Przykrości #2
Pozwolił, żeby jego krzyk odbił się echem w pustym mieszkaniu.
Skulił się na kanapie, zaciskając dłonie na chropowatym kocu. Zamknął oczy, wtulił twarz w obdarte oparcie.
Kolejny przebłysk. Kolejne wspomnienie.
Nawet nie próbował hamować łeż, które płynęły mu po twarzy i znowu moczyły ubranie. Czuł, że cały się trzęsie, że zaciskana szczęka zaczyna wręcz boleć.
Kolejny przebłysk. Mruknął coś głucho i gwałtownie zasłonił głowę, wyrywając sobie przy okazji parę włosów.
Krzyczeli. Znowu krzyczeli w jego głowie.
Powoli wziął oddech i wypuścił go. Wziął i wypuścił. Pomocy, krzyczało w nim wszystko. Niech ktoś mnie obejmie, pozwoli wykrzyczeć na głos ból, aż do zdarcia gardła...
Nie.
Nie było nikogo, na kim mógłby się oprzeć, nikogo, kto mógłby go przytulić i pocieszyć, nawet słowami bez znaczenia. Był on. Było ludobójstwo. Było cierpienie.
Nie pamiętał, kiedy spadł z kanapy, ale kiedy usłyszał kroki, leżał na ziemi. Zacisnął zęby jeszcze mocniej, czując coraz mocniejszy ból. Nie zamierzał krzyczeć. Nie.
Materiał koca drapał go po twarzy, trząsł się na ziemi jak paralityk. Kolejne wspomnienia pojawiały mu się przed oczami i kolejny ból, kolejna pustka, kolejny fragment cudzego cierpienia.
Mógłbyś to wyciszyć, mógłbyś...
NIE.
Nie stłamsił tego w sobie i nie krzyknął, aż kroki, ciągle wybrzmiewające w mieszkaniu, ucichły przy akompaniamencie trzaśnięcia drzwi. Dopiero wtedy sobie pozwolił na szloch, głośny i wcale nie ukrywany.
Im lepiej było odchodzić, gdy zmuszał się do czucia TEGO.
Na palcach miał krew, ale nie wiedział skąd. Nie, nie na palcach. Na piersi. Na skroni. Pływał w niej, oblepiała jego ręce, dłonie, które były zimne jak dłonie trupa.
Czyjaś twarz przed oczami. Nie znał jej. Ciepło w sercu.
Ból.
Pustka.
Skulił się jeszcze bardziej, obejmując rękami chude kolana. Bandaż drapał materiał.
Słaby jesteś, zbeształ się. Nie możesz wytrzymać?
Pozwolił, żeby na chwilę wykwitła w nim nienawiść, czysta, pewna nienawiść, niczym płomień na materiale łatwopalnym. Znienawidzona twarz zamajaczyła przed oczami. Złość dodała mu sił, gdy znowu przeżywał czyjąś śmierć.
Głupiś, pomyślał znowu, czując łzy na dłoniach. Przynajmniej możesz ich uhonorować. Na wojnie nie mogłeś.
Jego własne wspomnienia przemieszały się ze wspomnieniami umierających, bolesna mieszanka bólu i cierpienia. Krzyknął. Skulił się. Zacisnął zęby.
Wytrzyma.
Ktoś, prosiła jednak jakaś część jego duszy. Ktoś, ktokolwiek. Ktoś, kto obejmie, ktoś, kto...
Tak jak zawsze,
nie było jednak
nikogo.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top