Rozdział 5 - Ależ mnie użarłeś...

UWAGA NA NIE SPRAWDZONĄ ORTOGRAFIĘ...

Przypomnijmy sobie ostatnie zdania z poprzedniego rozdziału...

Ja:Moglibyśmy spróbować na portalach społecznościowych wypytać się znajomych jeśli w ogóle przeżyli czy u nich jest taka sama sytuacja. Ale jeśli zombi dotarły i do nich to mało prawdopodobne że odpowie....

Karina: Skręcaj!!!
Spojrzałam na drogę i gwałtownie skręciłam omijając stojącą na drodze osobę......

(podkreślam żywą osobę!)

Więc przejdźmy do naszych bohaterów chwile później...

Czarny obraz... to jedyne co widziałam przed oczyma, kto wyjebał korki się pytam! Zamrugałam jeszcze kilka razy aż do momentu w którym wreszcie obaczyłam chociażby kontury, lekko rozmazane ale lepsze takie niż żadne.Teraz zdałam sobie sprawę z powagi sytuacji, samochód stał do góry nogami.Na całe szczęście miałam zapięte pasy, bo czemu by nie.Odruchowo zerknęłam na resztę pasażerów...

Wszyscy powoli odzyskiwali przytomność...oprócz Kariny.Ona została praktycznie nabita na jedną z gałęzi drzewa w które przywaliliśmy kozłując  między droga a lasem.Z wielkiej rany w głowie wystawała gruba brązowo bordowa gałąź, nie przyjemny widok.Nie chcąc być dłużej świadkiem tej sytuacji powoli zaczęłam szamotać się z zaciętymi pasami... Puściły za trzydziestym pociągnięciem...

Ostrożnie wysunęłam się z samochodu przez wybita boczną szybę.Powoli podniosłam się z ziemi na równe nogi sprawdzając czy nic sobie nie uszkodziłam podczas wypadku, jak na razie nie odczułam większych wewnętrznych obrażeń ciała.Rozejrzałam się dookoła w poszukiwaniu tajemniczej osoby która spowodowała całe to zajście...śmierć Kariny...Mój żołądek nie wytrzymał natłoku stresu i zrobił to na co ja miałam ochotę przez ostatnie kilkanaście godzin.Po całym incydencie wytarłam usta i skierowałam się z powrotem do leżącego do góry nogami samochodu.Po kolei odbezpieczałam każdego z pasażerów ,wyciągałam  z pojazdu, układając na zielnej trawie pod jednym z najbliższych drzew.Musiałam chwile poczekać zanim na dobre wszyscy odzyskali przytomność, w tym czasie zdołałam wydobyć większość przedmiotów z bagażnika.Odłożyłam je tuż obok przebudzonego Arka, odezwał się jako pierwszy >

Arek: C...Co ..Co się stało? ...Ale mnie łeb napierdala, od dziś od samochodów z dala.

Ja: Skoro zacząłeś rymować to znaczy że musiałeś się za mocno rąbnąć w głowę.

Arek: Chyba za mocno...

Chłopak rozejrzał się po ocalałych uważnie...

Arek: Gdzie Karina?

Ja: ....

Arek: Czyli.....oł....przykro mi...wszystko będzie dobrze teraz jest w lepszym miejscu.

Ja: Wiem ale gdyby nie ten pieprzony debil stojący na środku ulicy nic by jej się nie stało, nam by się nic nie stało, bylibyśmy teraz w połowie drogi do szkoły... Wszystko trafił szlak!

Arek powoli wstał i szybko mnie przytulił, w takiej chwili to było najlepsze co mógł zrobić.Staliśmy tak dobre kilka minut zapominając o wszystkim, wtulona w ciepłą bluzę chłopaka czułam się całkowicie bezpieczna.Po chwili jednak nasz spokój został zakłócony przez dźwięk łamanej gałęzi kilka metrów dalej. Zaniepokojona od razu oderwałam się od chłopaka i szybkim ruchem wyciągnęłam broń w stronę źródła hałasu.

Ja: Ty chuju jebany przez lamo-rożce wypierdalaj przez ciebie pojebańcu zginęła dziewczyna którą co prawda kilka godzin temu ale zdążyłam polubić.Jeśli nie wypierdolisz z za drzewa rozjebie cały las na wióry a z twojego jebanego dupska zrobię sobie przynętę na najohydniejsze zgnilce!

Arek: Łot sie stało...

Nagle z za drzewa wyszło...Dziecko?!?! Małe wychudnięte dziecko wystraszone do granic możliwości.Zaczął płakać i mówić coś nie zrozumiale przez łzy, zrobiło mi się mega głupio.To jest moment w którym każdy na moim miejscu chciałby zapaść się pod zimie lub zginąć na zawał serca.Myślałam że tym debilem winnym całemu wypadkowi będzie dorosły człowiek , skąd się tu wziął?Od razu schowałam broń do kieszeni, podeszłam do niego mówiąc>

Ja: Ja..Ja przepraszam nie chciałam cię przestraszyć,gdzie twoi rodzice?

Młody:Nie wiem... poszedłem pobawić się z wiewiórką, ale ona uciekła a ja zostałem tu sam.

Ja: Pamiętasz drogę do domu?

Młody: Chyba....tak

Arek: Odprowadzimy cię do rodziców ale obiecaj mi do jasnej anielki że więcej nie wyjdziesz na środek drogi.

Po co gościu żeś mu to powiedział? A nie moglibyśmy zostawić go w lesie?Teraz trzeba będzie zabrać go do rodziców, a zagnijcie kto będzie musiał zajmować się tym bachorem przez cała drogę...JA, bo reszta tego towarzystwa jeszcze jest w innym świecie a Arek...lepiej ja się nim zajmę.

Młody: Obiecuje.

Ja: Dobra , ja biorę dzieciaka ty bierzesz plecaki razem z reszta towarzystwa.

Arek: Mi pasuje.

Podeszłam pewnie do dzieciaka i na początku podałam mu rękę.

Ja: Jestem Wanda, a ty?

Młody: Michał...

Ja: Chciałbyś na ręce?

Młody: Takkkkkk!!!!!

Schyliłam się jak najniżej tylko mogłam,i obiema rękami podniosłam Michała .W tej chwili do końca oprzytomniała cała reszta....ciekawie jak nic .Wiktor powoli podpierając się o jedno  drzew wstał  i spojrzał na naszą trójkę z wymazanym na ryju znakiem zapytania.

Arek: Wszystko ci wyjaśnimy...Wanda ty zacznij...

Ja: Jak zawsze... Więc to jest ta osóbka z drogi.

Wiktor: Mały nikt ci nie mówił że po drodze się nie chodzi bez opieki...

Paweł: A gdzie jest nasz koleżaneczka?

Ja: A dajcie wy mi wszyscy święty spokój...

Arek:Chłopaki zapraszam za mną ...

Na całe szczęście Arek zaprowadził resztę kawałek dalej zostawiając mnie z małym sam na sam.

Ja: Masz ochotę coś przekąsić?

Młody: Trochę głodny jestem...

Usiedliśmy pod drzewem,jedną ręką wyciągnęłam z leżącego obok plecaka kilka batonów.Zajadaliśmy się tak przez następne pięć minut ciszy zakłócanej przez nasze wspólne mlaskanie.Gdy akurat jedliśmy już czwartego batona dołączyli się do nas chłopcy, po przygnębionych minach śmiało mogłam stwierdzić że Arek powiedział mi już o Karinie...

Szybciutko zjedliśmy wspólnie jeszcze kilka smakołyków ,następnie wszyscy oprócz mnie wzięli na swoje plecy plecaki i torby. Michałek wskazywał nam cały czas drogę a ja zastanawiałam się ile jeszcze dam rade go dźwigać:3

...Time skip...

Prawdopodobnie ten budynek przed nami to dom młodego, jego ojciec zrobił wszystko co tylko możliwe by ochronić dzieciaka przed zombiakami .Ogrodzenie miało wysokość dwóch metrów a zrobione było z kawałków grubszej blachy i drewnianych desek.Malec wskazał nam wejście między deseczkami przez które skrzętnie weszliśmy.Miejsce to przypominało farmę średniej wielkości połączone ze zwykłym przeciętnym jednorodzinnym domem.Opuściłam Michałka na równe nogi , ten złapał mnie za rękę i zaczął ciągnąc w stronę stojącego niedaleko Mężczyzny.

Młody: Tata!!

Ojciec młodego:  Michał!!!

Tata od razu złapał go w wielkim misiowatym uścisku w którym nie brakowało łez szczęścia i dużej ilości radości.Po chwili bardzo chudy facet odstawił syna i spojrzał na mnie z bananem na twarzy.

Ojciec młodego: Jestem Stanisław , dziękuje a odprowadzenie syna bezpiecznie do domu. Mamy niewiele ale na pewno coś się w nagrodę znajdzie...

Ja: Nie chcemy żadnej nagrody,właściwie to my chcemy wam coś dać.

Zabrałam Pawłowi torbę z jedzeniem i jeden plecak wyposażony w broń z zapasowymi magazynkami.Podałam obie Stanisławowi, był bardzo zaskoczony.Z kieszeni wyjęłam jedną z turystycznych mapek i zakreśliłam miejsce gdzie znajduje się szkoła oraz drogę do niej z obecnego budynku.

Ja: Jeśli skończą się wam zapasy albo cokolwiek się stanie możecie do nas dołączyć w naszej bazie, teraz gdy nastały ciężkie dni ludzie powinni sobie nawzajem pomóc.

Chciałam już pójść ale Ojciec młodego zatrzymał mnie  kładąc swoją rękę na moim ramieniu, powiedział>

Stanisław:Dziękuje, na pewno skorzystamy z waszej pomocy.

Zdecydowanym krokiem odeszliśmy z tego terenu mając nadzieje że będzie dane nam jeszcze zobaczyć się z naszymi nowymi znajomymi.Teraz współpraca między ludzka będzie bardzo przydatna, nie wiemy jak rozprzestrzenia się ta zaraza i czy wszyscy mogą od tak się przemienić więc lepiej trzymać się razem.A przynajmniej na razie...

W między czasie naszej wędrówki w stronę najbliższego parkingu do którego mieliśmy jakieś kilka kilometrów, chłopcy zaczęli wypominać mi to że dałam tam tym ludziom część naszych zapasów i uzbrojenia.

Wiktor: To raczej nie był najlepszy pomysł...

Ja: Na pewno lepszy niż zabranie ich od razu do bazy nie mając żadnego środka transportu.

Arek: Ale nie uważasz że lepiej byłoby  w ogóle im nic nie dawać?

Paweł: Jeśli ta epidemia potrwa dłużej to każda część jedzenia będzie bardzo potrzebna i nie będziemy mogli sobie pozwolić na taką rozrzutność.

Ja: Spoko rozumiem ale weźcie pod uwagę że dzięki tej mojej rozrzutności możemy zdobyć dwóch nowych mieszkańców bazy a to mogłoby pomóc w ...we wszystkim.

Patryk: W sumie każda para rąk przyda się w rozbudowie naszego schronienia, chociaż nawet nie wiem jak wygląda ...

Ja: Wielki budynek , okna bez klamek, zakratowane okna, wszędzie drzwi które można zamknąć na klucz oddzielające każde pomieszczenie i każdy korytarz tworząc bardzo bezpieczną przestrzeń.Takie więzienie tylko że teraz w nim to my jesteśmy nauczycielami.

Arek: A kto wami dowodzi?

Ja: W sumie to ja... razem z moimi kolegami z klasy jako nieliczni przeżyliśmy ten cały atak zgnilców , oczyściliśmy budynek z zabitych i z żywych trupów , znaleźliśmy szkolny magazyn z żarciem na długi czas, przysposobiliśmy jedno piętro do noclegów, i takie tam .... Wystarczyło trochę ich przekonać do działania .

Wiktor: Dlaczego akurat ty postanowiłaś zacząć działać? Przecież mogłaś dać poradzić wami przypadkowemu lalusiowi klasowemu...

Ja: I co wtedy? Zginęlibyśmy pierwszego dnia ...Musiałam zachować zimna krew i jakoś dać sobie z tym rade...

Paweł: A gdzie twoi rodzice?Czy oni....no wiesz...

Ja:Spoko żyją...są bezpieczni...tak myślę...

Patryk: Będzie dobrze szefowo.

Ja: ?

Wiktor: No co chłop dobrze gada, w końcu to ty nami dowodzisz od samego początku....

Ja: Jak tam chcecie.

...Time skip...

Na reszcie zakończyliśmy tę wyczerpująca podróż na parkingu jednej z stacji benzynowych.Wiedząc że Paweł wciąż nie jest zachwycony z mniejszej ilości pożywienia w plecaku postanowiłam przeszukać sklepik wewnątrz budynku, a chłopcy zajmą się w tym czasie kradzieżom auta.Od razu przeszłam do rzeczy... Upewniając się czy teren wokół jest czysty weszłam ostrożnie do wnętrza , pusto...Ani jednej żywej lub martwej osoby, fajnie . Nagle z znikąd wyskoczył na mnie jeden walnięty zgnilec w ubraniu roboczym, najwidoczniej były pracownik stacji benzynowej.Zaczęłam się z nim szarpać a przynajmniej próbowałam go odepchnąć go na tyle aby wyjąć z kieszeni naładowaną broń. Niestety ten zgnilec okazał się  na tyle silny by zdołał mnie wywalić na plecy . Chciałam go z siebie zrzucić ale nawet martwy warzy swoje.Już prawie mi się udało go z siebie pozbyć ale....on ugryzł mnie w nadgarstek....ten martwy debil mnie ugryzł, nie jest dobrze. Oderwałam swoją rękę z pomiędzy szczęk i z całej siły odrzuciłam go od siebie jak najdalej. Nie chcąc denerwować moich towarzyszy złapałam metalowe krzesło stojące samotnie przy ladzie i z całej boskiej siły przypierdzieliłam zombiakowi w głowę.Ten zatoczył się na ścianę i powoli się osuną na ziemię.Chcąc czy też nie spojrzałam na swoją rękę... to wcale nie wyglądało dobrze.Podeszłam do działu z lekami i chwyciłam pierwsza lepszą buteleczkę z woda utlenioną i spirytusem. Wleciałam jak oparzona do łazienki i zalałam cała zawartości opakowania ranę.Ból był tak wielki że ledwie dałam rade utrzymać się na zgiętych już nogach.Mimo chęci krzyku nie powiedziałam nawet słówka, nie chce by inni dowiedzieli się o tym .Skoro nie wiemy jak rozprzestrzenia się wirus to możliwe jest że .... nie ma mowy bym zmieniła się w to obrzydliwe coś.Wróciłam jeszcze do medykamentów i zabrałam kilka bandaży i maści odkażających.Nawaliłam tej mazi na ranę tyle ile tylko zdołałam wycisnąć z obu opakowań następnie nakładając opatrunek i zawiązując go dużą ilością bandażu. Na drugiej ręce również zawiązałam bandaż by mieć wymówkę że z nerwów zaciskam ręce w pięści a paznokcie dostatecznie już poraniły moje ręce więc zawiązałam na nich bandaże. To może się udać ale ...nie chce narażać resztę grupy na nie bezpieczeństwo, więc będę musiała bardzo uważać na swoje zachowanie. Gdy już zabezpieczyłam ślad po ugryzieniu,wyjęłam z pod lady całą rolkę reklamówek i zaczęłam pakować wszystkie znalezione frykasy, było tego znacznie więcej niż na początku zakładałam widząc na wpół pełne półki.Gdy już spakowałam wszystko co tylko dało się podnieść, z nudów zaczęłam bawić się znalezionym pod kasą telefonem, lepszy model niż mój... Spakowałam go po chwili namysłu do kieszeni obok broni i zakapowana po brzegi wyszłam na zewnątrz gdzie czekali na mnie zdyszani i wykończeni debile nie mogący wybić jednej małej szybki w samochodzie...porażka.

Ja: Co robiliście przez ten cały czas gdy ja ciężko harowałam ...Po co chcieliście wybijać szybę skoro wystarczy wejść pod samochód i sięgnąć ręką.

Arek: ŻE CO?!

Ja : Pod samochodem leży jego właściciel i kluczyki wystają mu z tylnej kieszeni spodni, ruchy nie mamy całego dnia na wasze wygłupy.

Paweł: I dopiero teraz nam to mówisz?

Patryk: Wyciągamy typa na trzy...TRZY!!!

Po chwili zwłoki zostały siłą wyciągnięte z pod samochodu , Wiktor złapał kluczyki do ręki i powiedział>

Wiktor: Teraz ja prowadzę.

Ja: Dlaczego nie ja?

Paweł: Bo po wypadku powinnaś trochę ochłonąć i odpocząć.

Nie chcąc się kłócić z chłopakami dałam za wygraną i całkiem wykończona razem z Arkiem wpakowałam wszystkie pakunki do bagażnika nowej fury.Trafił nam się bus...Na serio ...Wielki biały wóz który jest widoczny jak .... po prostu koszmar.Taki samochód ma tylko dwa plusy, po pierwsze mogę rozłożyć się na dwa miejsca siedzące i się zdrzemnąć a po drugie nie muszę siedzieć ściśnięta tyłkiem z chłopakami.Wpakowałam się na sam tył i cichutko czekałam na odpalenie silnika.Przez całą drogę chłopaki puszczali jakieś bardzo skoczne kawałki, nie pamiętam jakiej nazwy były to utworu ale bardzo wpadały w ucho.Nagle dotarło do mnie... TEN DEBIL NIE WIE DOKĄD JECHAĆ!!!

Ja: Wiktor won z miejsca kierowcy...

Wiktor: Dlaczego ?

Ja:bo ty nawet nie wiesz dokąd jechać...

Wiktor: (Nazwa szkoły,nie mam pomysłu)

Arek: Teraz już wiemy wszyscy.

Ja: Skąd wiesz dokąd jechać?

Wiktor: Przecież wiem gdzie chodzi moja siostra, zapomniałaś?

Ja: Przepraszam cię , dostałam laga mózgu idę jeszcze odsapnąć.

Usiadłam z powrotem na swoim miejscu pozostawiają Wiktora na miejscu kierowcy,w sumie mały odpoczynek od ciągłego uważania na drogę mi się przyda.Nagle zaczęłam się dziwnie czuć, tak jakby połowa ciała mi zdrętwiała a druga zaczęła się sama poruszać... coś bardzo dziwnego.Głowa zaczęła mnie strasznie piec jak podczas czterdziesto stopniowej gorączki, a ręce zaczęły strasznie marznąć. Czułam się potwornie , tak jak jeszcze podczas żadnej choroby, poczułam się senna...

Co stanie się z Wandą?

Czy nasi bohaterowie dotrą w całości do upragnionej bazy?

Czy napotkani podczas podróży ludzie dołączą się do grupy?

Czy Wanda postąpiła słusznie nic nie mówiąc reszcie grupy?

O tym w następnym dłuższym około trzytysięczno słownym rozdziale.

P.S. sorry że taki krótki rozdzialik ale obiecuje poprawę.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top