Rozdział 4 Zdany na siebie.
Sideswipe gnał ile ostatnich sił miał w tłokach. Jechał na oślep, nie zwracał uwagi na to co się dzieje wokół niego. Nie reagował na nic, ani na klaksony, ani na krzyki prawie potrąconych ludzi. Chciał jak najszybciej opuścić Las Vegas. Uciec z tego parszywego miasta. W tamtej chwili przez gorączkę ucieczki wzbierała w nim panika, a jednocześnie złość i rozpacz. Nie potrafił, nie chciał uwierzyć w to, co się stało. Nie docierało do niego, że jego przyjaciel został schwytany przez to robactwo zwane ludźmi, które współpracuje z Lockdown'em, Exformerem będącym równie niebezpiecznym i zdradzieckim co Decepticony. To tak jakby pracowali z wrogiem! Wcześniej chcieli, aby Autoboty z nimi współpracowały, żeby ich broniły, a teraz są przeciw nim i chyba nawet nie są świadomi, jakie głupstwo popełniają, jakie niebezpieczeństwo sprowadzają na siebie na własne życzenie. A za to wszystko cierpią niewinne Autoboty.
Ciemność spowiła niebo, na którym byłoby widać miliony rozsypanych gwiazd, gdyby nie oślepiające światła miasta Las Vegas. Sideswipe w zawrotnym tempie przebijał się przez oświetlone kolumny zwyczajnych samochodów. Wielokrotnie już słyszał klaksony samochodów którym zjechał drogę, ale jego to nie obchodziło. Wciąż widział przed oczami ten moment, ten przerażający moment, kiedy jego własny, jedyny przyjaciel patrząc na niego zrezygnowanie, z żalem i bólem wymierza do niego i strzela. Strzela by jego srebrnozbrojny przyjaciel otrząsnął się, zostawił go na pastwę ludzi i Lockdown'a i mógł uciec, a on zginąć. Dino się poświęcił..., dla niego, żeby mógł żyć. Jednak co to za życie w strachu i samotności, bez kompana który mógłby coś poradzić, pocieszyć, albo po prostu być. Sideswipe został sam, zdany na siebie, tylko i wyłącznie. Chyba że wpadnie w ręce ludzi, czego nie chciałby Dino. Jeśli tak się stanie jego ofiara pójdzie na marne. Ta świadomość bolała corvette niczym najgorsze rany po postrzale, które będą ciężko się zasklepiać, a może nawet rdzewieć nie pozwalając normalnie funkcjonować.
Miasto zniknęło z horyzontu, a przed Autobotem pojawiały kolejne, mniejsze aglomeracje. Miał wrażenie, że jeździ w kółko, że zabłądził choć ciągle jechał tą samą drogą. Czerwone światła samochodów wyznaczały długą drogę. Autobot jadąc z nadmierną prędkością wyprzedzał każde auto, z prawej czy też lewej strony i robił to spokojnie, nienerwowo, ale to tylko pozory. W jego Iskrze szalała burza. Już sam nie wiedział, czy jest bardziej wściekły czy zrozpaczony. Momentami miał ochotę przetransformować się i powybijać wszystkich ludzi znajdujących się w zasięgu jego wzroku, a następnie paść na kolana i rozpłakać się jak dziecko. Jednak wtedy opamiętywał się i wmawiał sobie, że nie jest Decepticonem i nie będzie postępował jak Decepticon tylko dlatego, że stracił przyjaciela, że chce wyładować swój ból, swoją złość i nienawiść. Zabijałby niewinnych, co nie byłoby sprawiedliwe. Miał też na uwadze to, że podczas ich walk, podczas ich wojny przywleczonej z Cybertronu na Ziemię, zginęła masa ludzi. Gdyby teraz ktoś zginął z ręki Transformera, a zwłaszcza Autobota bez konkretnego powodu, ludzie mieliby niepodważalny, niezbity dowód na to, że ich gatunek bez względu na frakcję jest niebezpieczny. Powstałyby z tego jeszcze większe problemy niż są.
Sideswipe nie raz już odczuwał żal i miał pretensje, których tak na prawdę jeszcze nigdy nie powiedział na głos, a za każdą taką pretensję karcił się w myślach; do Optimusa Prime'a o to, dlaczego nie zostawią tego niewdzięcznego gatunku w spokoju, żeby mógł rządzić się własnymi prawami i robić co będzie chciał. Na początku ich współpracy owszem, było całkiem dobrze, ale z czasem straty zaczynały przewyższać korzyści. Co prawda lubił żołnierzy, zwłaszcza tych "zwykłych szeregowych", ale do tych co byli ponad kapitanem Lennox'em niejednokrotnie odczuwał wstręt i chyba nie bez przyczyny. To w końcu "sfery wyższe" zadecydowały o tym, jaka teraz panuje sytuacja, a wcześniej wiele razy oszukiwali i zatajali istotne fakty przed liderem Autobotów.
Miał już za sobą jedno z większych miast, przez które musiał przebrnąć chcąc dojechać do Los Angeles. Nie było wcale tak ciężko, bo w końcu był prawie środek nocy i drogi były w miarę puste. Jechał do Miasta Aniołów, choć tak na prawdę nie wiedział po co, nie miał tam przecież nic do roboty, a mógł jeszcze wpaść w większy syf, niż już jest. Tłumaczył to sobie, że chce spełnić ostatnią zachciankę przyjaciela, choć ta nie była ostatnią wolą czerwonego ferrari. Nie było w tym żadnego sensu, a i tak jechał tam, gdzie chciał jechać Dino. Doskonale wiedział, że to głupi pomysł, ale gdzieś tam w Iskrze coś podpowiadało mu, że powinien tam jechać i nie potrafił sobie tego w racjonalny sposób wytłumaczyć dlaczego. Tak jakby w tym mieście miał znaleźć pomoc, albo jest tam z jakiegoś powodu potrzebny, co tym bardziej nie miało sensu. Z tego co wiedział, inne Autoboty były po drugiej stronie kontynentu.
Zaczynało świtać. Niebo za robotem z kosmosu stawało się jaśniejsze. Na horyzoncie powstała blada poświata, gwiazdy zaczęły blednąć, a chłód pustyni zaczynał być o wiele bardziej odczuwalny. Na zachodzie wciąż panowała ciemność, czarna, smolista, nieprzenikniona. Gwiazdy i po tej stronie znikały powoli. Mimo iż srebrny, metalowy żołnierz wiedział, że to tylko zwykły wschód i taki widok jest normalny, w jego głowie zrodziła się myśl, że to ostrzeżenie. Że tam dokąd jedzie czeka go tylko śmierć w czarnym przyodzieniu, a za nim jest jasna ucieczka. Potem jeszcze przemknęło mu przez myśl, że ta śmierć to kara za to, że zostawił przyjaciela na pastwę ludzi, a jasność za nim, która zdawała się zaraz zgasnąć jak lichy płomyczek sygnalizuje mu, że może jeszcze wrócić i pomóc mu, naprawić to.
Wschód jakby zwlekał i nie chciał utwierdzić Autobota w przekonaniu, że jego interpretacje są błędne, przez co sumienie zaczęło go gnębić. "Sideswipe, zostawiłeś go. Jak mogłeś? To Twój przyjaciel, on by Cię ratował! Morderca!" - jakby słyszał kogoś w głowie. Od natłoku burzliwych, negatywnych myśli, corvette coraz bardziej wciskał pedał gazu mimo swojego zmęczenia. Prędkość wzrastała, jak i jego wściekłość i żal, aż nagle załkał w duchu i wcisnął hamulec. Koła zatrzymały się, silnik zawył od nagłego oporu, opony z piskiem szorowały po asfalcie, tył zarzuciło na bok i jeszcze przez dobre kilkadziesiąt metrów pojazd sunął bokiem aż w końcu zatrzymał się przy poboczu. Cały dygotał, choć nie było tego widać z zewnątrz. Chciał krzyczeć, ale coś mu na to nie pozwalało. Chciał wracać, ale wiedział, że nie ma to sensu. Czy Dino żył, czy też już nie, Sideswipe miał małe szanse na odnalezienie go i uratowanie.
Chwilę stał i starał się uspokoić i wyciszyć, ale było to niezwykle trudne. Zerkał co chwilę na horyzont na wschodzie, gdzie w końcu jasna poświata stała się wyraźniejsza, a na zachodzie ciemność ustępowała. To był zwykły wschód słońca, nic więcej. Uruchomił silnik i ruszył dalej, do Los Angeles. Wciąż cały drżał w środku, ale starał się o tym nie myśleć i jechać po prostu przed siebie.
Słońce jeszcze całe nie wyszło za linię horyzontu, kiedy Sideswipe minął znak informujący o tym, że osiągnął cel swojej podróży. Jednak nie jechał do centrum. Okrążył całe miasto i znalazł się nad samym wybrzeżem, a tam szukał schronienia. Jeździł drogami nad samym brzegiem, aż znalazł mały zaułek pomiędzy skałami, gdzie raczej z drogi nikt nie mógł go zobaczyć. Zszedł po ostrych skałach, będąc cały czas czujnym, czy ktoś go nie obserwuje. Wszedł pomiędzy skały nie zważając na chłód i wilgoć. Oparł się o zimną, mokrą ścianę, a nogi niestety był zmuszony trzymać w słonej wodzie. Szczelina była wysoka, ale nie zbyt głęboka, by zmieścić go całego, a w dodatku była nad samą taflą wody. Po jego lewej ciągnęła się długa, kilkudziesięciometrowa ściana skalna wchodząca do oceanu, a po prawej była wypustka tworząca szczelinę, zasłaniająca większość widoków. Przed nim samym, falowało zaledwie kilkucentymetrowe lustro wody pod którym leżały mniejsze i większe kamienie. Dalej, spod wody wychodziły skały o ostrych krawędziach.
Siedział cicho, patrząc nieprzytomnie w swoje rozmazane odbicie w tafli życiodajnej, przeźroczystej cieczy. Mrużył zmęczone optyki, ale nawet nie starał się, by zasnąć. Wszystko wydawało mu się bez sensu, nawet odpoczynek, który byłby dla niego wskazany w tamtej chwili. Ciągle myślał o Dino i o tym, co mogą mu zrobić ludzie. Nie chciał, żeby go zgaszono, ale chyba lepsze jest to, niż powolne umieranie w męczarniach. Nie wiedział, co czeka jego przyjaciela, ale gdyby przyszło mu wybierać z dwojga złego wolał żeby się nie męczył. Po policzkach robota spłynęła jedna, chłodna, gorzka łza, która nim spadła na ziemię zniknęła między częściami twarzy metalowego kosmity. Normalnie starłby ją czym prędzej by nikt nie widział, bo według niego i większości Autobotów nie wypada płakać żołnierzowi, ale nie miał się przed kim ukrywać, a po drugie miał powód do płaczu. Są chwile, kiedy nawet żołnierz ma prawo uronić kilka, a może nawet więcej łez. Podniósł oczy i spojrzał tępo na falującą dleko od brzegu wodę. Ciemność ustępowała, wszystko się powoli budziło. Jakieś białe ptaki szybowały przy skałach, nad wodą skrzecząc i piszcząc przy tym nieprzyjemnie. Wodząc za nimi oczami przypomniał mu się jeden z Autobotów imieniem Jolt, który już od pierwszego wglądu wiedziałby co to za ptaki. Był to młody wojownik mniej więcej w wieku Bumblebee, impulsywny i w gorącej wodzie kompany, trochę niezdarny. Pomocnik Ratchet'a, który mimo swojego narwania i nieprzemyślanych działań nie działał na nerwy starszemu medykowi, co było dość niespotykane. Jolt zginął z rąk Shockwave'a, co było dla autobockiego oficera medycznego bolesnym doświadczeniem.
Srebrny Autobot spuścił znowu w głowę i zawiesił oczy na swoim odbiciu. W pewnej chwili nachylił się nad powierzchnią cieczy i patrzył swojemu odbiciu w oczy.
- I zostałem sam... - westchnął, po czym para łez wypłynęła z jego oczu, a potem jedna po drugiej wpadły do wody niszcząc gładką powierzchnię, lecz po chwili woda przestała gwałtownie falować i ukazała twarz Transformera w którego oczach płonął wstręt i wściekłość na siebie.
- To wszystko TWOJA wina. - wypluł z jadem nachylając się nad odbiciem. - To przez CIEBIE. Mogłeś się nie zgadzać. - dodał jakby mówił do najgorszego wroga po czym zamachnął się i pięścią uderzył w wodę. Wstał w mgnieniu oka i wściekły zamachnął się i ostrza prawej ręki poszybowały i wbiły się głęboko w skały, po chwili kolejne dwa poszły w ich ślady. Drobne odłamki skał wpadły z pluskiem do wody, a za nimi na powierzchnię spadło kilka białych piór.
- To WSZYSTKO TWOJA wina! - wrzasnął, a jago donośny głos byłby słyszalny z dużej odległości, gdyby nie zagłuszały go wale rozbijające się na skałach.
- To wszystko twoja wina! - zawołał i uderzył pięścią w skalną ścianę, a następnie oparł się o nią przykładając czoło do jej zimnej powierzchni. - To wszystko moja wina... - powiedział płaczliwie i załkał. - To przeze mnie... Przepraszam Dino, tak bardzo przepraszam. - powiedział i dał upust swojemu żalowi. Rozpłakał się. Łzy ciekły mu z optyk potokami, a te skapywały do słonej wody rozpływając się w niej. Po chwili jednak podniósł się i starał opanować. Zrobił kilka głębokich wdechów i wstrzymał płacz. Spojrzał na swoje ostrza i bez dłuższego namysłu poszedł po nie brodząc całkowicie zanurzonymi kołami w wodzie. Dwie połówki z prawej ręki wyciągnął jako pierwsze, założył i schował nad nadgarstkiem. Potem wyciągnął jedną połówkę ostrza z lewej ręki. Druga połówka była prawie cała w krwi nadmorskiego ptaka, którego niechcący przyszpilił do skały i zabił. Złapał za ostrze, a drugą ręką przytrzymał latające stworzenie. Kiedy wyciągnął broń, przyjrzał się czerwonej cieczy, która przypomniała mu czerwony lakier ferrari i przez przypadek ujrzał swoje odbicie w ostrzu. Widząc siebie przy czerwonej plamienie, po raz kolejny nazwał się mordercą.
- Wrócę po Ciebie Mirage. - powiedział. - Wrócę i zabiorę Cię ze sobą żywego czy martwego. Wrócę, obiecuję. - dodał, a zimna ciecz znowu zagościła na jego policzkach.
Nachylił się i zmył krew z broni, a następnie uważając by znowu nie ubrudzić schował. Spojrzał na martwe zwierze przebite na wylot, którego krew brudziła trójpalczastą dłoń chevroleta, spływała powoli po każdej części, a wpadając do wody rozpływała się. Wziął stworzenie ze sobą i jego krwią na ścianie w szczelinie namalował symbol Autobtów. Nie było to idealne dzieło, które z pewnością o wiele lepiej namalowałby brat Sideswipe'a który miał do tego talent, ale dawało srebrnemu robotowi coś w rodzaju spokoju i poczuciu bezpieczeństwa. Kiedy skończył, wyniósł ptaka dalej od brzegu i tam położył na wodzie. Trochę było mu przykro, że zabił niewinne stworzenie.
Schował się w szczelinie i tam, mając nad głową krwawy symbol jego frakcji zaczął rozmyślać. Nie miał nic obecnie do roboty, czół się jak bezdomny. Nie wiedział gdzie dokładnie znajdują się inni jego pobratymcy, a Optimusa ani widu, ani słychu. Nie ma żadnych rozkazów. Nie będzie przecież cichcem tępił Decepticony narażając się. Nie miał pomysłu na to, co może robić w obecnej sytuacji. Jedyne co przychodziło mu do głowy, czego w ogóle nie rozumiał, co była niewyobrażalnie głupie i nieodpowiedzialne, to wyścigi. Nielegalne wyścigi uliczne. Nie wiedział dlaczego chce się ścigać, ale tuż przed samym rozpoczęciem wyścigu w Las Vegas, poczuł coś, co teraz bardzo chciał powtórzyć. Dawno tego nie czół.
Z tą myślą, że może wróci do wyścigów spojrzał w bladoniebieskie niebo i oparł głowę o skały. Pomyślał jeszcze raz o Dino.
- Wrócę, przyrzekam. I... Zabiję tego, który Cię skrzywdził... - powiedział po czym zamknął oczy i niedługo potem usnął i nie zauważył, jak namalowany przez niego symbol zaczął się rozmazywać. Krew zmieszana z wodą ociekającą po skale zaczęła spływać ku dołowi, jakby właśnie w tamtej chwili Sideswipe przekreślił swoją naturę, dobrą naturę Autobota.
No cóż. Dzisiaj trochę krócej. Mam nadzieję że nie zanudziłam, ale taki rozdział też jest potrzebny. Przepraszam jeśli są jakieś błędy. Piszcie, co o tym myślicie. Do następnego!
A! Życzę wszystkim zdrowych i wesołych Świąt Wielkiej Nocy, smacznego jajka i mokrego Dyngusa. :-*
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top