określa się także wykluwkiem.


Myślałam, że poprawianie tego rozdziału zamie mi mniej, uważałam go za dobry. Ale wiecie co? Jest przegadany jak słaby film. W dodatku nie potrafiłam łagodnie przejść ze sceny do sceny, przez co tempo wydaje mi się takie skokowe i nienaturalne. Kolejny... z tego, co widziałam, będzie jeszcze gorszy... Jest wiele rzeczy, które będę musiała usunąć i zastąpić to czymś nowym.
I jeszcze jedno info: here we go again — zaczynam coś działać z pracą magisterską. Tym razem będę się trochę bawić w laboratorium: sekwencjonowanie DNA. Temat trudny i czasochłonny więc to może się przełożyć w przyszłości na tempo poprawek i ogólnie pisania.
Ja się dziwię, że są tu wytrwali czytelnicy, którym chce się czekać. Pozdrawiam!


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top