Droga do Watersby
Niesiona wiatrem, poddała się swoim instynktom. Tak dawno nie czuła już jego powiewu, zapachu rozrzedzonego powietrza rozjaśniającego umysł, chłodu na skórze, który dla innych mógł okazać się śmiertelnie niebezpieczny. Mała plama na niebie, tuż pod chmurami, goniąca stado dzikich żurawi. W dawnych czasach nie musiała przejmować się technologią. Teraz, cholernym pająkom przestało wystarczać siedzenie w trawie. Zapragnęły nieba i potrafiły już śledzić każdy jej ruch, tak w powietrzu jak i morzu. Od wielu lat musiała oglądać się za siebie. Poczuła dobrze sobie znane uczucie gniewu, rozchodzącego się falą po jej trzewiach. Popaprana technologia. Na szczęście, przyjmując niewielką wagę i wzrost mogła przyłączyć się do stada dzikich ptaków i umknąć większości współczesnych radarów czy satelit. Kiedyś rozwalę to wszystko w drzazgi, przysięgam – westchnęła, przyspieszając, by połączyć się z kluczem żurawi. Mogła je oczywiście wyłączyć, wysyłając odpowiednio silny impuls magiczny. Coś takiego zwiastowałoby jednak jej obecność tak wyraźnie, jak erupcja wulkanu z fajerwerkami o treści „tu jestem" połyskującymi na niebie.
Najgorszym było jednak to, że nie miała jasnego celu. Zawsze wiedziała co robić, gdzie pójść, od kogo trzymać się z daleka, komu ufać. Teraz, nie potrafiła powiedzieć nic. Postanowiła więc oddać się swoim instynktom, mając nadzieję, że nie wywiodą jej w pole. Jeżeli przeznaczenie istnieje, któż jak nie ona, może wypełniać jego wolę?
Pierwotna potrzeba nakazywała jej w pierwszej kolejności znaleźć sobie jakąś kryjówkę, im dalej od Veyna, tym lepiej. Stado żurawi wylądowało na kompletnym odludziu w południowej Walii, na morzu ziemi niczyjej zwanej wrzosowiskiem. Wypuściwszy odrobinę magii, zmieniła swój wygląd. Jej włosy, uprzednio kaskadą opadające za łopatki, skróciły się znacznie, do ramion. Czarny kolor rozjaśniła na brąz. Delikatnie zmieniła również kości policzkowe, aby nie były tak drapieżne i ostre jak wcześniej. Musiała również przybrać nieco masy i wielkości, postanowiła jednak pozostać w drobniejszej, ludzkiej postaci. Po piętnastu minutach wyglądała jak 15-letnie ludzkie dziecię. Jednym ruchem dłoni zmieniła również ubranie, przekształcając dotychczasowe w pudrowo różową sukienkę z delikatnymi, fioletowymi kwiatami. Wreszcie, poczuła głód. W morzu zielonych traw i kwiatów z pewnością ukrywały się jakieś króliki, na moment odwróciła się w kierunku stada dzikiego ptactwa. Zignorowała jednak pierwszy impuls, czując z nimi swoistą więź, w końcu odbyła z nimi długi lot. Zrezygnowała więc z polowania. W okolicy musiało znajdować się jakieś ludzkie Siedliszcze. Westchnęła i podjęła przerywaną wędrówkę, zastanawiając się, czy nie przywykła aby zbytnio do ich obecności. Rozwój cywilizacji faktycznie sprawił, że świat teraz wyglądał zupełnie inaczej. Z pewnością, nie wszystko co stworzyli, było złe. Sprawiało jednak, że ze świata, przez coraz większe szczeliny, odpływała magia, a ona – jako byt z gruntu w magii zakorzeniony – słabła z dnia na dzień. To dlatego Arachnekrony rozprzestrzeniły się po całym świecie, plotąc swoje sieci spisków, zdrad i tajemnic, by w końcu kontrolować każdy obszar ludzkiego życia, szczególnie poprzez obsadzanie najważniejszych stołków swoimi zaufanymi pionkami. Bez przerwy towarzyszyło jej uczucie, jakby brakowało jej czegoś bardzo bliskiego, dobrego, ważnego, lecz nie była w stanie określić, czego.
Zdecydowała się nie tyle zaprzestać, co ograniczyć używanie magii. Niewielkie, rzadkie i delikatne ruchy mocy nie powinny w gruncie rzeczy zwiastować jej obecności, więc nie obawiała się, że drobne działania polegające na zmianie wyglądu przykują czyjąś uwagę. Wyłącznie duży impuls mocy był słyszalny, a to tylko dla wrażliwych uszu.
Pogoda była piękna. Przyjemne, kwietniowe słońce ogrzewało jej odkryte ramiona. Lekki wietrzyk niósł ze sobą rześki i słonawy zapach morza. Z każdym krokiem, spod jej stup umykało kilka świerszczy. W wędrówce towarzyszyły jej liczne owady – trzmiele, pszczoły, motyle i ważki. Po godzinie marszu, dostrzegła w oddali stado owiec i sylwetkę człowieka, który nad nimi czuwał. Postanowiła podejść bliżej i wypytać o pobliskie miasteczka.
- Panienka się zgubiła? Watersby bez mała ze dwie mile stąd! – rzekł mężczyzna, kiedy ją dostrzegł. Dziwna nazwa, którą wypowiedział zadźwięczała jej w pamięci lekkim echem. Nie mogła sobie przypomnieć, gdzie wcześniej ją słyszała, jednakże brzmiała jak obietnica czegoś dobrego. Instynktownie poczuła, że powinna się tam znaleźć.
- Tak, przepraszam. Jestem nowa i odeszłam zbyt daleko. Mógłbyś wskazać mi drogę?
- Na wagary trzeba umić chodzić. Same pola a panienka błądzi, oj nie wróży to dobrze. A i okolica bywa niebezpieczna przecie.
Pasterz zastanowił się chwilę. Do Watersby trafiały bogate pannice z dobrych domów. Czy mu przyjdzie z tego jaka korzyść, że zostawi owce? Ale nudno mu tu pod drzewkiem, stado śmierdzi i beczy jak durne i nic innego nie robi. Może co skapnie biednemu Willowi za ten przydługi spacer? Jak do doma przyniesie funta czy dwa, matka nie powie, że przygłupi Willi do pilnowania owiec nadaje się tylko... Przyjrzał się pannicy. Dojrzałe kształty, bujne włosy i śliczna buzia młódki sprawiły, że zalała go fala gorąca, a uszy zapłonęły mu czerwienią. Jeszcze ta sukienka, słabo ukrywająca takie zgrabne nóżęta. Oj, gdyby mógł zabrać taką na sianko, chłopakom by zrzedła mina.
Rozpływając się nad wizją wywołaną popędem słabowitego umysłu, nie dostrzegł, jak na ustach Cassandry pojawia się coraz większy niesmak. Znała bowiem każdą jego myśl. Wyczuła jednak, że nie ma złych zamiarów, a po prostu poniosły go wodze fantazji i instynkty, nad którymi nie bardzo umiał panować.
- Jestem Willy! – rzekł chłopak, starając się przywdziać najbardziej szarmancki uśmiech, na jaki stać było rudego, piegowatego, prawie bezzębnego pasterza z lekko zidiociałem wyrazem twarzy, na wrzosowisku kilka mil od cywilizacji. Czyli średni.
- Cass – przedstawiła się.
- To jak? Wskażesz mi drogę do szkoły? – Była już bowiem pewna, że Watersby musi być jakimś rodzajem uczelni, skoro Willy wspomniał coś o wagarach.
- Zaprowadzę, a jakże! – odparł wesoło chłopak, wyciągając z kieszeni nieco pomiętolony kaszkiet i zakrywając nim rudą czuprynę, ruszył przed siebie.
Chłopak, od czasu do czasu próbował opowiedzieć jej jakiś żart bądź ciekawostkę, czy to o pobliskim strumyku, drzewie czy lesie. Było coś nieśmiałego i całkiem niewinnego w tych podejmowanych przez niego próbach rozmowy. Cassandra uśmiechała się i przytakiwała, a chłopaczyna promieniał. Jakże niewiele mu potrzeba do szczęścia, przemknęło jej przez myśl. Wędrówka była męcząca. Słońce stało już wysoko nad głową, kiedy dotarli wreszcie na miejsce. Szkołę okalał gęsty i wysoki żywopłot, z które co chwilę wzlatywały w powietrze jaskółki i gile, skrywające w nim swe gniazda. Żelazna brama wykonana z prętów stanowiła jedyne wejście na prywatny teren. Na niej, przymocowana rzemykiem, wisiała drewniana tabliczka. „Watersby – prywatna szkoła z internatem" głosił wyryty na niej napis. Poniżej dopisano hasło: „Osobom postronnym wstęp wzbroniony!".
- No, to jestemy! – rzekł pogodnie poczciwy Willy.
- Dziękuję za pomoc – odparła grzecznie Cassandra uśmiechając się promiennie. Chłopaczyna zdębiał, zdjął czapkę i zaczął ją miętolić.
- Dalej trafię sama – dodała, widząc, że Willy chce coś dodać. Zdanie skutecznie powstrzymało próby dalszych anonsów młodzieńca, odwrócił się z westchnieniem i człapiąc ciężko, odszedł.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top