2. Some things cost more than you realize
Frank Sinatra - New York
VICTORIA
– No nieźle cię urządzili – podsumowała Joy zaraz po tym, jak streściłam jej przebieg wczorajszej kolacji.
Uśmiechnęłam się przekornie, dopijając ostatni łyk kawy. Miałam kilkanaście minut przerwy pomiędzy zajęciami. Idealny czas na chwilę wytchnienia. No i plotkowanie.
Dzięki osobie Jacka Flamant cieszyła się niemałym zainteresowaniem. Mnóstwo osób zapisywało się na wszelkiego rodzaju zajęcia. Oferowaliśmy niemalże wszystko. Od baletu przez taniec towarzyski, współczesny, kursy przedślubne, na jodze kończąc. Ta ostatnia szczególnie podobała się mamą dzieci, które uczyłam wykonywać piruety. Z tego względu potrzebowaliśmy kogoś, kto mógłby ogarnąć ten cały bajzel związany z robotą papierkową. Joy sama się zgłosiła. Tak oto pracowała u nas jako recepcjonistka, zaskarbiając sobie sympatię zarówno tych najmłodszych jak i starszych.
– Mam nadzieję, że nasze stosunki nieco się ocieplą albo będziemy się rzadko widywać – głośno pomyślałam, zaplatając palce na pustym już kubku.
Dziewczyna zaśmiała się melodyjnie. W tym samym momencie rozległ się dźwięk telefonu. Przeprosiła mnie na chwilę, wracając do swoich obowiązków.
– Przestań! – skarciła mnie, odłożywszy słuchawkę na widełki. – Nie będzie tak źle. Przecież Rose nie jest aż takim chujem.
Westchnęłam ciężko. W tej kwestii wiele mogło się zmienić, ale niekoniecznie.
– Wydajesz się zbyt spokojnie przyjąć wiadomość, że twój obiekt westchnień się żeni – zauważyłam, uśmiechając się dla niepoznaki.
Wzruszyła ramionami, zapisując coś w kalendarzu.
– Mam pogrążyć się w żałobie? – prychnęła ironicznie. – To tylko facet, z którym może z dwa razy się przespałam, nic więcej. Od początku wiedziałam, że ślubu z tego nie będzie – oznajmiła beznamiętnie. – Mimo wszystko jestem uprzedzona do tej całej Rosie – dodała, krzywiąc się nieznacznie.
Zachichotałam, kręcąc głową. Ta dziewczyna wiedziała, jak poprawić mi humor.
– Widzę, że ktoś tu się opierdziela w pracy, jak mnie nie ma – zaśmiał się barytonem.
Uśmiechnęłam się pod nosem. Jack zawsze wiedział, kiedy wrócić. Odwróciłam się w jego stronę. Uśmiechał się od ucha do ucha. Miał ze sobą jedynie duży plecak, z czego wydedukowałam, że był już w domu zostawić walizki.
– Jak tam twój wypad do Monako? – spytałam, zakładając ręce na piersi. – Gdzie to złoto?
Icarus poleciał na tydzień do Europy z okazji turnieju tańca towarzyskiego. Przygotowywał się do niego przez bity rok, ćwicząc niemalże codziennie. Jednak tym razem znalazł sobie bardziej profesjonalną partnerkę. Co prawda prowadziłam z nim kurs przedślubny, ale na tym kończyła się moja przygoda z tańcem towarzyskim. Odkąd zaczęłam pracować w Flamant, niemalże całkowicie pochłonęły mnie jazz i balet.
Chłopak podrapał się po karku, wykrzywiając twarz w grymas.
– Tak jakby poleciało sobie do Paryża – wycedził. – Ale przynajmniej odwiedziłem Monte Carlo. – Uśmiechnął się, rozkładając ręce.
– Czyli co, od teraz mam pracować w kasynie? – spytała znad papierów Joy.
Jack pokręcił głową w rozbawieniu.
– Niekoniecznie – westchnął. – Ale w ramach rekompensaty mam kilka pamiątek dla najlepszej recepcjonistki na świecie – dodał, ściągając plecak.
Patrzyłam na niego z niepohamowaną ciekawością. Jack wyjął niewielki pakunek, obwiązany szkarłatną wstążką. Podał go Joy, tym samym wywołując uśmiech na twarzy dziewczyny.
– Dziękuję – zanuciła, zabierając się za odpakowywanie prezentu.
Pod warstwą ozdobnego papieru znajdowała się butelka wina oraz barwna, jedwabna chusta. Dziewczyna z wrażenia rozchyliła usta, z niedowierzaniem patrząc na swoje nowe nabytki. Podniosła niepewnie głowę, spojrzeniem szukając Jacka.
– Mówiłam ci już, że jesteś najlepszym szefem? – spytała, nadal pozostając w transie.
Zaśmiał się, ukazując szereg swoich śnieżnobiałych zębów. Odchrząknęłam głośno.
– Ale szefowej i tak nie przebijesz – dodała, na co uśmiechnęłam się triumfalnie.
Chłopak pokręcił głową z niedowierzaniem, przenosząc na mnie swoje rozbawione spojrzenie.
– Jak ty to robisz? – spytał.
Wzruszyłam ramionami.
– Ma się ten urok osobisty – przyznałam.
Zaśmiał się, ale nic nie odpowiedział. Przesunął wzrok w stronę swojego plecaka, który teraz stał oparty o ladę.
– Dla ciebie też coś mam – wyszeptał, uprzednio sprawdzając, czy Joy już była pochłonięta swoimi obowiązkami.
Uśmiechnęłam się subtelnie, czując jak moją twarz zalewa rumieniec. Jeszcze tego brakowało!
– Na pewno masz ochotę na kawę – wydedukowałam, zauważywszy sińce pod jego oczami. – Dobrze się składa, bo kupiłam ostatnio dobrą Arabicę. Odniosę swój kubek i przy okazji ci zrobię.
– Potwierdzam – mruknęła pomiędzy przekładaniem kartek Joy, na co przewróciłam teatralnie oczami.
– Jeśli ty zrobisz, to chętnie wypiję – oświadczył.
Uśmiechnęłam się triumfalnie. Spojrzałam odruchowo na zegarek, który wisiał na ścianie. Wciąż miałam pięć minut.
Zabrałam z blatu swój ulubiony kubek, zdecydowanym krokiem kierując się w stronę naszej prowizorycznej kuchni. Czułam na sobie jego oddech. Podążał za mną. Dobrze zrozumiał moje intencje. Musieliśmy omówić kilka spraw na osobności.
– Mocna bez cukru? – upewniłam się, odkładając swój kubek do zlewu.
Znajdowaliśmy się w niewielkim pomieszczeniu, usytuowanym nieco na uboczu. Wcześniej mieścił się tam stary magazyn, przez co nie było w nim okna. Światło dawała jedynie mała, słaba lampka. Jedną ścianę pokrywały czarne kafelki, które stanowiły tło dla drewnianych blatów i szafek. W kącie stała mała, biała lodówka, w które przetrzymywaliśmy lunch. Naprzeciwko ustawiliśmy niewielki stolik z czterema metalowymi krzesłami.
Skinął głową, opierając się biodrami o blat stolika. Przelałam do kubka gorący jeszcze napar, który dosłownie kilkanaście minut temu przygotowałam. Odstawiłam dzbanek na swoje miejsce, obracając się w stronę chłopaka.
– Proszę – mruknęłam, wyciągając naczynie w jego stronę. Odebrał je, posyłając mi uśmiech w podzięce.
Łapczywie pociągnął kilka łyków kawy, cały czas bacznie mi się przyglądając.
– Amy odeszła – zawiadomiłam po chwili milczenia. – Konkurencja zaproponowała jej lepsze warunki.
Pokiwał głową ze zrozumieniem, zamyślając się na moment.
– Ktoś jeszcze został poza naszą dwójką i Joy? – spytał dyplomatycznie, subtelnie marszcząc czoło.
Przygryzłam nerwowo wargę, zaplatając ręce na piersi.
– Dwóch instruktorów i ta twoja znajoma od jogi – oznajmiłam beznamiętnie, następnie zdając mu raport z minionego tygodnia.
– Przynajmniej nadal jesteśmy na plusie – westchnął, popijając napar.
Musiałam niechętnie przyznać mu rację. Flamant zapowiadała się kiepsko, ale na szczęście przerosła nasze oczekiwania. Całkiem dobrze prosperowaliśmy, przyciągając coraz większą ilość klientów. Dopóki nie dorobiliśmy się konkurencji w sąsiedztwie... Później było niestabilnie. Raz w zaskakującym tempie pięliśmy się w górę, by następnego dnia spaść prawie na samo dno. Najgorsze były wymówienia. Nasi pracownicy masowo odchodzili kuszeni przez duże zarobki. Na szczęście z klientami było na odwrót. Mimo wszystko tylko nasza dwójka wiedziała o niewielkim kryzysie, jaki przechodziła Flamant.
– Damy radę – zapewniłam go, wyrywając się z zamyślenia. – Jest już coraz lepiej. Jutro dodam ogłoszenie, że potrzebujemy kogoś doświadczonego.
– Może powinniśmy zorganizować jakieś kursy salsy dla seniorów czy coś w tym stylu? – zaproponował.
Przemyślałam to naprędce. Jeśli pomogłoby nam utrzymać stabilność, wchodziłam w ciemno.
– Dobre – stwierdziłam, kiwając głową z aprobatą.
Uśmiechnęłam się mimowolnie. Cieszyłam się, że nie muszę sama martwić się o przyszłość mojego dziecka.
Odwzajemnił mój gest, odkładając kubek na stół.
– Jak już wspominałem, mam coś dla ciebie – przypomniał, wyjmując pakunek ze swojego plecaka.
Zmieszałam się nieznacznie. Nigdy nie lubiłam takich sytuacji. Wywoływały u mnie głupie skrupuły.
– Przecież nie musiałeś – pisnęłam, uśmiechając się.
Posłał mi karcące spojrzenie. No tak, musiał. Przecież przez tydzień pilnowałam jego interesu. Tylko jakby zdążył już zapomnieć, byliśmy wspólnikami, więc dbałam o tę szkołę, bo stanowiła moją własność.
Podał mi pudełko, które wielkością przypominało to otrzymane przez Joy. Spojrzałam na niego niepewnie, a on gestem dłoni zachęcił mnie do odpakowania prezentu. Przełknęłam z trudem ślinę, zabierając się za zdejmowanie delikatnej wstążki. Drżącymi rękami podniosłam wieczko, następnie odrzucając na bok papierki. Zamarłam na chwilę z wrażenia. W środku oprócz wina i chustki – jak widać standardowego pakietu – widniało jeszcze jedno malutkie pudełeczko.
– Czy to jest to, co myślę? – upewniałam się, patrząc na niego z niepewnością.
– Sama zobacz – odparł, wzruszywszy ramionami.
Ostrożnie wyjęłam kolejny pakunek, oglądając go z każdej strony. Wyglądał, jakby był prosto od jubilera. Rozpakowałam go ostrożnie, zaglądając do środka. Na poduszeczce leżał krótki, srebrny łańcuszek z przywieszką w postaci napisu po francusku.
– O mój Boże – westchnęłam, czując, jak łzy wzruszenia napływają mi do oczu. – Dziękuję bardzo. Naprawdę nie musiałeś.
– Drobiazg – zbył mnie. – La vie est belle – zacytował napis. Jego francuski akcent był naprawdę dobry. – Życie jest piękne – przetłumaczył, podchodząc bliżej mnie. – Chcę, żebyś o tym pamiętała. Po tych wszystkich wydarzeniach, których doświadczyłaś i tego jak z nich wybrnęłaś, stałaś się moją idolką. Naprawdę. – Uśmiechnął się przekonywująco. – Masz w sobie dużo siły.
Przygryzłam wargę, żeby się nie rozpłakać. Dawno już nie słyszałam od niego tylu ciepłych słów. Po raz pierwszy powiedział tak o mnie wtedy w kawiarni, kiedy proponował mi współpracę.
– Mogę? – spytał niepewnie, wskazując palcami na wisiorek.
Pokiwałam głową z aprobatą. Jack ostrożnie odgarnął moje włosy, aby następnie zapiąć mi na szyi moje nowe motto życiowe.
– Mam nadzieję, że twój chłopak nie będzie miał mi tego za złe – zaśmiał się. Odwzajemniłam jego gest. – Vee.
– Życie – mruknęłam.
– Nie vie tylko Vee – poprawił mnie, wywołując na mojej twarzy zdezorientowanie. – Pasuje do ciebie – dodał.
Zaśmiałam się ironicznie. Czy on właśnie stwierdził, że pasuje do mnie literka V?
– Vee? Przypominam ci literkę? – zaśmiałam się.
Zmrużył oczy, wykrzywiając twarz w grymas.
– Niekoniecznie. Przypominasz mi, że warto walczyć o nasze życie. Vee po prostu brzmi bardziej po naszemu.
Przewróciłam teatralnie oczami. Zawsze musiał wymyślić coś absurdalnego.
– Nie mogę być po prostu Vicky, tak jak było do tej pory? – spytałam, z nutą nadziei w głosie.
– Nie – zaprzeczył bez chwili namysłu. – Wiesz, że lubię być oryginalny. A teraz zmykaj już do pracy, bo dzieciaczki zaczną się niecierpliwić.
Prychnęłam pod nosem. Lubił, kiedy ostatnie słowo należało do niego.
– Już się robi, szefie – zasalutowałam.
Nie wytrzymałam i już po chwili się zaśmiałam. Jack odwzajemnił mój gest.
– Autentycznie już idź, bo się spóźnisz – powiedział, śmiejąc się.
Westchnęłam krótko, odwracając się w stronę drzwi. Nigdzie się nie spiesząc, kierowałam się w stronę sali, na której miały się odbyć zajęcia. Jack szedł obok mnie, mówiąc, że musi załatwić parę spraw z Joy.
Dziewczyna jednak wyglądała na zajętą. Dyskutowała o czymś z jakąś kobietą, która nerwowo bawiła się palcami.
– Chyba będziesz musiał poczekać – wyszeptałam.
Joy zauważyła nas, jednak nie uśmiechnęła się, jak to miała w zwyczaju robić. Posłała mi troskliwe spojrzenie, oblizując nerwowo wargi.
– Vicky, dzieci już czekają – oznajmiła oschle.
Kobieta odwróciła się gwałtownie. Nasze spojrzenia się spotkały. Patrzyła na mnie z przerażeniem. Miała podkrążone oczy, ale mimo to sprawiała wrażenie znajomej. Czułam, że już ją kiedyś widziałam, tylko nie mogłam sobie przypomnieć gdzie. Grupa wsparcia? Znajoma z ośrodka odwykowego? Nasza klientka? Przełknęłam ślinę, czując narastającą gulę w gardle. A może była podwładna Eddiego?
Nie dane mi było się przekonać. Kobieta pokręciła nerwowo głową, po czym wybiegła z budynku. Ściągnęłam brwi, skupiając wzrok na miejscu, w którym jeszcze chwilę temu stała.
– Joy, kto to był? – spytałam, nadal pozostając w szoku.
– Nie wiem – oznajmiła lekko przerażona. – Ale pytała o ciebie – dodała niepewnie po chwili.
AXL
– Stop! – zawołałem, kiedy chłopaki zagrali pierwsze dźwięki My Michelle.
Przypomniało mi się, jak pisałem tę piosenkę. Spotkałem wtedy małolatę, która miała cholernie przesrane życie. Dużo rozmawialiśmy, pozwoliłem jej nawet imprezować z nami. Po tym jak nowy właściciel wyrzucił nas z Hell House, Arizona ulitowała się i oddała nam jedno ze swoich mieszkań. Życie tam było przednie. Przesiadywałem w jednym kącie z przypadkowo poznanymi laskami, patrząc jak Slash ćpa herę, żeby zapomnieć o Lenie. W drugim pokoju Steven napieprzał na garach albo konsumował swoje małżeństwo. To drugie jednak zdarzało się sporadycznie. Lily bardziej kochała perspektywę życia w luksusie niż swojego męża. Wracając jednak do tej dziewczyny – Michelle, uwielbiała przesiadywać w naszej dziurze i podbierać chłopakom dragi. Któregoś dnia słuchaliśmy kaset Eltona Johna i paliliśmy trawkę. Spodobało jej się Your Song, a ja stwierdziłem, że pobawię się w swojego idola. Tak właśnie powstało My Michelle. Nawet jej się spodobała. Tylko potem trochę się posprzeczaliśmy i oskarżyła mnie o gwałt. Ale to długa historia.
– Co tym razem? – spytał poirytowany Izzy, który już od dobrej pół godziny siedział znudzony na wzmacniaczu. Z resztą reszta zespołu też była w podobnych nastrojach.
Mieliśmy zagrać koncert, a ja jako pieprzony perfekcjonista chciałem mieć wszystko idealnie dopracowane. Nie było mowy o przypadkowych dźwiękach czy pomyłkach. Chłopaki byli tego samego zdania, tylko nieco inaczej do tego podchodzili. Mieli dosyć grania jednej piosenki po pięćdziesiąt razy. Siedzieliśmy w sali prób od bitych dwóch godzin, a przegraliśmy może z trzy, cztery numery. Oni byli zmęczeni, a ja próbowałem trzymać nerwy na wodzy. O dziwo nawet wychodziło. Tylko przez chwilę Steven wytrącił mnie z równowagi, krzycząc, że mnie popierdoliło.
– Ten wstęp powinien być mroczniejszy – zauważyłem, obracając się w ich stronę.
Izzy westchnął ciężko. Duff parsknął śmiechem, uśmiechając się ironicznie.
– Było jak na nagraniu – zaoponował Slash. – A tę wersję, jak dobrze pamiętam, zatwierdziłeś.
Zmarszczył czoło, posyłając mi piorunujące spojrzenie. Prychnąłem ironicznie.
– Też jestem zmęczony, uwierzcie – zapewniałem ich. – W końcu to ja zdzieram gardło od dwóch godzin.
– Oczywiście – zironizował McKagan, odwracając się w stronę Stevena – jedynego członka zespołu, który miał odwagę mi się sprzeciwić.
Zanim staliśmy się sławni, byliśmy jak jedna, pieprzona rodzina. Dopiero potem wszystko zaczęło się sypać. Duff i Izzy nie mieszkali z nami u Arizony, przez co widywaliśmy ich stosunkowo rzadziej. Po tym jak Appetite odniosło sukces i zaczęliśmy wreszcie zarabiać pieniądze, każdy zainwestował we własne cztery ściany. Ja też. Tylko że w porównaniu do nich nie miałem ich z kim dzielić. Przypadkowe laski były fajne do pieprzenia i na chwilę. Później znowu wracała chroniczna samotność, którą bezskutecznie starałem się leczyć wódką. Spotykaliśmy się dosyć rzadko. Głównie na próbach, koncertach czy after party. Sporadycznie na kolacjach, których inicjatorem zazwyczaj była Rosie.
– Jestem głodny – przyznał Steven, przez co Duff przewrócił oczami. Zapewne spodziewał się nieco innej reakcji. – Zamówmy pizzę!
– Dobry pomysł – przyklasnął mu Izzy. Ten to już w ogóle był bezkonfliktowy. Normalnie do rany przyłóż.
Odkąd poznałem Stradlina, jakoś tak zawsze trzymaliśmy się razem. Byliśmy przyjaciółmi na dobre i złe. Razem wplątaliśmy się w szemrane interesy Eddiego tylko po to, żeby mieć gdzie mieszkać. Mogłem z nim porozmawiać jak równy z równym. Wypić browarka i zapalić szluga. Tylko że w pewnym momencie wszystko się zmieniło. Tu nie chodziło tylko o Victorię. Owszem, krew mnie zalewała, kiedy widziałem, jacy są szczęśliwi razem, ale ona w końcu na to zasłużyła. Bardziej spowodowało to moje podejście. Nienawidziłem go za to, co miał, a czego ja mieć nie mogłem. Dlaczego akurat jego? Bo oddając się komuś innemu, zabrał mi kolejnego i bodajże już ostatniego przyjaciela.
Rozłożyłem ręce, wzdychając ciężko. Miałem przeciwko sobie czterech muzyków. Przegrałem bój o zajebistość naszego występu.
– Mogę się przyłączyć? – Do moich uszu doszedł dźwięk melodyjnego, damskiego głosu. Wszędzie bym go rozpoznał. – Przy okazji mogę się pochwalić dobrymi wieściami.
Obróciłem się na pięcie, posyłając jej niewyraźny uśmiech. Arizona – jedyny sojusznik, jaki mi pozostał.
– Jasne – zanucił z entuzjazmem Steven, wydostając się zza garów. – To ja pójdę zamówić. Tą co zwykle?
Wszyscy zgodnie przytaknęli. To miłe, że pamiętał takie bzdety jak rodzaj pizzy, którą zamawialiśmy prawie co drugi dzień. Zwłaszcza kiedy jedyne, o czym, a raczej o kim, myślał to ta pieprzona egoistka Lily.
Nie musieliśmy długo czekać na nasze zamówienie. Wystarczyło, że kucharz był wiernym fanem Appetite. Nawet dostaliśmy gratis colę, chociaż wolałbym coś mocniejszego. Chyba nie tylko ja.
– To co to za dobre wieści, Jenny? – spytał po chwili Izzy, przeżuwając gorący kawałek ciasta z sosem.
Dziewczyna uśmiechnęła się szeroko, popijając chłodny napój.
– Dzwonił do mnie menadżer samego Toxic Bliss. Mam nadzieję, że ich pamiętacie?
Zapomnieć zespół, który pomógł nam w promocji, byłoby grzechem. Byli ikoną punk rocka. Pierwszym zespołem z Portland, który osiągnął taką sławę. Jak dobrze pamiętałem, właśnie wracali z koncertów w Japonii. Ich lider i zarazem gitarzysta prowadzący – Xavier był bratem Victorii. Czasami miewałem wrażenie, że pomagał nam tylko ze względu na nią.
– Oczywiście! – odpowiedziałem za wszystkich.
– Właśnie wracają z trasy – wspomniała, o czym dobrze pamiętaliśmy. Na przestrzeni tych dwóch lat Duff stał się ich wiernym fanem, przez co zdarzało mu się dużo o nich mówić. – Chcą zrobić mini trasę po nowojorskich klubach, a na koniec wystąpić na Rock and Peace Festival w Central Parku.
– Brzmi zajebiście! – zawołał rozradowany Slash. Był zwolennikiem tras, które nie wymagały ciągłego życia na walizkach. W końcu można się wtedy było skupić jedynie na graniu i imprezowaniu.
– To jeszcze nie koniec – ostrzegła, usadawiając się wygodniej. W pomieszczeniu nie było mebli, z racji czego musieliśmy jeść na podłodze. – Zgadnijcie, kogo wybrali na swojego towarzysza. Taki mini support – Uśmiechnęła się szeroko, sugerując nam odpowiedź.
Odwzajemniłem ten gest. Wreszcie mogłem wyrwać się z tej zapyziałej dziury zwanej moim mieszkaniem. Miałem go serdecznie dosyć, jednak wolałem siedzieć właśnie w nim niż w klubie, gdzie co chwilę jakaś małoletnia fanka przerywa ci picie na umór. Poza tym roiło się tam od paparazzi.
– Madonnę! – zawołał uradowany Steven, który miał minę, jakby brał udział w jakimś pieprzonym teleturnieju.
Popatrzyliśmy na niego ze zdziwieniem. Kurwa, dlaczego akurat ona?! Czy ten facet na serio był aż taki głupi? Punk rockowy zespół i gwiazda muzyki pop? Przecież nikt nie poszedłby na coś takiego.
– My, debilu! – zawołałem, poirytowany.
Uśmiechnął się szeroko, przyswajając sobie tę informację.
– Dlaczego akurat ona? – spytała zaintrygowana Arizona.
– Nie wiem. – Wzruszył ramionami. – Pewnie dlatego że Lily wczoraj coś pieprzyła, że kiedyś leciała jednym samolotem z Madonną. Po prostu musiałem sobie przypomnieć o jej istnieniu.
Jeszcze tego brakowało, żeby Pani Zachłanna latała sobie w pierwszej klasie z gwiazdami światowego formatu. Stevenowi to się w dupie poprzewracało! Czekaj, my też byliśmy znani na całym świecie!
– Za kilka dni wyjdzie wasza kolejna płyta – przypomniała. Nie sądziłem, że ten czas aż tak zleciał. – To może być dobra forma promocji. Odpoczniecie, dacie kilka koncertów, popracujecie nad nowym krążkiem i nawet nie zobaczycie, jak wam ten rok minie...
– Rok? – wszedł jej w słowo Duff. – Jenny, to jest trochę długo. W jednym miejscu? Nie ukrywam, że nieco skomplikowałaś mi plany. Biorę ślub, a przy tym jest naprawdę kupa roboty.
– Moje gratulacje – odparła dyplomatycznie. – Przekaż je również Rosie. Wracając do waszego wyjazdu, myślałam, żeby nieco zmodyfikować plany Toxic Bliss. Nowy Jork będzie taką waszą bazą. Pogracie z nimi, zrobicie kilka przerw na odwiedzenie Europy czy Australii, nagracie płytę w ichniejszych studiach.
– Chodzi ci po prostu o to, żeby na ten rok przenieść się z Los Angeles do Nowego Jorku, tak? – upewniał się Slash.
– Tak – potwierdziła ze spokojem w głosie.
Duff uśmiechnął się gorzko, wodząc wzrokiem po ścianach. Wiedziałem, że nie jest mu łatwo. Rosie i tak miała dosyć siedzenia z dzieckiem w domu. Teraz do kompletu miałaby zająć się urządzaniem ceremonii i wesela, podczas gdy jej przyszły mąż zabawiałby się w Nowym Jorku. Parsknąłem śmiechem, mając przed oczami jej rozgniewaną twarz. W tej chwili szczerze mu współczułem.
– Nie mogę jej zostawić z tym wszystkim – westchnął po chwili.
Rozumiałem go, a przynajmniej starałem się, ale my też nie mogliśmy zostać bez basisty. Kurde, mieliśmy być rodziną, a takowa działa jako jedność. Tylko że po drodze co poniektórzy pozakładali swoje rodziny.
– Victoria jej pomoże – zapewnił Izzy.
Zaśmiałem się jeszcze głośniej. Ta to nawet nie miała czasu, żeby skończyć urządzać własny dom. Z tego co słyszałem, biegała pomiędzy pracą a kolejnymi przesłuchaniami. Podobno wychodziła o świcie, a wracała grubo po zmierzchu. Czyżby zamierzała poświęcić sen na organizację wesela swojej przyjaciółki?
– Jak już skończy bawić się w aktoreczkę – zaśmiałem się.
Nie skomentował tego. W odpowiedzi popatrzył na mnie wymownym wzorkiem. Jednak nic sobie z tego nie zrobiłem. Zachowywałem się jak skończony chuj, ale miałem to daleko gdzieś.
– Damy sobie radę – westchnęła Arizona, posyłając nam obu karcące spojrzenie. Nie lubiła, kiedy sprzeczaliśmy się o byle co. – Będę jej pomagać w wolnych chwilach. W razie potrzeby wynajmiemy firmę urządzającą imprezy. O nic się nie martw.
Basista westchnął przeciągle, nerwowo przygryzając wargę. Od kiedy on też miał taki nawyk?!
– Wchodzę w to – odparł po chwili z niechęcią.
Popatrzyłem po reszcie. Ich twarze raczej wyrażały entuzjazm. Żadnego sprzeciwu. Przynajmniej w jednej kwestii byliśmy zgodni. Solidna promocja była nam potrzebna jak zbawienna woda.
– Zgadzamy się – podjąłem decyzję za grupę. Zazwyczaj tak robiłem. W końcu to ja byłem liderem i większość z nich nawet nie próbowała się temu sprzeciwić.
Uśmiechnęła się szeroko, wyjmując z torebki butelkę szampana. Zaśmiałem się w głos. Dziewczyna doskonale nas znała. Poza tym była gotowa na każdą okazję.
– Przeczuwałam, że się zgodzicie – wytłumaczyła, stawiając na naszym prowizorycznym stole z pustych kartonów plastikowe kubeczki. – Musimy to opić.
Uśmiechnąłem się na samo wspomnienie alkoholu. Od rana niemiłosiernie mnie suszyło, ale wolałem w miarę przytomny przyjść na próbę. Teraz już nic nie stało na przeszkodzie.
❤️❤️❤️
Trochę długi rozdział, ale musicie się do takowych przyzwyczaić 😉 Pisanie dwóch perspektyw zobowiązuje 😉
Ogólnie jak poprawiałam ten rozdział, to wyłapałam sporo błędów. Nie wiem, dlaczego tak się stało. Niby wszystko już powinno być ok, ale jakbyście coś zauważyli, to piszcie śmiało. Będę wdzięczna 😉
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top