Rozdział 15 Jazz.
Transformacja, wrzask, strzały. Wołano o pomoc. Kule świstały w powietrzu. Wyrwałam w stronę wyjścia. Było ciemno, wpadłam na kogoś i uderzyłam o grunt. Czyjeś głosy, szczęk metalu, dudnienie kroków. Kule uderzyły tuż obok mnie. Przeczołgałam się dalej, aż nagle ktoś porwał mnie za ramiona. Nie zdążyłam nawet pisnąć. Zatargał na bok i przycisnął do ziemi, zaraz potem rozbłysło światło. Kilku Transformerów zbiegło się na drugim końcu pomieszczenia. Wrzało tam jak w ulu.
— Jazz! Jazz!
— Łapcie go!
— Myślisz, że to takie proste?!
— Jazz! Uspokój się! To my!
Zawrzała salwa z karabinu. Schowałam głowę pod ramieniem Bumblebee.
— Rozerwę Cię!
— Przestań strzelać! Zabierzcie mu ten karabin!
Kolejny wrzask przeraziłby nawet umarłego. Jakby kogoś obdzierano ze zbroi.
— Optimusie! Optimusie! Nie! Pomocy!
W tym przerażonym głosie rozpoznałam Jazza. Porucznik wierzgał i wił się na ziemi pod dłonią Prime'a. Wkrótce z pomocą przyszedł także Knockout i we dwóch próbowali obezwładnić Autobota, a ten, chociaż nie był największy, nie dawał się tak łatwo.
— Optimusie! Pomocy!
— Jazz! To ja! — warknął Prime, siłując się z porucznikiem.
— Nieee! Puszczaj!
— Jazz, uspokój się — fuknął Ratchet, próbując pomóc w unieruchomieniu żołnierza.
— Ratchet, zrób coś! — rozkazał lider.
Bumblebee puścił mnie. Mogłam wstać i przyjrzeć się całej sytuacji, której widok doprowadzał mnie do drżenia. Nie rozumiałam tego, co robił Jazz, a tym bardziej zachowania innych Autobotów. On błagał o pomoc, ale nie wyglądało na to, aby ktoś mu pomagał. Prime prawie wykręcał mu ręce, Knockout z trudem utrzymywał jego nogi przy ziemi. Obok stał zdenerwowany Jolt i kręcąc się niespokojnie, obserwował wszystko. Ratchet szukał czegoś gorączkowo po zbroi, aż w końcu wyciągnął strzykawkę.
— Jolt, głowa.
— Wiem, wiem... — Brzmiał na zrezygnowanego.
Jolt niechętnie wykonał polecenie. Ratchet zbliżył strzykawkę do szyi Jazza, a wtedy srebrny wrzasnął tak żałośnie i przeraźliwie, że cofnęłam się o krok. Okropne ciarki przeszły mi przez plecy. Zachowanie porucznika zmieniło się, przestał się chaotycznie szarpać i najwyraźniej próbował powstrzymać medyka.
— Nie! Nie! Prime! Pomocy! Nie! Ra! Ratchet! Nie! Błagam! Nie, Ratchet! Stój! Ratch! Zostaw! Nie trzeba!
Ratchet odsunął rękę, wyprostował się. Jazz stopniowo przestawał walczyć, próbował się uwolnić, jednak nikt go nie puścił.
— Błagam Cię Ratchet, miej Iskrę. Nie podawaj mi tego — powiedział zmęczony.
Oficer milczał i tylko przyglądał się srebrnemu żołnierzowi, który co chwilę głośno i gwałtownie wypuszczał powietrze. W końcu medyk westchnął i spojrzał na swojego niebieskiego pomocnika.
— Jolt, ile on spał? Miał jakieś ataki?
Młody Autobot podniósł głowę na przełożonego. W tym samym czasie Optimus także zluzował swój uścisk.
— Nie — mruknął. — Ataków nie było. Mówił, że drzemał.
— Jolt, co ja ci powtarzam?! — wrzasnął jasnożółty, aż stojący w formie auta Sideswipe drgnął. — Masz kwestionować to, co mówi ci Jazz! Chcesz być dobrym medykiem, to domyślaj się faktów! Jazz! Ile spałeś? — warknął w stronę porucznika.
— Kilka ra...
— Nie kłam!
Autobot milczał przez dłuższy czas, co nie bardzo podobało się medykowi. Sapnął kilka razy zdenerwowany i przekręcał głowę, wyczekując odpowiedzi.
— Prawie wcale... — powiedział w końcu Jazz, a Ratchet zacisnął jedną pięść.
— Optimusie... — westchnął medyk, a lider Autobotów ponownie przycisnął ręce srebrnego do podłogi.
— Nie! Ratchet! Nie! — Ratchet ignorował jego krzyki. Rozkazał Joltowi mocniej trzymać głowę, a sam wycelował igłę w szyję Autobota. — Proszę Cię! Ratchet! Proszę! Nie rób tego. Ratchet, proszę... Ja już nie będę... Proszę...
Jego skowyt przerodził się w żałosny płacz. Jazz poddawał się, jeszcze przez chwile próbował się wyrwać, ale wkrótce przestał się siłować z Optimusem i pozostałą dwójką. Łkał i drżał, czekając na ruch Ratcheta jak na ścięcie gilotyną, w tym czasie oficer najwyraźniej się wahał. Strzykawka wisiała nad srebrnym Autobotem i przez dłuższy czas nie drgnęła, a z każdą chwilą wyczekiwanie na wyrok stawało się jeszcze trudniejsze. Bumblebee położył dłonie na moich ramionach. Dopiero wtedy poczułam, że cała się trzęsę. Zerknęłam na niego szybko i wróciłam wzrokiem do sytuacji po drugiej stronie parkingu.
— Nie powinnaś tego widzieć — szepnął żółty Autobot.
Być może nie powinnam, a już z pewnością nie chciałam na to patrzeć. Czułam się, jakbym zaraz miała zobaczyć prawdziwą egzekucję, a mimo to nie potrafiłam oderwać wzroku. Chciałam zacząć szlochać z nerwów i strachu, ale wszystko utykało mi gdzieś w gardle.
— Ratchet błagam, zlituj się... — jęknął ostatni raz Jazz.
Medyk westchnął ciężko. Kliknął coś, a wtedy igła strzykawki schowała się i wtedy włożył strzykawkę za zbroję na piersi. Skinął na innych i porucznika. Ten drgnął i po chwili podniósł się. Rozmasował nadgarstki, cały drżący, niczym Gollum z „Władcy Pierścieni" przysiadł w kącie i skulił się, zakrywając rękami głowę.
— Zawsze to samo... — warknął ktoś za nami. — Nie dało się świrować później?! — Jazz w odpowiedzi zgarbił się jeszcze bardziej. — Niech tylko nowa coś odwali, a zastrzelę na miejscu — zagroził.
Zacisnęłam dłonie na moich ramionach. Zapragnęłam się gdzieś schować, ale nie było gdzie. A nawet gdyby, prawdopodobnie nie ruszyłabym się z miejsca, przez zesztywniałe nogi. Pochyliłam tylko głowę i mocniej przycisnęłam ręce do piersi.
— Crosshairs... — upomniał Optimus.
— Ta, ta... Nie jego wina...
Jolt wrócił na swoje miejsce, gdzie wcześniej spał. Wcześniej długo obserwował porucznika i kiedy ustawiał się do transformacji, zerknął na mnie przygnębiony. Autobot za nami także wrócił do spania. Zobaczyłam tylko, jak transformuje w zieloną korwetę. Tymczasem Jazz podniósł się na chwiejnych nogach i niezdarnie, opierając się o ścianę, sięgnął po swój karabin leżący niedaleko. Schował go na plecach, po czym usiadł pod ścianą, pochylając głowę. Kilka migoczących kropli spadło na podłogę.
— Jazz? — Podszedł do niego Knockout. Położył dłoń na jego ramieniu. — Jazz... Daj sobie pomóc.
— Już wystarczająco mi pomogliście — warknął, a zaraz potem zaszlochał.
Knockout zwiesił głowę, a po chwili odszedł od niego. Chciał coś powiedzieć Ratchetowi, ale wstrzymał się i wrócił na miejsce do spania. Ratchet postąpił tak samo, tylko Prime jeszcze czekał. Bumblebee próbował mnie ruszyć z miejsca, ale nogi wrosły mi w podłogę. Chciałam wiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi, a przede wszystkim miałam ochotę jakoś wesprzeć Jazza, ale bałam się cokolwiek zrobić. W końcu porucznik podniósł głowę. Zerknął na lidera, a potem zatrzymał się na mnie. Odniosłam wrażenie, że chciał po prostu spojrzeć gdzieś indziej, ale spotkał mnie po drodze. Wtedy, jak na złość, z nerwów mocniej zadygotałam, a z optyk pociekły łzy. Na ramieniu poczułam mocniejszy uścisk Bumblebee. Srebrny Autobot skrzywił się i zaszlochał kilka razy. Cierpiał, to było oczywiste, ale najwyraźniej nikt nie potrafił albo nie wiedział jak to zrobić. Jednak to, co zobaczyłam, nie przypominało pomocy, raczej próbę rozwiązania problemu. Sam Jazz chyba także tego tak nie odbierał. Widząc go takiego, byłam skłonniejsza powiedzieć, że to pogarsza sprawę.
Srebrny Autobot wstał. Obejmował się rękami. Chyba chciał stanąć na swoim miejscu, ale Prime sięgnął do jego ramienia, a ten odskoczył, jakby miał go poparzyć.
— Nie dotykaj mnie! — wrzasnął.
Mierzył przez chwilę lidera. Ciężko oddychał i gdyby nie to i drżenie jego ciała byłby jak słup soli. Nagle przetransformował i wyjechał z pomieszczenia. Obejrzałam się za nim, a zaraz potem spojrzałam na Optimusa. Cofnęłam się, gdy tylko się zbliżył. Miałam nieznośne wrażenie, że skoro Jazz się boi jego i pozostałych, to ja także powinnam.
— Zafira — zaczął lider — nie powinnaś się tym przejmować. Jest w dobrych rękach, tylko...
— Jazz! — wrzasnęłam i wyrwałam się z uścisku Bumblebee.
Pobiegałam za srebrnym Autobotem. Intuicja podpowiadała mi, że wyjechał poza bazę. Za sobą usłyszałam wołanie, kroki, czyjaś dłoń dotknęła moich drzwi. Nie myśląc o tym, przetransformowałam i wjechałam do tunelu. Wypadłam na powierzchnię i prawie wpakowałam się w górę ziemi naprzeciwko. Za sobą słyszałam warkot silnika, w tunelu jaśniało od reflektorów. Szybko wróciłam do postaci robota i jak najszybciej uciekłam. Z pewnością chcieli mnie zatrzymać, wyjaśnić, wmówić ich wersję wydarzeń, ale bardziej ufałam Jazzowi.
— Jazz! — zawołałam, jednak nikt mi nie odpowiedział.
Było ciemno. Co chwilę potykałam się i wpadałam na drzewa. Nie włączyłam reflektorów, aby żołnierze, którzy poszli mnie szukać, nie mieli ułatwionego zadania. Chociaż przez hałas, jaki potrafiłam stworzyć, odnalezienie mnie na pewno nie mogło to być bardzo trudnym zadaniem. Przełażąc przez krzaki, pomyślałam, że na pewno Jazz tędy nie uciekł, ale nie wpadłam na to, że skoro to nie była żadna wydeptana droga, mogę potem nie trafić z powrotem do bazy. Przyszło mi to do głowy, dopiero kiedy w oddali zauważyłam jakby błysk światła. Odrzuciłam możliwość, że to inne Autoboty, prawdopodobnie nie ukrywaliby się, a ich światła zobaczyłabym z daleka i nie miałabym wątpliwości, że widzę światła. W tym przypadku mogło mi się zdawać. Jednak co by to nie było, nie miałam nic do stracenia i pobiegłam tam w nadziei, że jeśli to był Jazz, nie poszedł gdzieś dalej. Rozglądałam się po okolicy, ale nikogo nie widziałam. Budynki, drzewa, jakieś cienie, które co jakiś czas myliłam z Autobotem. Ktoś dobijał mi się do komunikatora, ale nie miałam zamiaru odbierać, dopóki nie porozmawiam z porucznikiem.
— Jazz, gdzie jesteś? — rzuciłam pytanie w pustkę.
To był ogromny teren, który na pewno znał jak własny schowek. Zapewne mógł się w nim szybko i bez problemu przemieszczać, a ja byłam w stanie się zabić o własne nogi. Jeśli go znajdę, będę miała sporo szczęścia albo będzie to potwierdzało, że mam wyjątkowo dobrą intuicję. W końcu na jednym z budynków dojrzałam kształt, który zdecydowanie nie wyglądał mi na komin czy inny obiekt, który miał uzasadnienie znajdować się na dachu. Nie miałam lepszych pomysłów, więc poszłam w tamtym kierunku. Głośno, aby uprzedzić Autobota o mojej obecności, zaczęłam się wspinać po wgłębieniach na okna jak po ścianie wspinaczkowej. Stojąc już na dachu, nabrałam pewności, że znalazłam srebrnozbrojną zgubę. Zgarbiony siedział na skraju budynku. Powoli się do niego zbliżałam i zatrzymałam się kawałek za nim. Osiągnęłam więcej, niż plan zakładał, znalazłam Jazza, ale nie miałam bladego pojęcia, co zrobić po jego odnalezieniu. Poczułam się jakiś stres, przez który miałam ochotę jak najszybciej wrócić do bazy, najlepiej bez żadnych wyjaśnień. Pobieżnie przeanalizowałam swoje postępowanie. Jakiś głos podobny do rozsądku podsunął mi, że nie wiem, po co mi wiedza o tym zdarzeniu. Prawdopodobnie mógłby mi to wyjaśnić nawet Bumblebee lub ktokolwiek inny i niekoniecznie kłamać, jak założyłam to na początku. Ponadto porucznik Jazz nie miał powodów, aby mi cokolwiek wyjaśniać, skoro niewątpliwie nie była to dla niego komfortowa sytuacja. Znaliśmy się blisko dwie doby, a to zdecydowanie za mało, aby mówić chociażby o jakimś koleżeństwie. Jednak, kiedy tak stałam i próbowałam coś wymyślić, on mi to ułatwił, wyciągając rękę na bok i poklepując miejsce przy swoim boku. Mimo uczucia, że połowa części mojego ciała buntuje się, usiadłam obok niego, spuszczając nogi z dachu.
Jazz nerwowo zaciskał jedną dłoń w drugiej. Kołysał się delikatnie do przodu i do tyłu, co nasunęło mi na myśl skrzywdzoną, zrozpaczoną sierotę. Im dłużej na niego patrzyłam, tym bardziej wydawało mi się, że on coraz bardziej się kurczy i odwraca ode mnie głowę, tak jakby bał się, że coś mu zrobię.
— Przepraszam — powiedział tak cicho, że bardziej się domyśliłam tego, co powiedział, niż to usłyszałam.
— Ale za...
— Przepraszam — mruknął po raz kolejny. — Ja tak bardzo przepraszam.
— Ale za co?
— Za wszystko. Przepraszam za wszystko... — powiedział i mocno przycisnął ręce do piersi.
— Poruczniku Jazz...
Westchnęłam ciężko. Brakowało mi słów. Czułam się bezsilna w tej sytuacji, nie mogłam nic sensownego wymyślić. Gdy wyciągnęłam do niego rękę, chcąc położyć ją na jego ramieniu i dodać mu chociaż trochę otuchy, on szarpnął ramieniem. Cofnęłam rękę. Chciałam wrócić do bazy, wyraźnie nie chciał ze mną bliskiego kontaktu, więc moja obecność coraz bardziej wydawała mi się zbyteczna. W dodatku nie miałam pojęcia o panującej w bazie sytuacji, wiele nie było dla mnie oczywiste i czułam się przez co, jakbym wtykała nos w nieswoje sprawy. Jednak nie potrafiłam go zostawić. Nie wiem dlaczego, ale czułam się zobowiązana mu pomóc i chciałam to zrobić, ale nie wiedziałam, od czego zacząć.
W mojej głowie zaczął powstawać jakiś dziwny mętlik. Miałam podobny, kiedy czasami widziałam mamę bardzo przygnębioną. Nie wiedziałam, czy mam ją pocieszyć, czy dać spokój. Tutaj było podobnie, ale trudniej. Im dłużej na niego patrzyłam, tym bardziej czułam się zagubiona i rozżalona, a w gardle zaczęła rosnąć mi gula, której nie potrafiłam przełknąć. Chciało mi się płakać, przeklinać cały świat, coś uderzyć dla rozładowania emocji. Drżałam i nerwowo zacierałam ręce. Stres skręcał mi T-cog, a niepokój napinał siłowniki. Nie wiedziałam, co się ze mną dzieje. Drżące dłonie zacisnęłam na betonowej krawędzi i dla uspokojenia puściłam bardzo cicho utwór od Imagine Dragons „demons". Wydawał mi się wtedy wyjątkowo pasujący do chwili. Wsłuchując się w głos Daniela Reynoldsa, zrobiłam kilka głębokich wdechów. Skupiłam się na tym, co mnie wtedy męczyło. Spokojny wdech i wydech, rozluźnienie palców i reszty ciała. Wtedy pojawiało się mocniejsze drżenie, oddech chciał przyspieszyć, optyki zwilżyły łzy. Zdenerwowanie ustępowało rozpaczy. Piosenka była dla mnie jak przezroczysta tarcza i chociaż targały mną emocje, dawałam radę im się przyjrzeć. Wszystko, co próbowało mi szaleć mi w głowie, rozbijało się właśnie na tej tarczy.
— It's where my demons hide, it's where my demons hide. — Moją skromną medytację przerwał szept Jazza. — Don't get too close, it's dark inside. It's where my demons hide, it's where my demons hide.
Wstrząsnęły nim spazmy, a powietrze ze świstem wyrwało się z jego komory. Wycie, jakie usłyszałam, rozdzierało Iskrę i przyprawiało o ciarki. Załkał tak żałośnie, że mnie samą coś zabolało w komorze i gardle. Nigdy nie przypuszczałam, że zobaczę innego Autobota, w dodatku żołnierza, który zanosi się histerycznym płaczem. Nigdy nawet nie widziałam, aby moja mama w ten sposób płakała, więc szczególnie było to dla mnie niezręczne. Im dłużej się temu przyglądałam, tym większa panika mnie ogarniała. Ręce wbiły mi się w beton, iskra chciała wyskoczyć z piersi, a gonitwa myśli nie pozwalała podjąć żadnej decyzji w tej sytuacji.
— Dlaczego to tak bardzo boli...? — wyrwało mu się. — Ja nie daję już rady... Mam dość...
„Ja za chwilę także nie będę dawać rady", pomyślałam. Z nerwów chciało mi się płakać. Wdech. Wstrzymałam napływające łzy, spięłam ramiona. Wydech. Rozluźniłam się. Spojrzałam w jego stronę. Próbowałam sobie przypomnieć, co w takich sytuacjach robiła mama, jednak pewnych gestów nie mogłam wykonać, za bardzo się wstydziłam. I w końcu, kiedy wyciągnęłam z pamięci kilka momentów, kiedy to ja potrzebowałam wsparcia, sięgnęłam po jego rękę, ignorując przy tym wszystko i skupiając się tylko na muzyce. Miałam gdzieś, że się odsuwał, że próbował wyrwać dłoń z mojego uścisku. Przysunęłam się do niego i czekałam, aż przestanie ze mną walczyć. Nie byłam oczywiście pewna swoich działań, robiłam to, co podpowiadała mi intuicja, która, jak się niedługo potem okazało, nie była taka zła. Jazz wkrótce przestał uciekać, sam zacisnął palce, a nawet przyciągnął moją dłoń do siebie i przycisnął do piersi. Poczułam się dziwnie, kiedy żołnierz, którego kilka godzin temu widziałam uśmiechniętego, wyluzowanego, po którym nie było widać, że coś go bardzo gnębi i męczy, teraz wył jak małe dziecko, które nie miało do kogo zwrócić się o pomoc. Myśląc o tym i czując jego silny uścisk, jakiś ciężar spadł mi z Iskry.
— Your eyes, they shine so bright, I wanna save that light. I can't escape this now, unless you show me how — zanucił cicho.
— When you feel my heat, look into my eyes — pociągnęłam piosenkę dalej. — It's where my demons hide, it's where my demons hide. Don't get too close, it's dark inside, it's where my demons hide, it's where my demons hide.
Utwór skończył się, zostawiając mnie samą z jego szlochem. Naprzeciw nas, nad linią horyzontu niebo rozjaśniało się. Wstawał nowy dzień i miałam taką cichą nadzieję, że będzie jak w filmach, w których wraz z nadejściem dnia przyjdzie radość, a z odejściem nocy odejdzie także zło. Byłoby pięknie, gdyby tak właśnie się stało i wrócił ten Jazz, którego poznałam.
— Wiesz co? — zaczął, jednak przerwał mu szloch. — Nigdy tego nie miałem, ale... Mam silną ochotę się wygadać — zaśmiał się, a za chwilę znowu nerwowo łkał.
Przełknęłam ślinę. Zgniotłam i puściłam kawałek betonu, który ukruszył się pod moimi palcami.
— Po to tu jestem — powiedziałam, absolutnie nie będąc pewna tego, co mówię.
Dotarło do mnie, że jeśli istnieje powód, przez który autobocki żołnierz wyje jak dziecko, to z pewnością nie jest to nic, co można ot, tak rozwiązać. Jeśli on nie potrafi się z tym uporać ani żaden inny Autobot z jego otoczenia, to ja tym bardziej tego nie uniosę, a właśnie zgodziłam się, aby mi o tym powiedział. Chciałam go wesprzeć, ale zaczęłam się zastanawiać, czy jestem w stanie i czy nie pogorszę sprawy.
— Nie wiem, czy powinienem... Nie zrozumiesz...
Ścisnął mocniej i za moment puścił moją dłoń. Splótł swoje palce i co chwilę je zaciskał i rozluźniał. Raz po raz wstrząsały nim silne dreszcze. Kręcił głową, ruszał ustami. Coś cisnęło mu się na język, ale próbował to zatrzymać w sobie.
— Mamy czas. Prędzej czy później się dowiem, ale może od innej osoby, a chyba lepiej by było, aby to pan wyjaśnił. Będzie miał pan kontrolę nad tym, co mam wiedzieć, a co nie...
Milczał długi czas. Próbował nad sobą zapanować. Wyprostował się nieco, patrzył gdzieś przed siebie. Jeszcze co jakiś czas zaszlochał.
— Zafira... To, nie jest proste do opisania... Nie zdziwię się, jeśli za pierwszym razem mi nie uwierzysz, ale... Powinienem teraz leżeć w grobie — mruknął, a mnie ciarki przeszły przez plecy, aż drzwi na nich umieszczone stanęły jak na baczność.
— Chyba miał pan rację z tym niezrozumieniem... — westchnęłam nerwowo.
Pokiwał twierdząco głową.
— Zginąłem w ziemskim 2007 roku... Kilka dni po przybyciu na Ziemię.
Zaśmiał się, a za chwilę starł wilgoć z policzków. Dreszcze, jakie u mnie wywołał, tym razem sprawiły, że moje drzwi niemal położyły się wzdłuż pleców. Spojrzałam na linię horyzontu — jeśli dzień ma przyprowadzić dobro, to niech się pospieszy, bo powiało grozą. Przeszło mi przez myśl, że może jestem jakimś medium, o czym nie zdawałam sobie sprawy i rozmawiam z duchem, który nie wie, że nie żyje, jak w filmie „szósty zmysł" z Bruce'em Willisem.
— To było głupie... Po długich poszukiwaniach znaleźliśmy Wszechiskrę i przy okazji wojsko amerykańskie i Decepticony. Chcieliśmy ukryć Wszechiskrę. Mieliśmy ją oddać wojsku, ale w Mission City dopadły nas Decepty. Posłańcem był Samuel Witwicky, miał zanieść Wszechiskrę wojsku, a my mieliśmy zadbać, żeby się to udało. Odwróciłem uwagę Megatrona... — Ciężko wciągnął powietrze i wolno je wypuścił. — Po wszystkim chłopaki pochowali mnie na wyspie Diego Garcia. — Wytarł łzy wypływające spod wizjera.
— Więc jakim cudem rozmawiamy?
— Przez Knockouta... Odkrył jakiś kod towarzyszący naszemu CNA*. Jakiś CPKG** — cyfrowy podrzędny kod genetyczny. Stworzył maszynę, która odczytuje ten kod i na jego podstawie odbudowuje wszystkie części jak drukarka 3D. Część po części, a Knockout wszystko składał... A potem Optimus użył Matrycy Przywództwa i oto mamy zmartwychwstanie. — Pociągnął nosem.
— I powinien się pan z tego cieszyć, ale tak nie jest, prawda? — mruknęłam, czując, jak pod powiekami zbierają mi się łzy.
— Tak... Nie umiem się tym cieszyć... — Wzruszył ramionami. — Nie wiesz, jak to jest. Nie zrozumiesz, jak to jest nie umieć na siebie patrzeć — warknął z jadem w głosie i uderzył pięścią w beton.
Wzdrygnęłam się, jakby to na mnie się zamachnął. Zacisnęłam szczękę. Dobrze myślałam, te informacje ciężko będzie unieść i jeszcze trudniej coś z nimi zrobić. Do tego, jakbym nie miała wystarczającego bałaganu emocjonalnego, zaczęła wzbierać we mnie złość, tylko nie wiedziałam dlaczego.
— To wszystko nie było tego warte — wysyczał i splunął, a ze złości pokruszył beton w palcach. — Po co mi to wszystko było?! — Głośno odprysnął spory kawałek krawędzi bloku.
Jazz podniósł rękę z odłamkiem, a potem spojrzał na mnie. Otworzył usta, ale zamarł. Fragment budynku wysunął się z otwierającej się pięści i uderzył z tępym hukiem o płyty chodnikowe.
— Wybacz... Przestraszyłem cię — westchnął.
— Nic się nie stało.
— Co innego wskazywał twój wyraz twarzy. Naprawdę, nie powinienem ci o tym mówić. Tak, to prawda, dowiesz się od innych. Zapytaj Knockouta, on ci wszystko wyjaśni najlepiej.
— Tylko... Ja nie... Ech... — Oparłam ręce na krawędzi. — Sama już nie wiem, po co za panem poszłam...
— Wróć do bazy, odpocznij, mną się nie przejmuj.
— A może o to chodzi, że się panem nikt nie przejmuje?
— Dlaczego zwracasz się do mnie per pan? — zapytał, podnosząc na mnie głowę.
Głos ugrzązł mi w gardle. Natychmiast zrobiło mi się jakoś głupio. Odpowiedź była prosta, ale nie umiałam tego ubrać w słowa. Jazz głośno wypuścił powietrze i wziął moją rękę, pogładził moje palce.
— Może masz rację, że nikt mnie nie słucha? Słyszą, ale nie dociera do nich? Nie mam żalu o to, że żyję, ale myślę, że coś mogło być lepiej zrobione. Powinienem być wdzięczny, że... jestem tu teraz i cieszyć się z tego, ale zamiast tego... Jest mi ze sobą źle... Czuję się... zbrukany. Jakbym był czymś gorszym, podrzędnym... Jak... — Spojrzał na swoje dłonie. — Jak szmata, brudna szmata... — Urwał i przycisnął moją dłoń do swojej komory. Pochylił się i przez jakiś czas czułam na palcach ciepły oddech i zanim rozluźnił uścisk, dwie krople spadły mi na rękę. — Jestem uszkodzony... Jak wadliwy karabin... — powiedział, a drżący wdech zapowiadał łzy.
— Nie mów tak. Nie jesteś rzeczą...
— Ale to prawda. Jestem błędny. Moje PCKG jest błędne.
— Dlaczego tak twierdzisz?
— Nie twierdzę. — Pokręcił głową. — Knockout mi powiedział. Dzięki temu kodowi odtworzył całego mnie, mój charakter, wspomnienia... Ale nie wszystko poszło zgodnie z planem.
— Wiesz co takiego?
— Z moim ciałem jest wszystko w porządku, wszystkie blizny na swoim miejscu, a nawet stary uraz, przez który w barku mi pstryka, co Knockout mógł sobie podarować... — Przelotnie się skrzywił na twarzy. — Coś się jednak zepsuło we wspomnieniach.
— Nie pamiętasz czegoś?
Zaprzeczył, kręcąc głową.
— Niektóre rzeczy z bardzo dawnych lat pamiętam inaczej niż inni. Nie przejmuję się tym zbytnio i bez zmartwychwstania może się coś pomieszać. Problem tkwi w czymś innym. Knockout powiedział, że pamiętam zbyt dużo.
— To znaczy? W sensie... Nie rozumiem, jak można pamiętać za dużo.
— Pamiętam swoją śmierć... a nie powinienem. Za każdym razem, kiedy zasnę, śni mi się to samo — ostatnie sekundy mojego życia. Budzę się tak jak dzisiaj i boję się znowu zamknąć optyki. Dlatego unikam spania tak długo, jak to możliwe, puszczam głośno muzykę, przeglądam Youtube, oglądam filmy, kradnę Knockoutowi leki na pobudzenie...
— Może... Powinieneś o tym powiedzieć, jak to się wydarzyło? Nie zrozum mnie źle! Tylko... Może ci ulży, jeśli to komuś powiedz.
— Rozmawiałem o tym, ale...
— Ale rozmawiałeś o tym, jak zginąłeś, czy o snach?
Sapnął, a jego ramiona w takt opadły. Zatrzymał spojrzenie na czymś przed sobą i nie przestawał międlić moich palców. Chwilę zajęło mu pozbieranie myśli.
— Megatron wyniósł mnie na dach jakiegoś wieżowca. To była walka o życie, wiedziałem o tym, ale jednocześnie nie docierało to do mnie. Zawsze jakoś wychodziłem z takich akcji cało... Byłem tak pobudzony, że nie czułem strachu. He he... Nazwałem go kretynem. — wytarł łzy z policzka. — Próbowałem się bronić, strzelałem, ale mój karabin był jak pistolet na wodę. A on... — zająknął się. Ścisnął mocniej moją rękę, a drugą, jakby bezwiednie przetarł swój brzuch. — On po prostu mnie rozerwał. Na pół. Złapał za komorę i nogę, chwila napięcia i w ułamku sekundy wszystko strzeliło. Poczułem niewyobrażalny ból, a przed optykami stanęło mi... — Zaśmiał się i kolejne łzy starł z twarzy. — Przypomniał mi się wtedy najlepszy uśmiech, jaki widziałem u mojego... — Przerwało mu łkanie. Pokręcił głową, zakrywając twarz dłonią na chwilę — Wybacz, nie przejdzie mi to przez gardło. Myśl, że mogłem już być szczęśliwy we Wszechiskrze, także mnie dobija. Straciliśmy już tylu przyjaciół... Czasami trudniej jest być ocalałym... — Wyprostował się. — Kiedy mi się to śni, nie potrafię się wybudzić. Próbuję się bronić, znowu czuję strach, znowu życie przelatuje mi przed oczami, znowu czuję ból i budzę się wraz z tym, jak mnie zabił, czasem trochę później. Czasem śni mi się to inaczej, ale tej gorsze momenty zostają... Boję się spać, bo nie chcę znowu tego przeżywać na nowo.
— Komu o tym mówiłeś?
— O tym, co mi się śni wiedzą wszyscy, ale ciut więcej szczegółów znają Ratchet, Knockout, Bumblebee i Optimus...
— Ale komu mówiłeś?
— Ratchetowi, Optimusowi i Bumblebee. Bumblebee przez jakiś czas wysłuchiwał o każdym moim śnie, ale przestałem. Widziałem po nim, że traci zainteresowanie, że nudzi już go ta sama historia ze zmienionymi detalami... Wdzięczny mu jestem, ale...
— A o tym, jak zginąłeś, mówiłeś komuś?
— Nie. Tobie, ale nie potrafię powiedzieć wszystkiego...
Pokiwałam głową.
— OK... Co chciał zrobić Ratchet?
— Podać mi usypiające... Nie chcę tego brać, bo nie potrafię się wybudzić... Kilka razy już mi to podali, żebym odpoczął, ale to tak nie działa... Dalej mnie męczą koszmary i są jeszcze gorsze, długo w nich umieram albo że rozrywa mnie kawałek po kawałku. I tak kilka razy sen się powtarzał na jedną narkozę i nie potrafię się wybudzić. Po takim czymś czuję się gorzej niż po czterech dniach niespania. Ciało niby odpoczęło, ale procesor jest wykończony... Z czasem moje ataki przybierały na sile i kończyło się tak jak dzisiaj. Bronię się, będąc jeszcze w śnie i nie zawsze się obudzę. Dzisiaj miałem szczęście... Jeśli sam się nie wybudzę, to nikt mnie nie obudzi, już próbowali. Widziałaś, że stwarzam wtedy zagrożenie i nie raz Ratchet nie miał wyjścia, musiał mi ten syf władować, żebym sobie i innym nie zrobił krzywdy. Podobno po tych środkach jestem spokojny, tylko co jakiś czas zaciskam pięści albo się wzdrygnę...
— Nie da się inaczej? — zapytałam, a on zaprzeczył ruchem głowy.
— Nie. Przynajmniej Ratchet nie ma pomysłu. To przez kod... — westchnął. — Najgorsze jest to, że do doktorków chyba nie dociera, że się męczę i nie daję sobie z tym wszystkim rady. Dla nich to tylko jedna sekwencja kodu jest uszkodzona i z czasem być może — zaznaczył te dwa słowa — się to unormuje, a dla mnie to może okazać się połowa życia. Już nie jeden raz przeszło mi przez myśl, aby stąd skoczyć, ale chyba bym się tylko połamał. — Zaśmiał się i pociągnął nosem. — Czasami chciałbym ze sobą skończyć, ale skoro już tu jestem, to najwyraźniej mam coś do zrobienia...
— Od kiedy masz te sny?
— Już w momencie, kiedy Optimus użył Matrycy. Przez kilka sekund miałem przed oczami tamte momenty. Nie wiedziałem, co się stało, bo miałem wrażenie, że byłem w Mission City, a nagle byłem w innym miejscu. Chora teleportacja, co nie? — Przetarł twarz i przez te kilka sekund, kiedy się uśmiechał, wyglądał jak on, ten Jazz, który mnie tu sprowadził. — Zobaczyłem Optimusa, Ratcha, Knocka. Knockouta się wystraszyłem... Chciałem go zastrzelić, ale Ratchet w porę mnie złapał. Przez pierwszy tydzień, nie wiedziałem, do czego ręce włożyć, byłem zdezorientowany i gubiłem się nawet w bazie. Podobno to normalne... — westchnął, po czym wyprostował się i rozejrzał po okolicy. — Ten stan rzeczy trwa od dwóch miesięcy... Od dwóch miesięcy jestem na chodzie.
— Ilu jest odbudowanych?
— Sideswipe, Jolt, Ratchet, Leadfoot, Arcee, Chromia, Flare Up... Sideswipe'a ożywili przede mną. Dużo mi pomagał. Mówił, że przez pierwszy tydzień też nie wiedział, od czego zacząć. Jednak różnica polega na tym, że on nie ma aż takiego błędu w kodzie... Dalej próbuje mi pomóc, ale tak jak z Bumblebee, też jest już sfrustrowany. A poniektórzy mają na mnie całkowicie wywalone, traktują mnie jak śmiecia, głównie dlatego, że nie mogą się przeze mnie wyspać! I jak mam się wtedy czuć? Mam myśleć, że jest dobrze? Myśleć, że jest wszystko ze mną w porządku? Że jestem normalny?
Mówiąc to, podniósł na mnie głowę. Mówił to szczerze i co gorsza, miał rację. Jeśli inni mają go za kogoś gorszego, bo ma problem, z którym sobie nie radzi i niestety szkodzi tym w jakiś sposób innym, to jak ma się postrzegać? Mimo to próbował stwarzać pozory i gdyby nie ta sytuacja, nie uwierzyłabym, że z Jazzem jest tak źle. Teraz patrzyłam w oczy sponiewieranego przez życie, znerwicowanego, zdołowanego żołnierza, któremu nikt nie może albo nie chce pomóc.
Starłam łzy spływające mi po policzkach. Mimo że miał opuszczony wizjer, czułam, że patrzymy sobie w optyki. Spojrzałam gdzieś indziej, nie mogłam już tego znieść. Miałam wrażenie, że w ten sposób oddawał mi część tego, co sam czuje.
— Czy kogoś jeszcze...
— Będą odbudowywać? Tak, ale nie wiem kogo. Nie chcę tego wiedzieć. Chce być od tego jak najdalej.
Jazz splótł swoje dłonie. Znowu się zgarbił, przez co wyglądał na jeszcze mniejszego, niż jest.
— To, co robi Knockout, na pierwszy rzut oka wydaje się dobre, ale nie jestem pewny, czy powinniśmy się sprzeciwiać Mortilusowi. Śmierć też ma swoją funkcję. I... czy to jest fair? Czy to jest fair względem tych, którzy zginęli i już nie mogą zostać odbudowani?
Pytanie pozostało bez odpowiedzi, bo żadne z nas jej nie znało. Jego rozmyślania były jednak uzasadnione i potrzebne. Igranie z życiem i śmiercią, najważniejszymi elementami natury zwykle nie kończy się zbyt dobrze. Jakakolwiek zabawa w boga nie kończy się dobrze, czego dowody miałam wokół siebie. Całe to miejsce, bloki, ulice, drzewa kruszące chodniki to efekt błędu powstałego podczas takiej zabawy, którego natura nie może wybaczyć. Cierpienie Jazza także jest błędem, którego życie nie wybacza, a konsekwencje ponosi tylko on.
Zwrócenie życia nie wydaje się złe, a przynajmniej można się z tym oswoić, w końcu w tylu filmach i serialach bohaterowie ocierają się o śmierć, nawet giną i zwykle czuje się wielką radość, kiedy ponownie widzi się ich na ekranie. Nikt się nie zastanawia, co było po drugiej stronie, liczy się to, że wszyscy są cali i zdrowi. Tu jednak zwrócenie życia nie skończyło się happy endem, przecząc temu wszystkiemu, co pokazuje ekran. Zwrócono mu życie, ale ogromnym kosztem. Wciśnięto mu ten dar, chociaż się o to nie prosił i coś brutalnie mu zabrano. I pomyśleć, że takich przypadków może być więcej.
— A co jeśli ten prawdziwy Jazz naprawdę nie żyje? — zapytał, nie podnosząc nawet głowy. — A ja jestem tylko jego klonem z jego wspomnieniami?
Coś bardzo mocno zabolało mnie w iskrze. Jakby ktoś ją ścisnął i przebił na wylot. Wstrzymywałam się, jak tylko mogłam, ale w końcu kilka dużych łez spadło mi na drżące ręce. Widziałam, jak błyszczą w słabym świetle i jak ich przybywa na moich dłoniach. Ból w iskrze rósł, rozlewał się po całej komorze, wchodził do gardła i dusił. Jeśli miałoby to pomóc, wyrwałabym ją sobie, aby tego bólu i żalu nie czuć, żeby przestać szlochać. Gdyby nie porucznik, być może spadłabym z tego dachu, tak bardzo nie potrafiłam nad sobą zapanować. Oplótł mnie rękoma, głowę przycisnął do swojej piersi. Coś do mnie mówił, ale jego słowa do mnie nie docierały. Zacisnęłam palce na jego ręce. Obraz rozmazywał mi się od nadmiaru łez, które spadały na srebrną zbroję. Nie wiedziałam, dlaczego zaczęłam tak histeryzować. Przerażała mnie moja własna reakcja. Nigdy wcześniej nie czułam się tak dziwnie. Szczerze mówiąc, czułam się, jakbym to nie ja płakała, a przynajmniej nie płakała przez swoje własne problemy.
Jazz na siłę przekręcił mnie twarzą do siebie. Odruchowo go objęłam i wtuliłam się w niego najmocniej, jak potrafiłam. Jego uścisk, dłoń na głowie, usta przy a-ceptorze sprawiały, że czułam się bezpiecznie. Zrobił dokładnie tak, jak robiła to mama. Ból ustępował, pozostało kołatanie iskry. Łzy przestawały płynąć niczym potok. Zniknęło też uczucie skrępowania, jakbym znała go od bardzo dawna, a wypłakiwanie się sobie w ramiona nie było dla nas niczym nowym.
Drżący oddech obniżał się, ręka zjechała na plecy. Tym razem to on przytulał się do mnie. Przez cały ten czas klęczał, aż w końcu ugiął kolana, a jego głowa schowała się przy moim ramieniu. Cicho łkał, a mnie zrobiło się lżej na Iskrze. Coś zaczęło wracać na właściwe tory, Jazz się wypłakiwał, a ja byłam jego oparciem w ciężkiej chwili.
— Jesteś dla mnie nowym bohaterem — powiedziałam i z uśmiechem uścisnęłam go mocniej.
— Na prawdę? Ja powiedziałbym co innego...
— To dla mnie zaszczyt, poruczniku Jazz, że mogę rozmawiać z takim Autobotem jak pan.
Odsunął się. Podniósł wizjer, ukazując mokre, intensywnie niebieskie optyki. Uśmiechnął się w zadziorny, charakterystyczny dla siebie sposób.
— Jaki pan? Po prostu Jazz... — Wzruszył ramionami, nie przestając się uśmiechać. — Dlaczego „Demons"?
Usiadłam prosto, krzyżując nogi. Spojrzałam w stronę horyzontu — niebo stawało się jasnożółte. Zaciągnęłam się chłodnym, rześkim powietrzem i chociaż znajdowaliśmy się na skażonym terenie, pachniało, jak zwykło pachnieć powietrze o tej porze. Zawsze mi się wydawało, że w tym miejscu zawsze czuć dym i pył.
— Imię Jazz z pewnością nie jest przypadkowe. — Uśmiechnęłam się do niego. — Sama wtedy potrzebowałam się uspokoić i na szczęście okazało się, że może muzyka działa na ciebie jak na mnie. Wydawała mi się najodpowiedniejsza.
— Cóż... masz rację, imię nie jest przypadkowe. I... dzięki, że za mną pobiegłaś. Zawsze pozwalali mi zniknąć, chyba dawali mi czas na ochłonięcie, ale najwyraźniej nie tego potrzebowałem. Właściwie, dlaczego to zrobiłaś?
Westchnęłam i zakołysałam się.
— Nie mogę za bardzo na to odpowiedzieć. Błagałeś o pomoc i... nie otrzymałeś jej. — Uśmiechnęłam się nerwowo. Skupiłam uwagę na kilku maleńkich odłamkach betonu przed sobą. Próbowałam sobie przypomnieć tamte kilka sekund. — Nie wiem dlaczego... Czułam, że muszę, że to jest właściwe i konieczne, a oni... Oni cię zostawili.
Przeszło mi wtedy przez myśl, że i mnie kiedyś ktoś tak zostawił. Mnie i mamę. Czy miałam na myśli tatę? Nie byłam pewna, ale nie zmieniało to faktu, że być może mama miała jakiś duży problem, o którym nie chciała albo nie mogła mi powiedzieć, z którym została sama i musiała uciekać. Tak jak Jazz, został sam i uciekł.
— Wracamy? — zapytałam, podnosząc na niego spojrzenie.
W jednej chwili jego rozpogodzone oblicze spochmurniało. Wbił spojrzenie w beton i zatarł dłonie.
— Idź sama. Na pewno się o ciebie martwią w bazie.
— Odkąd tu jestem, nikt nie próbował się do mnie dodzwonić, więc chyba nie martwią się aż tak bardzo.
— Dziwne... Jednak myślę, że powinnaś wracać. Musisz wypocząć, bo nie dadzą ci spokoju, kiedy wstaniesz. — Na moment podniósł kąciki ust. — Ja i tak nie będę spał, a nawet mógłbym znowu odwalać.
— O nie! Tak łatwo się mnie nie pozbędziesz. Wracamy razem.
— Kiedy oni mnie tam nawet nie chcą. Spróbuję odpocząć tutaj, nie ryzykując, że kogoś zastrzelę.
— W takim razie zostaję z tobą.
— Zafira, proszę... Nie martw się o mnie. I tak już dużo dla mnie zrobiłaś.
Westchnęłam zirytowana i oparłam łokcie na kolanach, a na dłoniach podbródek. Patrzyłam na te odłamki znudzona, próbując coś wymyślić, ale z każdą chwilą miałam coraz większą pustkę w głowie. W końcu z tej pustki udało mi się wygrzebać pewien pomysł, infantylny i może trochę nie na miejscu, ale zawsze pomysł.
— Nie zamierzam iść bez Ciebie — powiedziałam niewyraźnie, przez dociśniętą przez ręce szczękę.
Jazz westchnął, a jego ramiona opadły, jakby były podtrzymywane przez balony, które właśnie pękły.
— To, co chcesz zrobić?
— Kiedy miałam złe sny i nie umiałam przez nie spać, moja opiekunka przytulała mnie i ze mną spała.
Nie czekając na żadną odpowiedź, wstałam i wyciągnęłam do niego rękę. Jazz patrzył na mnie z przekrzywioną na bok głową i podniesioną brwią. Kilka razy poruszył ustami, ale nie udało mu się nic powiedzieć.
— Idziesz?
— Chcesz, żebym z tobą spał? — wykrztusił w końcu.
— Taaak. — Opuściłam rękę. Kiedy tak to ujął, straciłam pewność co do mojego planu. — Może to nie do końca dobry pomysł, ale chyba lepszy taki, niż żaden.
Odwrócił się. Rytmicznie zastukał palcami w kolana.
— Poza tym... — Podniósł na mnie głowę. — Nie wiem jak wrócić. — Skrzywiłam się, a jemu kącik ust podskoczył.
— Cwaniara... — powiedział, po czym wstał i rozprostował się. — Jak to mówią, tonący brzytwy się chwyta.
Nie rozmawialiśmy, kiedy szliśmy do bazy. Skupiłam się na zapamiętaniu drogi. Obserwowałam także porucznika. Im bliżej byliśmy wjazdu do bazy, tym bardziej wyglądał na zestresowanego. Zaciskał szczękę, czasem nadymał policzki. Z każdym krokiem jego ramiona opadały, chociaż co jakiś czas się prostował i najwyraźniej próbował stwarzać pozory pewności siebie. Stojąc przed wjazdem, zaciskał pięści. Wyobrażałam sobie, że dla niego ten tunel może być jak schody do piekła. Nie poganiałam go, dałam mu czas na pozbieranie się w całość. W końcu zdecydował i wjechał do tunelu, a ja za nim.
W laboratorium świeciło się. Cień i widok w szparach między paskami folii zdradzały obecność Ratcheta w środku. Reszta pomieszczeń pogrążona była w ciemnościach, a ciszę zakłócało jedynie ciche krzątanie się medyka.
— Jak to widzisz? — zapytał półszeptem i usiadł na zniszczonym samochodzie.
— Po prostu? — Podniosłam brew. — Położymy się na podłodze obok siebie i... — Urwałam i skrzywiłam się na to, jak dziwnie to musiało brzmieć. — Zaczynam wątpić w ten plan...
Westchnął ciężko. Spojrzenie wbił w podłogę i trzymając dłonie między kolanami, ściskał je i rozluźniał.
— Może coś miękkiego pod głowę by się przydało, co?
Kiwnęłam twierdząco głową.
— W magazynku jest kilka gąbek i może coś jeszcze. — Wstał leniwie i poczłapał w stronę ciemnego korytarza. — Zaraz wrócę.
Usiadłam na dachu samochodu. Jazz, tak jak powiedział, złapie się wszystkiego, aby się w tym problemie nie utopić. Mój pomysł, chociaż śmieszny i dziecinny, najwyraźniej jest dla niego patykiem, który być może go uratuje, a przynajmniej dał cień nadziei.
Folia zaszeleściła. Iskra przyspieszyła, aż złapałam się za komorę. Z laboratorium wyszedł jasnożółty medyk. Stanął na środku salonu i skrzyżował ręce na komorze.
— Martwiliśmy się — powiedział łagodnie.
— Niepotrzebnie... — powiedziałam, spuszczając spojrzenie z jego twarzy.
— Dlaczego uciekłaś? — Jego głos zdradzał, że faktycznie się martwił i na szczęście nie słyszałam w nim pretensjonalnego tonu.
— Nie uciekłam. Pobiegłam za nim... Potrzebował mnie... — Zagryzłam zęby. Pożałowałam tego ostatniego zdania.
Nie wyglądał na przekonanego. Westchnął i podszedł do mnie. Wstałam, splatając palce i odruchowo podciągając ręce pod komorę. Gdy tylko się zorientowałam, przerzuciłam ręce za siebie i zaciskając palce na nadgarstku. Miałam wrażenie, że zaraz dostanę naganę.
— Nie powinnaś się przejmować. Jazz potrzebuje pomocy medycznej, nie dziecka.
Jeszcze mocniej docisnęłam żuchwę. Porucznik miał dużo racji. Nie słuchają go, tkwią w swoich przekonaniach, będąc święcie przekonani, że mają rację.
— Jej też chcesz to wcisnąć jak Prime'owi? — Jazz warknął zza pleców Ratcheta.
Jasnożółty Autobot odwrócił się do srebrnego. Porucznik trzymał wspomniane gąbki, a pod pachą jakiś zwinięty materiał. Optyki znowu zasłaniał wizjer, a zaciśnięta szczęka była wyraźnie widoczna, kiedy zadzierał głowę do góry.
— Słyszałem, co powiedziała i ani trochę nie podoba mi się ten pomysł, Jazz. Jak mogłeś w ogóle zaproponować jej coś takiego?
— Tak właściwie, to był mój pomysł. — Podniosłam palec do góry i zrobiłam kilka kroków, by stanąć przed Ratchetem. — Moja opiekunka ze mną spała, kiedy miałam koszmary. Pomyślałam, że może jemu też pomoże.
Ratchet sapnął, zakrywając twarz dłonią. Poczułam się głupio i zawstydzona spojrzałam na Jazza. Trzaskały od niego pioruny, widać to było po jego mimice, ale starał się nad tym zapanować.
— Jestem w stanie zrozumieć tok myślenia Zafiry. Nawet gdyby Jolt wyskoczył mi z takim pomysłem, byłbym w stanie zrozumieć, ale ty Jazz? Transformer nie pierwszego wieku, uwierzył w to?
Odwrócił głowę. Palce wbiły się w gąbkę. Skierowałam spojrzenie w podłogę. Było mi strasznie wstyd i jednocześnie coś ukłuło mnie w iskrę. Gniew. Zaczęłam zaciskać dłonie, widząc przed sobą stopy Ratcheta, miałam ochotę w nie kopać. Przedziurawić sztyletem jego kolano na wylot. Zacisnęłam powieki i usta. Próbowałam przystopować tę rosnącą we mnie furię.
— Nie wspomnę już o tym, jak niewłaściwie brzmi ten pomysł. Nie jesteś już za stary...
— Że co? Że mam niby względem niej jakiś nieprzyzwoity, obleśny plan?! Weź ty się Ratchet puknij czasem tym swoim kluczem w łeb!
— Nie powiedziałem tego.
— Ale pomyślałeś — zasyczał, mocno zadzierając głowę do góry.
— Nie ważne, co pomyślałem. Nie wpadło ci do głowy, że możesz zrobić dziewczynie krzywdę?
Porucznikowi słowa ugrzęzły w gardle. Jego bojowa postawa złagodniała.
— Nie pomyślałeś, co może się stać, jeśli nie daj Wszechiskro, znowu będziesz lunatykował.
— A ty, pomyślałeś chociaż raz o mnie jak o potrzebującym, a nie świrze? — zapytał drżącym głosem. — Tak, uwierzyłem w to. — Tym razem powiedział twardo. — Uwierzyłem w ten głupawy pomysł! Wiesz czemu!? — Gąbki spadły na podłogę, a jego palec wystrzelił w stronę medyka, który aż cofnął się o krok. — Bo jako jedyna wysłuchała mnie i uwierzyła mi, a praktycznie się nie znamy! I jak mogłeś w ogóle pomyśleć, że mógłbym chcieć ją przelecieć!? Wiesz doskonale, dlaczego tego nie zrobię! I tak! Nie przemyślałem tego! Bo jestem już na tyle zmęczony i zdesperowany!
Echo rozniosło się po korytarzach. Jazz odsunął się od Ratcheta o kilka kroków. Pięści i wargi mu drżały, policzki na przemian nadymały i wciągały. Stąpał niespokojnie z nogi na nogę, jakby był zwierzęciem zagonionym w róg. Zdawało się, że na siłę wstrzymuje oddech, wypina pierś, jakby chciał pokazać swoją dominację, ale z każdą chwilą było mu coraz trudniej, aż nagle komora zapadła się. Z gardła wyrwał się szloch. Pokręcił głową i z krzykiem uderzył pięścią w ścianę za sobą. Uderzył jeszcze kilka razy, a z każdym hukiem byłam coraz bardziej przerażona. Oparł głowę o ścianę i płakał.
— Może ten jeden raz go posłuchaj — odezwał się ktoś.
Ratchet przestąpił z nogi na nogę, ukazując stojących przy wejściu na parking Dino, Sideswipe'a i Bumblebee. Widząc mnie, Sideswipe podjechał do mnie, nie zwracając w ogóle uwagi na Jazza i Ratcheta.
— Wszystko w porządku? — zapytał, obejmując mnie.
Pokręciłam głową przecząco, a łzy spłynęły mi po policzkach. Przytulił mnie, położyłam mu głowę na ramieniu, a on przykrył ją dłonią.
— Nie płacz. Chciałaś dobrze.
— Jak do tej pory wszystko zawodziło — kontynuował snajper.
— Do tej pory, Mirage, Jazz nie pozwolił sobie pomóc. W tym jest problem! Nawet nie zaczęliśmy go leczyć — powiedział oskarżycielsko medyk.
— I nikt oprócz Jolta nie zwrócił uwagi na to, że coś jest jednak nie tak.
Podniosłam głowę i spojrzałam na nich.
— Skąd nagle u ciebie obrońca się obudził? — burknął Rachet.
— Swoje dzisiaj widziałem i słyszałem. — Skrzyżował ręce.
— Ha! — prychnął Jazz, odbijając się od ściany. — To właśnie dlatego, Zafira, nikt za tobą nie wydzwaniał! Bo wysłali za tobą jego! — Oskarżycielsko wskazał czerwonego Autobota.
— Nie pierwszy raz, Jazz. — Wzruszył ramionami.
— Co...?
— Ja go o to prosiłem. — Bumblebee wyszedł z cienia i stanął obok Dino. — Martwiłem się o ciebie. I Zafirę.
— Nie mogłeś sam tego zrobić? — zapytał, pociągając nosem.
— Próbowałem, nigdy nie udało mi się ciebie znaleźć.
— Ratchet, uważam, że jeśli Zafira to zaproponowała, a Jazz jest skłonny z tego skorzystać, to czemu nie? — odezwał się Mirage.
— Co, jeśli Jazz będzie lunatykować? — zapytał medyk.
Dino westchnął, na moment odchylając głowę do tyłu. Po chwili zaczął czegoś szukać za częściami zbroi, a kiedy znalazł, podszedł do mnie. Wziął moją rękę i zaczął coś na nią zakładać.
— To jest paralizator — powiedział. — Gdyby próbował zrobić ci krzywdę, zaciskasz pięść z kciukiem w środku i dotykasz go wewnętrzną stroną dłoni. Cały czas ma być zaciśnięta w pięść. — Pokazywał, ustawiając czarne urządzenie przypominające rękawiczkę bez palców z kółkiem na środku dłoni i trzema przyciskami nad nim, tuż pod palcami. — Położy go z pewnością. — Odwrócił się i podszedł do Jazza. — Karabin — powiedział, wyciągając do niego rękę.
Jazz bez gadania wyciągnął zza pleców wspomnianą rzecz, a ja z niechęci do niej natarłam plecami na Sideswipe'a. Przytrzymał mnie, ale nie musiał. Broń zniknęła wraz z Dino za folią, a po chwili wrócił już tylko Autobot.
— Polecam się położyć w centrali — powiedział i zmierzył porucznika od góry do dołu. — Na co czekasz? Zbieraj graty.
Jazz z głośnym fuknięciem zaczął podnosić rzucone gąbki. Ratchet i Dino przyglądali się temu z założonymi rękami. Porucznik poszedł w kierunku wspomnianego pomieszczenia, a wtedy wyczekujące spojrzenie szpiega padło na mnie. Odwróciłam wzrok. Nie czułam się z tym dobrze. Wszyscy wyczekiwali realizacji mojego pomysłu i nie mogłam się już z tego wycofać. Głupio by było z tego zrezygnować, zwłaszcza że Dino nas poparł, jednak rozegrał to tak, że nie miałam zbytnio wyboru.
— Chodź — mruknął mi do a-ceptora Sideswipe.
Złapał za rękę i zaprowadził do centrum dowodzenia. Stanęliśmy w progu. Jazz kręcił się, nie wiedząc co zrobić z tymi rzeczami, które przyniósł.
— Jeśli nie jesteś przekonana, to tego nie rób — powiedział chorąży półszeptem.
— Sideswipe! — wrzasnął Jazz, strzelając w niego piorunami. — Oczywiście, że nie jest przekonana! Jak ma być przekonana, kiedy doprowadzacie mnie do skraju wytrzymałości!? — Zakrył dłońmi twarz i zawył w nie cierpiętniczo. — Tam są drzwi, Sideswipe. — Wskazał na przejście za nami.
Chorąży spuścił z komory powietrze.
— W razie potrzeby będziemy w pobliżu — powiedział, po czym przytulił mnie i pocałował w czoło.
Spojrzałam na niego zaskoczona i zawstydzona, a on tylko się uśmiechnął, po czym ruszył w stronę sypialni. Za nim poszedł Dino, który poklepał go po ramieniu. W odpowiedzi srebrny popchnął go, a czerwony zniknął za ścianą, chichocząc. Odwróciłam się do porucznika. Miałam wrażenie, że patrzy na mnie przepraszająco, ale nie widziałam jego optyk przez wizjer. Odwrócił się i wziął zwinięty w rolkę materiał.
— Co to? — zapytałam, podchodząc do niego, kiedy rozłożył to.
— Stara plandeka, a w zasadzie dwie. Nie jestem Knockoutem, ale porysowanego lakieru też nie lubię.
Mówił dość obojętnym głosem, co mnie nawet przeraziło, dlatego nie odezwałam się więcej. Rozłożyliśmy dwa płótna w kącie, a na nich gąbki, które miały pełnić funkcję poduszek.
— Połóż się od zewnętrznej. Gdybym zaczął świrować, masz lepszą drogę ucieczki.
Położył się pod ścianą plecami do mnie. Podciągnął nogi pod brzuch. Westchnęłam i usiadłam obok. Objęłam kolana rękami. Ręce mi drżały, iskra tłukła jak oszalała, a w brzuchu miałam jakiś wir. Miało być tak dobrze, a jednak zaczęło mnie to przerażać.
— Zafira? — Usłyszałam za sobą. — Nie kładziesz się?
Bez komentarza położyłam się, podsuwając sobie gąbkę pod głowę. Jazz przekręcił się w moją stronę.
— Ej — złapał mnie za rękę — jeśli nie chcesz, nie musisz.
— Nie, ja tylko... Jest mi głupio i... przykro. Odkąd nas obudziłeś, jest mi jakoś dziwnie. Jestem zła, za chwilę chcę płakać... I tak w kółko.
Skupiłam się na jego dłoni, a po chwili namysłu złapałam jego palce. Odwzajemnił uścisk.
— Tęsknisz, prawda? — zapytał, a ja podniosłam na niego optyki. — Głupie pytanie zadałem... Oczywiście, że tęsknisz.
Przez kilka sekund wpatrywałam się w jego wizjer, po czym potwierdziłam, skinieniem głowy. Znowu spojrzałam na nasze ręce, było mi jakoś wstyd. Tęsknota to coś normalnego, jednak wtedy nie było mi z nią najlepiej. Miałam wrażenie, że powinnam być ponad to, ale po tym wszystkim, co widziałam i słyszałam, było mi strasznie ciężko i nie mogłam zwrócić się z tym do mojej najlepszej pocieszycielki i przez to jeszcze bardziej za nią tęskniłam. Na myśl o niej łzy napłynęły mi pod powieki.
— I też chcesz się przytulić.
Jeszcze raz potwierdziłam, a Jazz otworzył ramiona i uśmiechnął się zachęcająco. Zlustrowałam go, a następnie wtuliłam się w niego, wciskając mu głowę pod podbródek, licząc na to, że nie nadzieję go na swoje rogi. Nie był jak mama, tak samo, jak Sideswipe, ale było to niezwykle kojące. Nie ważne kto, byle chce być wsparciem, jest najlepszym materiałem na pocieszającą przytulankę.
— Ale jutro będą gadać... — mruknął.
— Jak będą gadali, to zrobię im taki pokaz nastoletnich kaprysów, że im lakier wyblaknie.
Prychnął rozbawiony.
— Chcę zobaczyć cię w akcji.
Pogłaskał mnie po głowie i mocniej ścisnął. Przymknęłam optyki, myśląc, że to wszystko, co mieliśmy do powiedzenia i zrobienia, kiedy on cmoknął mnie w czoło.
— Jestem pewny, że twoja opiekunka też tak robiła — mruknął. — Dobranoc.
Wyszczerzyłam się i mocniej go przytuliłam.
— Dobranoc, słodkich snów.
*CNA — kwas cybernukleinowy, odpowiednik DNA.
**CPKG — cyfrowy podrzędny kod genetyczny — wymyślone na potrzeby fanfiction.
I tak jak Jazz, Atka556 zmartwychwstała!
Enjoy.
I tak jak Jazz, jest poturbowana przez życie (tj. studia), ale trzyma się lepiej od niego. Ma nawet na tyle siły, że po zrobieniu inżyniera będzie dalej się bawić w tym kurwidołku, bo uczelnia za mało jej do dupy nakopała.
No więc moi mili, jest kolejny poprawiony rozdziałek, którego ni cholery nie mogłam poprawić tak, jak sobie tego życzyłam. Wyszłam z wprawy i ch... Nie podoba mi się. Mam nadzieję, że z czasem przypomnę sobie, jak to jest pisać, bo na ten moment, czego bym nie próbowała, to opisy, zwłaszcza uczuć, to istna droga przez piekło. Do tego spore problemy z koncentracją, głównie przez moje papugi.
Słuchajcie, mam tych dziadów 6... Billy i Chromia i ich dzieci: Sideswipe, Sunstreaker, Echo i Omega. 3 Transformery, 2 klony ze Star Wars i jeden random... Ogólnie nie polecam, macie po spaniu. Darcie dziobów od rana do wieczora.
Ale wracając, nie mam bladego pojęcia, jak dalej będzie wyglądać moje pisanie, liczę, że na początku drugiego stopnia studiów nie będzie jeszcze takiego zapierdolu i coś ruszy na moim profilu. Im dalej, tym poprawek powinno być mniej, więc jest jakaś nadzieja.
I na koniec taki funfact — od publikacji ostatniego rozdziału nie minęło jeszcze pół roku. Nie ma tragedii XD.
Trzymajcie się!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top