Rozdział 13 Przyrodnik.
Normalne było, że o trzeciej w nocy drogi będą puste, dlatego też nie mieliśmy większych problemów, by szybko znaleźć się niedaleko granicy Polski z Ukrainą. Drift dobrze zaplanował całą akcję przejścia granicy, bo już niecałe dwie godziny po odjeździe szliśmy lasem na wschód. Powoli robiło się jasno, niebo stawało się coraz wyraźniejsze, ale pod koronami drzew wciąż panował mrok. Mimo tego, że było lato, w gęstwinie lasu nisko nad wilgotną ziemią unosiły się maleńkie obłoczki mgły. Ptaki coraz głośniej śpiewały, a każdy chyba chciał wypaść lepiej od drugiego i zaczynały się wzajemnie przekrzykiwać. Jeden świergot zagłuszał drugi i odwrotnie. Jednak najciekawszym zjawiskiem był Jolt, który cały czas chodził gdzieś z tyłu. Znikał i po jakimś czasie znowu pokazywał się za nami. Słyszałam, jak gdzieś przedziera się przez zarośla, stąpając, łamał leżące na ziemi gałęzie. Czasami słychać było jakieś ciche pomruki, jakby coś mówił.
Byłam ciekawa, co on w ogóle robi. Czekałam, a w planach miałam dołączyć do niego, gdy tylko znowu pojawi się za nami. Problem był jednak taki, że od jakiś dziesięciu minut nie wychodził z krzaków. Słyszałam jedynie jego stąpanie, czasem wolne, czasem przyspieszone, raz z mojej prawej strony, raz z lewej. Potem przez jakiś czas nie było go słychać wcale, natomiast ptaki w pewnej części lasu przestały śpiewać, aż nagle usłyszałam jego krótki wrzask, dźwięk jakby coś wielkiego spadło i uderzyło o ziemię i na raz powietrze przeszedł dźwięk klaksonu.
— Jolt! Co się tam odchrzania?! — zawołał Jazz.
— Spokojnie! Żyję! — zawołał medyk, a jego głos niósł się echem.
— Chodźcie, dojdzie do nas — powiedział niewzruszony Sideswipe i wszyscy, w tym ja, poszli dalej.
Ciągle się oglądałam za siebie, aż w końcu sylwetka kaprala zamajaczyła gdzieś w oddali. Nie czekając, aż przyjdzie, bo tego nie byłam pewna czy do nas dołączy, pobiegłam w jego kierunku. Nie był daleko.
— Jolty! — zawołałam, kiedy dzieliło nas zaledwie kilkanaście metrów.
Miał liście i gałązki między częściami. Miejscami był brudny z błota, zwłaszcza jego nogi i komora były zbryzgane ciemnymi plamami. Coś trzymał w ustach, lewej ręce i pod prawą pachą. Gdy tylko mnie zobaczył, przystanął i szybko wyciągnął sobie jakąś gałązkę z ust. Popatrzył na mnie trochę zdziwiony.
— Jolty? — zapytał zdziwiony.
Stanęłam jak wryta. Słowa utknęły mi gardle. Wszechiskro, co ja zrobiłam?! Powiedziałam do niego zdrobniale, a przecież nie wypada, ledwo się znamy!
— Prze-przepraszam, ja n-nie powinnam. — Złapałam się za głowę. — To nie powinno tak... Ach... Przepraszam, to niechcący było.
— Ale nic nie szkodzi. — Uśmiechnął się ciepło i serdecznie. — Po prostu już dawno nikt tak do mnie nie mówił. — Podrapał się po głowie, na moment odwracając wzrok. — Możesz do nas normalnie mówić po przezwiskach, czy jak tam wolisz, jesteś przecież między swoimi.
— Wiesz, troszeczkę się boję mówić do was po przezwiskach, ledwie się znamy, nie wypada po prostu. Wiesz, stopnie, stanowiska...
— Pff... Kto by na to zwracał uwagę... Jeszcze kilkadziesiąt lat temu, gdybyś zwracała się do kogoś z korpusu oficerów, to tak. — Ruszył za resztą Autobotów, wolną ręką otrzepując się z liści. — Mogłabyś mieć nawet spore problemy, ale teraz byłoby to zwyczajnie niedorzeczne.
— Czekaj, pomogę — powiedziałam, biorąc się za otrzepywania liści z jego ramion i pleców. — Rogacz z ciebie — zaśmiałam się, wyciągając gałązkę zaklinowaną między częściami na jego głowie. — Rogacz-jeleń.
— Powiedział motyl — odparł, uśmiechając się ślicznie.
— Jolt! Podkręć tempo! Bo nas noc z tobą zastanie. — Usłyszeliśmy wołanie Bumblebee.
— Chodź — powiedział i przyspieszył nieco kroku.
— Co tak w ogóle robiłeś? I czemu wyglądasz, jakby cię co najmniej drzewo zaatakowało? — zapytałam jak mała dziewczynka, zakładając dłonie za siebie.
— Spadłem z drzewa... — powiedział, jakby to było coś zwyczajnego, a mi prawie szczęka opadła.
— Jak?! — zaskrzeczałam niedowierzająco.
— Zobaczyłem hubiaka pospolitego na pniu i stwierdziłem, że może warto go wziąć. Kora była mokra i zleciałem... Ale grzyba mam! — Z triumfalną miną pokazał trzymane w dłoni znalezisko.
Uśmiechnęłam się. Wyglądał i zachowywał się uroczo.
— I tylko po to wlazłeś na drzewo, żeby zerwać grzyba, którego zresztą nie nazwałabym grzybem? — powiedziałam, zerkając na szaro-brązową strukturę. — Na co Ci to?
— Do... — Popatrzył na hubiaka. — Sam jeszcze nie wiem do czego. — Zaśmiał się.
— A te gałązki?
— Te akurat do badań. Chcę porównać z roślinami rosnącymi w Czarnobylu.
— A co to za roślinki?
Autobot zerknął na swoje skarby i już chciał się zabrać za tłumaczenie, ale nie mógł mi pokazywać, bo miał zajęte obie dłonie i pachę. Westchnął i podjął próbę przełożenia wszystkiego z jednej dłoni do drugiej.
— Czekaj, daj to — powiedziałam, zabierając z jego rąk drobne gałązki, a on poprawił większe gałęzie pod pachą, aby mu nie wypadły. Rozłożyłam znaleziska na dłoniach tak, aby wszystko było widoczne.
— Więc tak — zaczął — ten mały krzaczek z drobnymi listkami...
— Ten z korzeniami?
— Aha, to borówka czarna. Teraz na krzaku powinna mieć owoce, takie ciemnogranatowe kuleczki, ale pozbierałem je, żeby się w drodze nie pourywały.
— Widziałam takie na jakimś stoisku, kiedy byłam w górach. Posadzisz to?
— Bystra jesteś... Tak, posadzę, ale nie jestem pewny, czy się przyjmie... — zamyślił się i za chwilę wzruszył ramionami. — Ta gałązka z szerokimi listkami o prostej krawędzi i wyraźną nerwacją — wskazał na opisywaną rzecz — to buk. Mam zamiar porównać to z bukami z zony, bo mam wrażenia, że nerwacja w tamtych liściach jest mniej wyraźna.
— A ta?
— To dereń świdwa. Na jesień i zimę, i na początek wiosny jego gałęzie są krwistoczerwone. Wystarczy włożyć go do wody, a na pewno wypuści korzenie. Chcę sprawdzić, jak poradzi sobie w skażonym środowisku. Te długie z kolcami to...
— Jeżyny — weszłam mu w słowo.
Spojrzałam na niego. Przyglądał mi się, uśmiechając się delikatnie, czego nie udało mi się nie odwzajemnić. Wyglądał tak, jakby był mile zaskoczony moją wiedzą albo jak nauczyciel, dumny ze swojego ucznia. Nie wiedziałam, jak to opisać.
Jolt na pierwszy rzut oka zdawał się trochę groźny i nieprzyjazny, ale gdy spędziło się z nim trochę czasu, okazywało się, że ma w sobie pewien urok, którego nie dało się w prosty sposób zdefiniować. Surowa o ostrych rysach twarz, która na pierwszy rzut oka odstraszała i duże, przyjazne oczy, adekwatne do jego charakteru — a przynajmniej tej części charakteru, którą do tej pory pokazywał — w ogóle ze sobą nie współgrały.
— Ej! Kochasie! — krzyknął Jazz tak niespodziewanie, że z piskiem podskoczyłam, a trzymane zbiory kaprala upuściłam, a te wpadły w gęstą trawę.
Rozzłoszczona spojrzałam na porucznika, a potem na resztę Autobotów. Drift i Sideswipe byli wyraźnie znudzeni, Bumblebee patrzył na nas z niejednoznacznym uśmieszkiem na ustach, a Knockout wyglądał, jakby przespał połowę filmu i próbował zrozumieć, co się wydarzyło.
— Joint... — zaczął głosem pełnym politowania. — Podryw podrywem, ale na trawkę bym nie wyrywał...
Odwrócił się i wraz z resztą Autobotów, które najwyraźniej na nas czekały cały ten czas, poszedł dalej. Zrobiło mi się trochę głupio, a przede wszystkim niezręcznie. Nie wiem, czy słusznie, ale poczułam się, jakby mnie ktoś zaraz miał postawić przed ślubnym kobiercem i zmusić do wzięcia Jolta za męża. Paskudne uczucie, przez które kilkukrotnie dostałam stresowych skurczów brzucha.
— Jak Wszechiskrę kocham, kiedyś mu nitrogliceryny* napcham do tego niewyparzonego dzioba — warknął półszeptem Jolt.
Pozbierałam niechcący wyrzucone skarby. Na szczęście wszystko spadło w to samo miejsce i nie musiałam szukać jakichś drobinek.
— Idziemy? — zapytałam.
Spojrzał na mnie jakoś smutno i bez słowa ruszył za resztą. Nie rozmawialiśmy. Jazz najwyraźniej bardzo zepsuł humor młodemu medykowi, mnie także. Starałam się tym nie przejmować, ale nie było to ani trochę miłe. Nie chciałam też zamiaru się obrażać na srebrnego, bo z pewnością próbował zażartować i chyba nie zdawał sobie sprawy, że miało to zwyczajnie zły wydźwięk. Z drugiej strony, byłam tak niedoświadczona i głupia w relacjach z kimkolwiek, że nie miałam bladego pojęcia, na czym stoję i czy powinnam jakoś zareagować.
Nie chciałam zaczynać rozmowy, aby Autobot nieco ochłonął. Ja także potrzebowałam chwili, żeby się trochę zdystansować. Zaczęłam rozglądać się po lesie, aż w końcu skupiłam się tylko na śpiewie pierzastych zwierzątek. Było jeszcze wcześnie rano, więc las rozbrzmiewał ich radosnym świergotem.
— Jaki ptaszek śpiewa te takie „cit cit cit cit cit"? — zapytałam, nie mogąc już wytrzymać, bo tak mnie już ciekawość zżerała.
Jolt zerknął na mnie, a potem do góry i chwilę się wsłuchiwał.
— Pierwiosnek — powiedział w końcu, trochę bez entuzjazmu w głosie.
— A ten... hmm, jak to nazwać...? Tak świergocze, a potem na koniec tak jakby zawija tą swoją zwrotkę?
— Chyba chodzi Ci o ziębę.
— A to szybciutkie „tiut tiut tiut"?
Jolt ponownie się rozejrzał i nagle zatrzymał. Zaczął szybko się rozglądać, jakby czegoś szukał. Ptaszek nawoływał, a Transformer obracał się za jego głosem.
— Jest — powiedział półszeptem i wskazał palcem na jakiś punkt.
— Gdzie?
Nie wiedziałam za bardzo gdzie patrzeć. Skanowałam przestrzeń przede mną, ale nic nie potrafiłam dostrzec. Medyk stanął za mną i wyciągnął rękę przede mnie.
— Na pniu tego dębu.
— Bardzo mi pomogłeś... — powiedziałam, wywracając oczami.
Przyglądałam się na korze pnia i nic poza chropowatą strukturą nie widziałam. Może byłoby łatwiej, gdyby wiedziała, czego szukam? Nagle coś się poruszyło w cieniu wyższych gałęzi, jakiś szary punkt, a potem znowu rozległo się ćwierkanie. Siwy ptaszek z rudym brzuszkiem i czarnym paskiem na oku z łatwością chodził po pionowej powierzchni. Zaglądał w szczeliny i wyjadał z nich coś, a po chwili zatrzymał się i powtórzył swoje trele.
— Jest śliczny.
Z zachwytu, trochę teatralnie, aż złożyłam ręce przed sobą.
— To kowalik — wyjaśnił medyk. — Cieszmy się, że to nie krętogłów albo lelek. — Zaśmiał się. — Chyba stalibyśmy tu pół dnia, zanim byś je zauważyła.
Odwróciłam się w jego stronę i zmierzyłam wzrokiem od góry do dołu. Zaśmiał się nerwowo i podrapał swoim szponem pokrywę audio-receptora.
— Masz mnie za ślepą? — zapytałam z udawaną urazą i wyniosłością.
— Nie, nie... — wyjąkał.
Przez ułamek sekundy było widać, jak zaciska szczękę. Próbował się uśmiechnąć, ale nie wyglądało to na szczere, raczej wskazywało na zakłopotanie. Chyba nie zorientował się, że tylko żartuję. Westchnęłam ciężko.
— Ej, ja się tylko wygłupiam. Nie obrażam się. No, to mów, czemu miałabym nie zobaczyć tego krętogłowa czy lelka?
— Bo — zaczął, a w jego głosie słychać było niepewność — mają takie wzorki na piórach, przez które przypominają korę. O! Krętogłowy mają bardzo ciekawy sposób odstraszania wrogów. Zaczynają syczeć i kręcić głową tak, by przypominać węża. Śmiesznie to wygląda.
— Widziałeś kiedyś tego ptaka?
— Tak, ale niestety nie w akcji. Na Youtube widziałem, co potrafi.
Jolt nie pociągnął dalej rozmowy, a i ja nie wiedziałam, jak to zrobić. Pozostałe Autoboty szły w większej odległości przed nami, Bumblebee i Jazz żwawo ze sobą rozmawiali, nie zwracając uwagi na wszystko wokół, a Knockout co chwilę jęczał i przeklinał gałęzie, przez które co chwilę sprawdzał stan swojego lakieru. Pod tym względem czerwony medyk był ciekawym przypadkiem, a jednocześnie irytującym. Byłam w stanie zrozumieć dbałość o wygląd — bo chyba każdy w jakimś stopniu o to dba — ale to było chorobliwe. I wtedy przeszło mi przez myśl, że obaj medycy tworzą razem silny kontrast jak woda i ogień — kwestią do zastanowienia się było, czy w takim razie ich kolory zbroi to czysty przypadek, czy prawdziwie symbolizują ich charaktery — jeden jest wzorową, upiększoną lalą, a drugi szwęda się w krzakach i łazi po drzewach, nie bojąc się z nich spadać.
— Jak wlazłeś na drzewo? — zapytałam, orientując się, że przecież to nie jest codzienność.
— A wylazł? — Bumblebee odwrócił się w naszą stronę.
— Zafira, jak się chce, to wszystko się da — powiedział, ignorując żółtego Autobota.
— Ale jak?
— Normalnie. Łatwiejsze to niż wchodzenie na rurę. Zapierasz się na chropowatej powierzchni i idziesz. Niestety stopa mi objechała na pniu i nie zdążyłem się złapać, a drzewo ma zdrapaną korę...
— Spadłeś z drzewa?! — Tym razem odwrócił się Jazz. Zmierzył niebieskiego i pokręcił głową. — Jak wcześniej miałeś takie epizody, to się przestaję dziwić, że jesteś, delikatnie mówiąc, szurnięty.
Idący przed nimi Knockout parsknął śmiechem.
— Dobre. — Odwrócił się i wskazał na porucznika. — Z wieloma świrami miałem okazję przebywać, ale on jest jedyny w swoim rodzaju.
To nie było miłe i chciałam im zwrócić na to uwagę, ale ugryzłam się w język. Chyba nie byłoby rozsądne wtrącać się do czegoś, o czym nie ma się pojęcia. Może to między nimi norma, ale widząc minę kaprala, nie chciało mi się wierzyć w moją teorię — było mu przykro, chociaż starał się to ukryć. Może wypadałoby go jakoś pocieszyć, ale znowu nie wiedziałam, od czego zacząć i po drugie bałam się reakcji reszty. Mogliby mnie zacząć przekonywać, że tylko żartują, a mogłoby się też okazać, że w sumie mają rację, a Jolt — sądząc po jego reakcji — wstydzi się tego, jaki jest. Nie znałam go przecież. Jednak zdążyłam go polubić za to, że jest taki ciekawski i że ma pasję.
Tuż obok siebie usłyszałam świstanie. Spojrzałam na Jolta, a on patrząc w górę, układał usta w dzióbek i gwizdał. Jego gwizdy były krótkie i zdarzało się, że mu nie wyszły i wychodziły nieprzyjemne albo nieprzypominające gwizdania świsty. Jednak im dłużej to robił, tym lepiej mu szło i powoli zaczynał tworzyć jakąś melodię.
— Jolt! — ryknął wściekły Sideswipe.
Prawie znowu upuściłam znaleziska medyka. Jolt natomiast stanął w półkroku, a jego części na plecach stanęły prawie pionowo.
— Nie gwiżdż — warknął chorąży.
— Przepraszam, zapomniałem — wyjąkał niebieski, na co srebrny fuknął coś pod nosem i odwrócił się.
— O co mu chodziło? — zapytałam szeptem.
— Powiem ci, ale to nie jest miejsce ani czas. Powiedzmy, że gwizdanie go drażni, bo źle mu się kojarzy — opowiedział, niemal szepcząc mi do audio receptora.
To wszystko wydawało mi się takie dziwne, co chwilę okazywało się, ktoś ma jakiś problem, o którym się nie mówi głośno. Do tego mają spięcia między sobą. Wyobrażenie, że wszyscy są między sobą zgodni, faktycznie było w mojej głowie przerysowane niczym w pięknej bajce, ale to, co zdążyłam zaobserwować, było moim zdaniem przegięciem w drugą stronę. Obawiałam się, że kiedy dojedziemy do Czarnobyla, okaże się, że jest jeszcze gorzej niż między tą szóstką i będę zmuszona egzystować między żrącymi się żołnierzami i w ich toksycznym środowisku.
— Słyszysz to? — zapytał Jolt, łapiąc mnie za ramię i nie odrywając optyk od koron drzew.
— Ale co?
— Ciii... — Przyłożył mi palec do ust. — Słyszysz, jakby ktoś grał na flecie?
Starałam się wyłapać dźwięki, o których mówił Autobot. Nie byłam pewna, czego szukam, w końcu opisywanie dźwięków nie jest niczym prostym. Zdziwiłam się, kiedy udało mi się wychwycić niezwykle miłe pogwizdy, które faktycznie przypominały grę na flecie.
— Co to za ptak?
— Wilga. Pięknie śpiewa, prawda? — Ruszył za resztą grupy, a ja za nim. — Sama sobie też jest piękna, samiec jest jaskrawo-żółty i ma czarne skrzydła i ogon...
Prawdopodobnie mówiłby dalej, rozmarzony i zachwycony tym ptakiem, gdyby Bumblebee nie przetransformował ręki w blaster. Energon uderzył mi do głowy i las przeszył mój wrzask. Nawet nie wiem kiedy, patrzyłam na nich z góry.
— Schowaj to! Schowaj to!
Autoboty, spłoszone jak prawdopodobnie większość zwierząt w lesie, stały w grupie z nastawioną do walki bronią; Jazz i Bumblebee z bronią palną. Tylko Jolt zachował spokój. Dopiero po chwili moich wrzasków Drift nakazał opuścić broń i wszyscy stanęli i przyglądali się mnie. Ja natomiast wspięłam się na drzewo.
— Idiota! — zawołałam w stronę żółtego.
— Ale ja tylko chciałem...
— Nie obchodzi mnie to! A gdyby nagle wystrzeliło?!
Jazz parsknął śmiechem, Knockout i Sideswipe próbowali się nie śmiać.
— Ale...
— Kretyn!
— Bee, daj spokój. Jeśli się boi, to nie wytłumaczysz — powiedział srebrny chorąży.
— Ja tylko sprawdzałem...
— Wiem, nie chciałeś zrobić nic złego. Zafira — podszedł bliżej drzewa — zejdź, nie mamy czasu.
— Nie!
Sideswipe'a zbiło z tropu. Zrobił minę, jakby dostał w twarz i nie umiał uwierzyć w to, co się stało. W końcu pokręcił głową i tym razem spoważniał, przez co wyglądał jak wkurzony ojciec.
— I nie próbuj mi ojcować!
Jazz musiał usiąść, bo od śmiechu nie umiał utrzymać się na nogach. Knockout oparł się o swój metalowy kij i już nie krył się z tym, że cała sytuacja go śmieszy.
— Zejdę, jak mi się zachce!
— Sides, może dajmy jej chwilę — zasugerował Jolt.
Srebrny spojrzał na zirytowanego samuraja i westchnął, zakrywając na moment twarz.
— Dobra.
Odwróciłam się od nich i skupiłam się na trzymaniu się drzewa. Miało bardzo gruby pień, dzięki czemu nie złamało się pode mną, a jego kora na tyle chropowata, że bez problemu mogłam się na nim utrzymać. Po krótkim czasie zaczęłam się rozglądać i wypatrzyłam coś w trawie, jakiś duży, jasnobrunatny obiekt.
— Zafira... — jęknął Sideswipe cierpiętniczo.
Wtedy niebieski medyk odłożył swoje gałązki i podszedł do mnie.
— Zejdziesz? — zapytał łagodnie.
Wzruszyłam ramionami.
— OK...
Stanął za mną i złapał mnie w talii. Spięłam się, nie czując się komfortowo. Ścisnęłam mocniej drzewo, kiedy on zaczął mnie ciągnąć. Jednak, kiedy to nie przyniosło zamierzonego efektu, owinął ręce wokół mnie i do mnie przywarł. To było jeszcze gorsze niż dłonie na moich bokach. Zaczął ciągnąć, ale i w ten sposób nic nie zdziałał.
— Przeginasz — powiedział.
— A ty nie?
— OK, to inaczej to rozwiążemy...
Poluzował uścisk i nagle, z szybkim „kici, kici, kici" połaskotał mnie po brzuchu. Pisnęłam i odepchnęłam się od drzewa. Polecieliśmy do tyłu. Jolt uderzył o inny pień i razem padliśmy na ziemię i częściowo go przytrzasnęłam. Podniosłam się.
— Cały jesteś?
On, zamiast mi odpowiedzieć, wyszczerzył się głupio i parsknął śmiechem. Wywróciłam oczami, po czym wstałam. On zrobił to samo.
— Następnym razem wejdź wyżej niż tylko dwa metry.
— Ale te dwa metry mi wystarczyły, żeby dojrzeć, że w trawie coś leży. — Założyłam ręce na piersi.
— Poważnie?!
Myślałam, że zapyta, gdzie dokładnie i pobiegnie we wskazanym kierunku, ale zamiast tego wskoczył na moje drzewo i zręcznie, wbijając szpony między wypustki w korze i zaczepiając stopy, wylazł na nie, znacznie wyżej, niż ja. Gdyby nie był z metalu, powiedziałabym, że to jakaś małpa. Owinął nogi wokół pnia i rozejrzał się. Od Autobotów doszły mnie jakieś jęki niezadowolenia. Ktoś się burzył, że nie mamy czasu.
— Rzeczywiście, coś tam jest! — zawołał. Zeskoczył i pobiegł w tamtą stronę. — Dogonię was! — krzyknął.
Spojrzałam na Autoboty i niewiele myśląc, pobiegłam za nim. Za sobą usłyszałam krzyk wkurzonych Drifta i Sideswipe'a. Dogoniłam niebieskiego i stanęłam obok niego, nad znaleziskiem, którym był martwy jeleń.
— Leży już tu od dawna. Została jedynie skóra i kości — powiedział, zerkając na mnie.
Przykucnął i zaczął oglądać zwłoki. Zaglądał w każdy otwór i nie przeszkadzały mu muchy, wszelakie robactwo i paskudny smród, przez który ja musiałam się odsunąć. Zwierze było w całości, o ile tak można nazwać truchło, które przy mocniejszym szarpnięciu rozpadłoby się. Dziury w skórze raczej powstały podczas gnicia i działania padlinożernych larw.
— Koziołek. Chyba padł ze starości albo na skutek jakieś choroby.
— Koziołek? A nie jeleń?
— Nie... — Rzucił mi krótkie spojrzenie — To sarna.
Skrzywiłam się, w ogóle nie rozumiejąc, co on do mnie mówi. Brunatne zwierzę z porożem — dla mnie jeleń.
— A to sarna nie jest... samicą jelenia?
— Nie. Jeleń to jeleń, a sarna to sarna. To odrębne gatunki. A koziołek, ewentualnie rogacz, jest określeniem samca sarny.
Rozłożyłam ręce. Czyżbym cały ten czas żyła w błędzie? Nie jedynym prawdopodobnie, ale wolałabym, żeby tych nieprawdziwych przeświadczeń było jak najmniej.
— Głupia ja... — mruknęłam, krzyżując ręce i odwracając spojrzenie.
Przy Jolcie, jak i reszcie Autobotów, czułam się i prawdopodobnie byłam zwyczajnie głupia. Nie było mi z tym dobrze.
— Wiedzieć nie musiałaś... I nie mów, że jesteś głupia — powiedział, patrząc na mnie.
Wrócił do oględzin. Łapał truchło za nogi, podnosił je, zaglądał do wyżartych dziur, a następnie z jego nadgarstka wysunął się krótki sztylet i zaczął rozcinać tę rozpadającą się skórę i miejscami obślizgłe mięśnie zwierzęcia. Potem zaczął czegoś szukać między częściami zbroi, aż w końcu wyciągnął mały pojemniczek. Otworzył go i swoimi długimi palcami zaczął wyciągać robactwo z gnijącego mięsa.
— Obrzydlistwo... — powiedziałam, krzywiąc się na widok każdego wyciąganego robala. — Na co ci to?
— Dla mojego pupila, a może wezmę też kilka do badań. Jednak głównie do zwierzaka.
— Słodka Wszechiskro... — Usłyszeliśmy głos Knockouta za nami. Czerwonooki stanął obok mnie. — Ohyda... Jolt, jesteś obrzydliwy. Jak możesz?
— Wzajemnie — powiedział niewzruszony młodszy medyk, zamykając wypełnione po brzegi pudełeczko. — Po co przyszedłeś?
— Pospieszyć was...
Jolt złapał poroże, podniósł oblepiony prawie tylko skórą łeb sarny i drugą ręką z wysuniętym sztyletem odciął go. Dopiero wtedy zrobiło mi się niedobrze i zaćmiło mi się w oczach. Musiałam odejść i oprzeć się, bo w przeciwnym razie chyba bym runęła na ziemię. Podszedł do nas z tym łbem i wręczył go Knockoutowi.
— Trzymaj.
Czerwony medyk wzdrygnął się, ale z obrzydzeniem wziął łeb za drugie poroże. Jolt natomiast znowu zaczął szukać czegoś po swoim pancerzu, aż wyciągnął jakąś szmatę. Wziął od Autobota głowę sarny i owinął, pozostawiając na widoku jedynie poroża, po czym odebrał swoje znalezisko.
— Idziemy? — zapytał, spoglądając na nas.
Moja mina musiała mówić wszystko, bo młody medyk uśmiechnął się rozbawiony. Złapał mnie za rękę i chciał pociągnąć za sobą, ale wyrwałam mu ją. Spojrzał na mnie zdziwiony.
— Wybacz, nie po tym, czego dotykałeś — powiedziałam z odrazą.
Kiwnął tylko głową. Wróciliśmy do reszty Autobotów, które zamiast iść dalej, czekały na nas. Zaczęłam zbierać gałązki, które wcześniej upuściłam.
— On jest nienormalny! — zawołał Knockout, podchodząc do Autobotów.
— To nie nowość Knockout — skwitował niebieski. — Zafira, podałabyś moje patyki? — poprosił, wskazując na te większe rzeczy.
— Jasne.
Byłam towarzyszką Jolta przez całą drogę przez las, a on przez cały ten czas opowiadał mi o leśnych zwierzętach. Słuchałam go jak małe dziecko najwspanialszych bajek na świecie. Jeśli o ziemską przyrodę, był prawdziwą skarbnicą wiedzy, znacznie lepszą i ciekawszą niż Wikipedia.
Doszliśmy do drogi asfaltowej. Jakie było moje zdziwienie, kiedy Transformery bez większego zastanowienia weszły na drogę i dopiero wtedy przetransformowały. Bumblebee wyjaśnił, że na tych drogach nie ma specjalnego ruchu. Autoboty już mniej więcej znały te tereny, przez co czułam się znacznie pewniej, niż wtedy, kiedy czułam się przewodnikiem. Trochę się przeraziłam, że czaka nas około pięciu godzin jazdy, co na tej drodze okazało się nie tyle męczące, ile zwyczajnie nudne. Jak horyzont daleki, tak droga ciągnęła się prosto aż po jego kres, wśród pół, łąk albo lasów. Co kilkadziesiąt kilometrów były stacje benzynowe, zdziwieniem okazywał się łuk, a już szczególnie jakiś teren zabudowany. Był tak mały ruch, że żołnierze pozwalali sobie na rozwijanie bardzo dużych prędkości i jazdę po przeciwnym pasie. Im bliżej byliśmy Czarnobyla, tym drogi stawały się gorsze, bardziej podziurawione i zarośnięte, a koło półudnia przed nami w końcu ukazały się ruiny, opuszczone i zapomniane przez ludzkość zabudowania. Zastanawiałam się wtedy, co mnie może tam czekać.
*nitrogliceryna — organiczny związek chemiczny, stosowany jako bardzo wrażliwy na uderzenia i inne bodźce materiał wybuchowy oraz lek rozszerzający naczynia krwionośne.
Myślę, że to jeden z lepszych rozdziałów jakie były w starej wersji "Zafiry". Nie miałam zbyt wiele do poprawienia.
No cóż, nie mam nic więcej do powiedzenia, więc do następnego ;-)
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top