11# (Austria, Szwajcaria, Polska, Litwa)

Ostrzeżenia: Dark!. Krew. Śmierć. Ogólnie brutalność.
Realia.

Tak naprawdę nigdy nie dawałam takiego ostrzeżenia, ale to jest tu dość adekwatne. 

A! I przekleństwa, ale tylko na początku. I wcale nie ma ich za dużo.

Tekst przeznaczony jedynie dla dojrzałych odbiorców oraz osób, które uważają wojnę za bieganie z pistoletami na wodę. Jest to jedyny mój Shot, który można kopiować, podając wyłącznie mój nick jako autora. 

I dowolnie ucinać w miejscu gwiazdek.

Tylko dlatego, że właściwa akcja zaczyna się właśnie po pierwszych gwiazdkach.

***

Cisza obozowa to nie jest cisza, uznał Roderich w myślach. Ta cisza jest inna. Głośna. Zawsze. Nawet tu, na tyłach, daleko za ostatnimi liniami obrony, niedaleko białych namiotów dla rannych... Nawet tu nie jest cicho. Szepty. Wołania o pomoc. Okrzyki bólu, dźwięk cichych rozmów. Trzask rozpalonego nielegalnie ogniska.

To była cisza, do której zdążył przywyknąć.

Rozległ się dźwięk ściąganego kapsla i jego towarzysze pochylili się nad zwykłą butelką, zerkając na nią podejrzliwie.

- Będzie - zawyrokował w końcu niski blondyn z miną znawcy. - W końcu nic innego nie mamy.

- Dawaj spróbować - mruknął drugi z mężczyzn, też ze złotymi włosami i zielonymi oczami. Jedynymi wyraźnymi różnicami pomiędzy nimi był wzrost, wiek i długość włosów. - Smakosz się znalazł - dodał jeszcze, a następnie pociągnął łyk. Skrzywił się, otarł usta rękawem i spojrzał na butelkę krytycznie. - Paskudne - napił się jeszcze raz.

- Daj - brązowowłosy, młody mężczyzna odebrał blondynowi butelkę i sam się napił. - Faktycznie, paskudne - powiedział z nieśmiałym uśmiechem. Gdy niski chłopak, który odzywał się pierwszy, prychnął, niebieskooki oddał mu trunek. - Sam spróbuj, jak nie wierzysz.

Roderich patrzył, jak blondyn pociąga łyk, a później wypija jeszcze trochę, pomlaskując w zamyśleniu.

Feliks Łukasiewicz, przypomniał sobie. Młody chłopak, mógł mieć koło dwudziestu lat. Wydawał się za drobny na okropności wojny. O dziwo, jakoś sobie radził. Zwłaszcza jako wywiadowca - niewielki, szybki i zwinny. Potrafił być wszędzie i nigdzie jednocześnie.

W pamięci Rodericha pojawił się obraz tego samego chłopaka, leżącego na noszach i wrzeszczącego z bólu. Pamiętał, jak młody zwijał się i płakał, rozpaczliwie wzywając pomocy. Upadł wtedy koło niego, ale nie wiedział, co może zrobić. Dopiero ciemnowłosa sanitariuszka wzięła Feliksa do jednego z namiotów.

Krew była tak czerwona.

Przejechał wzrokiem dalej. Nieśmiały Toris Laurinatis, który okazywał się zaskakująco skuteczny na polu walki, znowu lekko się uśmiechał. Siedział trochę nienaturalnie, jakby cały czas uważał na lewą nogę. Chyba był ranny, ale Roderich nie pamiętał, żeby ktoś zmieniał mu opatrunek, a na jego spodniach nie było już śladu krwi.

Ponury blondyn po jego prawej nazywał się Vash Zwingli. Wiecznie poważny, zazwyczaj pozostawał nieco z boku wszystkich zgromadzeń. O kolano opierał jeden z karabinów typu Mauser. Roderich nigdy nie był pewien, który to model. Było ich bardzo dużo - i to nie licząc osobistych przeróbek, których czasem własnoręcznie dokonywali żołnierze.

Może to Karabiner 98, jeden z najpopularniejszych w armii niemieckiej? Ale miał dziwną ładownicę. Jakby...

Vash odebrał kaszlącemu Łukasiewiczowi butelkę i spojrzał w oczy Rodericha, wyrywając go z zamyślenia.

- Hej, a ty nie chcesz, książę? - Zwingli machnął przedmiotem, rozlewając wokół nieco alkoholu. Ognisko zasyczało w zetknięciu z płynem i wybuchnęło nieco większym płomieniem. - Prędko się nie napijesz, jeśli w ogóle...

- Nie pijam tanich trunków, dziękuję - odpowiedział spokojnie Roderich. Poprawił zakrwawiony bandaż na ręce. - I nie nazywaj mnie tak. Mam imię i nazwisko.

Vash parsknął i zmienił pozycję na półleżącą, ostrożnie kładąc koło siebie karabin. Butelkę podał Feliksowi i z nagłą nostalgią zapatrzył się w ogień płonącego między nimi ogniska.

- I jak się czujecie? - zapytał cicho. - Jutro szturm, wracamy na pierwszą linię okopów.

- Stary, nawet nie mów - Łukasiewicz podał alkohol Torisowi, a sam przymknął oczy i odchylił głowę do tyłu. Dopiero wtedy dobrze było widać pokaźnych rozmiarów bliznę na policzku. - Wszystko się we mnie buntuje, jak o tym myślę. Spierdolę stąd, serio. Kiedyś po prostu... Po prostu zniknę. Jak kamfora.

Powiedział to specyficznym, tęsknym tonem. Toris westchnął.

- A to tak ładnie wyglądało na plakatach, co? Wojsko, walka, bohaterstwo, krew, cześć i chwała! A tu...

- Pierdolone piekło - podpowiedział usłużnie Feliks. - Rozczarowaliście się, co? Plakaciki takie ładne, rzeczywistość już nie?

- Nie przeklinaj, proszę - Roderich spojrzał na żołnierza surowo. - Nie lubię przekleństw.

- Co, delikatne książęce uszy więdną? - blondynowi wyraźnie nie przypadły do gustu jego słowa. - Powiem wam, jaka jest prawda. Jesteście tu z własnej, pieprzonej woli! Nawaliliście, ale przynajmniej mieliście jakiś wybór! - w Feliksie narastał gniew. Chwycił butelkę, pociągnął łyk i cisnął ją do ognia, uciszając momentalnie wszystkie okrzyki sprzeciwu. Skulili się odruchowo, gdy podsycony alkoholem ogień wystrzelił w górę, a wokół posypały się kawałki szkła. - Dlaczego MI nikt nie dał cholernego wyboru?! Dlaczego nikt nie spytał, czy chcę być owieczką prowadzoną na rzeź?! Dlaczego porusza się mną jak pionkiem na szachownicy?! Dlaczego tu, kurwa, jestem?! - chłopak uderzył dłonią o ziemię. Mocno zaciskał zęby, przez jego twarz przemknął cień szaleństwa.

Jakby na potwierdzenie jego słów, nocne powietrze przeszyły pociski, a słowa zagłuszył głośny huk artylerii. Po chwili ostrzał skończył się, i okopowa cisza - przerywana szeptami, krzykami rannych, trzeszczącym ogniskiem i dalekim odgłosem wystrzałów - znowu objęła ich i przypomniała o bolesnej rzeczywistości.

Zapadło ciężkie milczenie, przerywane tylko dyszeniem Łukasiewicza i gorączkową gonitwą myśli. Nikt nie odpowiedział na jego krzyki, nikt nie miał sił nawet się odezwać.

Po sporej chwili chłopak opuścił głowę, zasłaniając twarz przydługimi włosami i zaśmiał się nerwowo.

- Przepraszam was wszystkich - skulił się lekko. - To nerwy. Dawno nie byłem na froncie. Myśl, że muszę jutro uczestniczyć w szturmie i mogę znowu zostać postrzelony, po prostu mnie przeraża. Zresztą i tak trochę mi odbija. Nie bierzcie tego do siebie. Ja tak... ja tak co jakiś czas.

Żaden z jego towarzyszy nie odpowiedział. Takie wybuchy faktycznie zdarzały się już wcześniej. Mało kto jest tutaj naprawdę zdrowy psychicznie, pomyślał Roderich z nostalgią. Najtwardsi mieli tylko chwile załamania. Inni kończyli gorzej.

- Mnie też nikt nie pytał o zdanie. Po prostu wcielili mnie do wojska. Nawet pomimo tego, że nie jestem obywatelem Niemiec - Toris nie patrzył nikomu w oczy. - Zresztą... co to za różnica? Z własnej czy nie własnej woli, siedzimy w tym bagnie wspólnie. Cholera - dodał cicho, poprawiając ułożenie nóg. Vash zmarszczył brwi.

- Myślałem, że już cię wyleczono? - mruknął pytającym tonem, wymownie wpatrując się w lewą nogę Laurinatisa. Roderich w myślach przyznał sobie punkt za spostrzegawczość. - A ty zachowujesz się, jakbyś dalej był chory...

- To jest dziwne - brązowowłosy uśmiechnął się niepewnie. - Zdarza mi się odczuwać ból nawet pomimo tego, że już wszystko w porządku. Jakby mój umysł...

- ...dalej myślał, że jesteś ranny? - Roderich pokiwał głową. - Słyszałem o tym. Podobno to jeden z dowodów na moc podświadomości.

- Książę odezwał się z własnej woli! - Vash przekręcił głowę. - Więcej wielebnych mądrości?

Roderich syknął, z irytacją unosząc brwi.

- Dlaczego właściwie książę? - spytał Feliks, patrząc na mężczyzn bez zrozumienia. - To, że Roderich zachowuje się nieco dziwnie to fakt, ale dlaczego?...

- Bo należał przed wojną do rodziny szlacheckiej - Vash uniósł kąciki ust w ironicznym grymasie. - Mały synek rodziców. Widzisz jego okularki i ręce? To dłonie artysty, nie wojskowego. Człowieka próżnego, który nie para się pracą fizyczną. Gardzę takimi ludźmi. Pewnie od dziecka niczego ci nie brakowało? - zwrócił się do Rodericha. - Małe książątko.

- Gdyby niczego mu brakowało, jego rodzice nie dopuściliby, żeby znalazł się tu, w wojsku, prawda? - zapytał retorycznie Toris.

- Masz rację, Zwingli - Roderich zignorował Laurinatisa i spojrzał w ciemne niebo. - Zawsze wolałem fortepian od łopaty. Matka kochała sztukę i muzykę, więc swojego jedynego syna uczyła delikatności i manier. To ojciec zapisał mnie do wojska, praktycznie bez mojej zgody. "Przynieś chwałę Niemcom" mówił. "Wierność ojczyźnie!". Co z tego, że jestem z Austrii?... I tak w końcu wylądowałem na froncie. Bezbronny i zgubiony jak dziecko. Ale teraz... Teraz swoje już przeszedłem i nie sądzę, żebyś musiał mnie obrażać w ten sposób. Na pewno jestem mniej doświadczony w wojaczce niż ty. Ale to nie jest wojna, na której liczą się umiejętności. To jest cholerna rosyjska ruletka. Trafią, nie trafią, kij wie. Więc proszę. Odpuść.

Sztywna, pompatyczna przemowa odniosła chyba zamierzony skutek, bo Zwingli zamilkł.

- Dobra - rzucił krótko po chwili namysłu i wrócił do wpatrywania się w ogień.

Tej nocy nie powiedzieli już niemal nic więcej.

***

Feliks przestąpił z nogi na nogę i skulił się, przeklinając pod nosem z wyraźnym zdenerwowaniem. Toris położył koledze rękę na ramieniu, uciszając go sykiem. Ostrzał artyleryjski ciągle trwał, dziurawiąc pole niezliczoną ilością głębokich dziur. Z daleka widzieli, jak w powietrze wylatuje ziemia, kawałki drewna oraz poszarpane fragmenty leżących na ziemi niczyjej ciał.

- Wszyscy gotowi? - rozległo się szeptem pytanie.

Roderich poprawił ciężki, niewygodny, stalowy hełm i chwycił do ręki karabin. Teraz liczyło się tylko to, jak szybko uda im się przedrzeć do okopów wroga. Lub... Czy w ogóle im się uda. Pociągnął nosem. Połatany, wyświechtany i brudny mundur leżał na nim jak worek. Był przemoczony i było mu zimno, co skutkowało katarem. Do tego znowu bolała go prawa ręka.

Był jednak świadomy tego, że miał bardzo dużo szczęścia. Nie siedział w okopach zbyt długo z powodu poważnej choroby, a dzięki temu przynajmniej chwilowo zniknęło dla niego widmo całej gamy przypadłości, na które zapadali żołnierze. Wachlarz był niezwykle zróżnicowany. Od zwykłego zapalenia płuc czy pięciodniowej gorączki, której bakterie przenosiły wszechobecne wszy, aż po tak zwaną "stopę okopową", czyli martwicę tkanki stóp, wywołaną ciasnym obuwiem, niskimi temperaturami i ciągłą wilgocią. Wystarczało zwykłe błoto, żeby - po jakimś czasie - zacząć chorować.

Żołnierze bali się tej choroby jak ognia, bo była niesamowicie popularna. Nieleczona - a kto leczyłby leżącego w okopach człowieka, zapytał się Roderich - prowadziła do amputacji. Czyli wystarczyło postać sobie w błocie przez parę dni, a potem można było żegnać się ze stopami.

Biorąc pod uwagę to, co widział, parę osób, które wcześniej mijał, zapewne zaczynało mieć typowe objawy. Brak czucia, ból. Może część się uratuje, szybko susząc nogi. W końcu pierwsza linia miała zostać zmieniona przez drugą. Jednak... Nie. Na pewno nie każdy będzie miał tyle szczęścia.

Obejrzał się. Po jego lewej stał Vash, z marsową miną oglądający dokładnie swój karabin. Dostrzegł wzrok Rodericha, ale uniósł wyłącznie brwi i wrócił do swojego zajęcia. Jakby go ignorował.

Mężczyzna sprawdził, czy przyczepiona do paska maska dobrze trzyma się na swoim miejscu. Ostatnim, czego by chciał, był atak gazowy. Miał nieprzyjemność widzieć zwłoki żołnierzy, którzy nie zdążyli założyć maski gazowej po użyciu gazu musztardowego.

Próbował odgonić obrazy z głowy - zaczynało mu robić się niedobrze. Poparzone drogi oddechowe, pęcherze, otwarte rany i ten straszny, zwierzęcy wrzask, który niektórzy potrafili z siebie wydusić przed śmiercią...

Skulił się w pół, zasłaniając usta. Dyszał w panice, trzęsły mu się ręce. Nie myśl, upomniał się surowo. Nie możesz panikować! To prosta droga do grobu!

Ktoś położył mu rękę na plecach. Uniósł głowę - Vash i Feliks zerkali na niego niepewnie. Gdzieś z tyłu czaił się Toris.

- Dobrze się czujesz?

Pokręcił przecząco głową i kucnął, zaciskając ręce na materiale spodni. Jakoś pocieszało go to, że w ich oczach też widział strach.

- Coś mi się... Przypomniało - powiedział cicho, przecierając załzawione oczy. - Zaraz dojdę do siebie.

Zwingli wyprostował się nagle.

- Zaraz, to wyruszamy - powiedział poważnie, zakładając bagnet na swojego Mausera. - Zbieraj się do kupy szybko.

Roderich przytaknął i zamknął oczy. Łąka pełna pięknych kwiatów, dźwięk fortepianu...

Niestety, tego dnia nie podziałało. Trawa w jego wyobrażeniu zalana była krwią i usłana ciałami żołnierzy, a fortepian przypominał bardziej kościelne organy. Przygryzł wargę i wstał chwiejnie. Poprawił okulary. Feliks był blady, Vash postukiwał nogą w błoto, patrząc gdzieś ponad nich. Tylko Toris wyglądał na spokojnego, ale zdradzały go kurczowo zaciśnięte na karabinie dłonie. On też się bał.

Jak chyba wszyscy.

Ucichła artyleria i moździerze, padł rozkaz. Setki zgiętych w pół żołnierzy, w tym on, po omacku wygrzebali się z pierwszej linii okopów i ruszyli przed siebie. Zadanie było proste: sformować parę drużyn, przebić się przez zasieki i dostać do okopów wroga. Zlikwidować mordercze działka CKM oraz każdego, kto stanie na drodze i nie będzie miał na sobie niemieckiej flagi. Umocnić się w zajętej pozycji. W teorii brzmiało to miło, przyjemnie i prosto.

Niestety tylko w teorii.

Roderich skupił się na sobie. Nogi zapadały mu się w błocie, karabin obijał o bok, oczy zalewał pot. W ciemności widział tylko ciemną, płaską połać ziemi oraz daleki zarys linii zasieków, do której tak uporczywie biegli. Za sobą, koło siebie i przed sobą dostrzegał poruszające się sylwetki ludzi, którzy, tak jak on, rozpaczliwie parli przed siebie.

Potknął się i wzdrygnął, gdy zdał sobie sprawę, że omal nie przejechał się na czyjejś ręce. Przełknął ślinę, ale nie zatrzymał się w miejscu. Koledzy z pierwszej linii uprzedzali - po ostatnim, przegranym szturmie pole walki, zwłaszcza przy zasiekach, usłane było zwałami trupów.

Padły pierwsze strzały. Czyli już ich widzieli. Zaczynało się.

Biegł jeszcze chwilę, aż do momentu, gdy rozległ się charakterystyczny odgłos i zabrzmiały stanowiska ciężkich karabinów maszynowych. W głowie Rodericha zapaliła się czerwona lampka ostrzegawcza, szybko przypadł do ziemi. Starał się zignorować to, że jest cały w błocie, a nogę trzyma na czymś podejrzanie miękkim. CKM. Zasięg celnego ognia bezpośredniego tysiąc metrów, przypomniało mu się. Ogień pośredni pogłębiany - czyli tak zwane strzelanie "na ślepo" - nawet do dwóch i pół kilometra. Tu, tak blisko, działko spokojnie mogłoby go trafić.

Widział, że parę innych osób też padło w błoto. W idealnym momencie - rozległy się wrzaski bólu i pierwsza linia atakujących nieco się załamała, gdy część osób runęła bezwładnie na ziemię. Roderich zasłonił twarz ramieniem, gdy gdzieś obok wybuchnął granat, zasypując go deszczem ziemi i kamyków. Parę z nich trafiło go w lewe ramię, lekko raniąc, parę odbiło się od stalowego hełmu. Na moment stracił słuch. Co prawda rzucanie granatem w ten sposób - na oślep, tuż ponad zasiekami - było idiotycznym marnowaniem amunicji i czystą głupotą, jednak mężczyzna nie miał zamiaru czekać, aż przeciwnik wykorzysta okazję i spróbuje jeszcze raz, tym razem przez czysty przypadek trafiając prosto w jego głowę. Natychmiast zrezygnował z leżenia i poderwał się na nogi, rzucając się do przodu w jednym zrywie.

Niektórzy z żołnierzy próbowali już przeciąć ostre, kolczaste druty zasieków. Na wpół zasłaniając się, na wpół odsuwając od licznie leżących ciał, mężczyźni starali się przeżyć do momentu, gdy droga będzie przeczyszczona.

Straty szły w setki, jednak ludzi jakby wcale nie ubywało. Cudem dobiegając do siatki, Roderich rozejrzał się rozpaczliwie i zanurkował za utworzony z trupów stos. Starał się nie zwracać uwagi na ohydny, mdlący smród rozkładu ani gnijącą skórę zwłok. Zasłonił usta brudnym rękawem. Cyknięcie CKM-u i ciała ożyły, podrywane i masakrowane serią z karabinu maszynowego. Przynajmniej nie masakrują mnie, pomyślał, chociaż nie mógł się pozbyć uczucia absolutnego obrzydzenia, gdy obryzgiwały go fragmenty tkanek.

Przekręcił głowę i dostrzegł obok siebie wysoką, zwalistą sylwetkę. Otarł twarz, brudząc ją jeszcze bardziej, a później przyjrzał się dokładnie.

Wysoki, postawny mężczyzna ubrany był w charakterystyczny "plecak". Roderich zaklął i zamknął oczy, gdy zorientował się, na kogo patrzy. Odwrócił głowę.

Nie minęła chwila, a usłyszał charakterystyczny szum, poczuł ciepły powiew na skórze i rozległy się potworne wrzaski.

- Miotacz ognia - wyszeptał do siebie, wychylając się nieco zza osłony. - Kleif, miotacz średni plecakowy, waga około trzydziestu sześciu kilogramów, pojemność szesnaście litrów - dodał. Normalnie ocenianie uzbrojenia pomogło mu oderwać się od rzeczywistości i na chwilę przywrócić równowagę... Ale gdy tylko popatrzył zza ręki jednego z trupów, zrozumiał, że w obecnej sytuacji to zwyczajnie za mało. Później krzyknął. Nie słyszał swojego głosu, ale wrzeszczał, starając się zagłuszyć wycie palonych żywcem żołnierzy i oderwać wzrok od niewyraźnych sylwetek osób, które zamieniły się w żywe pochodnie.

***

Walka wręcz trwała w najlepsze, gdy wpadł przez wygryzioną w zasiekach drogę, nie starając się nawet specjalnie omijać rannych, martwych i umierających. Po prostu leciał przed siebie, potykając się, przeklinając i chwiejnie zataczając. Na końcu musiał dosłownie z obrzydzeniem odsunąć ułożone w stos trupy. Ręce aż po łokcie ubabrane miał świeżą krwią i innymi, mniej przyjemnymi substancjami; ciała były ciężkie i bezwładne. Znowu było mu mocno niedobrze.

Nieważne, ile razy przez to przejdę, pomyślał Roderich, odpychając ciało sporego, ciemnowłosego mężczyzny z przestrzeloną głową. Ja do tego nie przywyknę.

W końcu wypadł na otwartą przestrzeń.

Rozejrzał się szybko. Okolicę podświetlały systematycznie włączane miotacze, płonący ludzie i przedmioty, całe w ogniu. Noc nabrała krwistoczerwonego, ohydnego koloru. Wszędzie toczyły się zażarte walki, głównie wręcz.

Oddychał płytko, ponieważ pole niedawnej bitwy przy wejściu, wygryzionym przez zasieki, spowite była mgiełką o metalicznym smaku i zapachu. Chwycił mocniej bagnet i zanurkował do przodu.

Kątem oka zauważył stanowisko CKM, czyli płytki dół, obłożony charakterystycznymi workami. Kulący się na posterunku ludzie ostatnimi siłami, zażarcie bronili pozycji. Roderich zobaczył, jak jeden z Niemców wyciąga granat. Zauważył też, że jeden z miotaczy zmienił kierunek walki, wyraźnie kierując się do tego stanowiska. I wiedział, że dla tych ludzi zaraz nadejdzie bolesny koniec. Nie obronią się, nie ma szans.

Zareagował odruchowo, w ostatnim momencie unosząc przed sobą karabin. Zablokował cios jednego z cudzoziemców. Zdążył jeszcze zobaczyć zaskoczony wzrok tamtego i jego czarne wąsy, gdy bagnet wbił się w brzuch jak w masło. Wyszarpnął broń, na ziemię polała się krew, a wróg upadł na kolana. Trzymał się uporczywie, jakby próbował chwycić wnętrzności albo zatamować krwotok.

Po chwili leżał już na ziemi, a w niewidzących oczach odbijały się płomienie.

Roderich dyszał. Obrzucił okolicę szybkim spojrzeniem, czy aby na pewno nie czeka go kolejna taka niespodzianka, a potem pobiegł do przodu, przemykając pomiędzy zwartymi w walce ludźmi. Mijał ich, próbując robić to jak Feliks - szybko, sprawnie, poruszając się krótkimi zrywami. Jednak musiał sam przed sobą przyznać, że co chwilę zwracał na siebie uwagę.

W końcu zobaczył przed sobą zarys okopów. Ruszył w tę stronę, przy okazji pomagając jednemu z Niemców poradzić sobie z przeciwnikiem. Został za to nagrodzony kiwnięciem głowy.

Ręce pewnie pieczą jak cholera, pomyślał, dalej ruszając przed siebie. Ale nie przy takiej adrenalinie.

Gdy był niemal przy okopach i widział już nawet poruszających się w środku ludzi, poczuł, jak ktoś chwyta go za kostkę i runął przed siebie z głośnym okrzykiem, który i tak utonął w ogólnych wrzaskach. Upadł na twarz, prosto na jednego z trupów. Spróbował się poderwać, ale trafił ręką na coś mokrego i upadł ponownie, przejeżdżając twarzą po czole martwego mężczyzny.

Usłyszał za sobą kroki i obrócił się odruchowo. Stał nad nim mężczyzna z wzniesionym bagnetem, wyraźnie gotowy dobić go bez skrupułów. Roderich zdążył tylko zamknąć oczy, gdy rozległ się strzał i wróg runął na niego, zalewając mu usta świeżą krwią.

Zakaszlał, odrzucił ciało na bok i zwymiotował. Ktoś stanął obok, rzucając cień na ścianę okopów.

- Chwilę mnie nie ma, a ty już trupy całujesz, co, książę? - rozległ się słaby okrzyk i kolejne dwa strzaly. - Chyba... Powinieneś...

Roderich otarł usta i rzucił okiem na Vasha. Mężczyzna dyszał, z trudem opierając ciężar na lewej nodze. W ręce ściskał Mausera, z kącika ust oraz skroni płynęła mu krew, ciężki, stalowy hełm gdzieś zniknął. Jego mundur pokryty był plamami różnych płynów, głównie krwi. Jedną ręką trzymał się kurczowo za przestrzeloną nogę.

- Jesteś ranny! - Roderich z trudem poderwał się na nogi, biorąc do ręki swój karabin. Musiał wrzeszczeć, żeby przekrzyczeć dźwięki otoczenia. - Vash! Padnij!

Zwignli zareagował idealnie, upadając na ziemię z krzykiem bólu, ale unikając ciosu bagnetem, który tylko zarysował część jego ramienia. Roderich skoczył przed siebie, świadom, że jego towarzysz nie jest w stanie się bronić. Próbował osłonić się przed ciosem przeciwnika, ale był za wolny. Wrzasnął z bólu, gdy ostrze przejechało mu po żebrach.

Nagle wróg zamarł, a później upadł na bok, dławiąc się własną krwią i odsłaniając sylwetkę niskiego blondyna z zakrwawionym ostrzem bagnetowym w jednej ręce, a pistoletem w drugiej.

- Cześć - odezwał się, odrzucając na bok przydługie kosmyki. Stały się czerwone, gdy przejechał po nich dłonią. - Radziłbym wyjść. W końcu tu jest ich więcej.

- Zwingli. Musisz pomóc mi go wydostać - odpowiedział rozpaczliwie Roderich. Próbował przekrzyczeć wszechobecny zgiełk, ale szło mu to marnie. Widział, jak Feliks mocno się krzywi. - Błagam. On zginie, jeśli go tu zostawimy.

Blondyn rzucił szybkie spojrzenie na leżącego na trupach Vasha, a później ruszył przed siebie, omijając Rodericha szerokim łukiem.

- Nie mogę wam pomóc - usłyszał mężczyzna. - Chcę żyć. Za tobą.

Wyciągnął przed siebie pistolet i oddał dwa strzały. Później skoczył do przodu i rzucił się przed siebie, angażując się w brutalną walkę wręcz. 

Ciemnowłosy Austriak bezsilnie zacisnął ręce. Próbował zebrać myśli, obserwując taneczne kroki Łukasiewicza. Mężczyzna skoczył w lewo, przeturlał się, poderwał, postrzelił przeciwnika w brzuch, a następnie poderżnął mu gardło. A to wszystko w jednym, płynnym ruchu, nie gubiąc rytmu i nie potykając się. Z trudem oderwał wzrok od wyczynów Feliksa, dusząc w sobie zazdrość i przypadł do bladego Vasha. Przez sekundę gorączkowo zastanawiał się, co zrobić. Ocknął się dopiero, gdy niedaleko wybuchnął granat.

Zerwał kurtkę od munduru, pozostając tylko w koszuli. Zadrżał, ale z determinacją przycisnął materiał do nogi blondyna, aż tamten krzyknął z bólu. Rozległy się strzały, Roderich sięgnął po karabin, ale nie zdążył zareagować. Do okopu wskoczył młody Francuz - spojrzał na nich, uniósł broń i krzyknął coś w swoim języku. Ich oczy spotkały się. Chłopak miał przerażone spojrzenie, był zachlapany krwią, trzęsły mu się ręce.

Przez chwilę po prostu na siebie patrzyli, wrogowie na polu bitwy. Francuz powiedział coś, a następnie pokręcił głową, odkładając karabin, i pokazał na Vasha. Roderich nie zdążył nic zrobić - coś świsnęło mu koło głowy, a młody mężczyzna upadł na ziemię, dławiąc się swoją własną krwią. Z jego piersi wystawała rączka ostrza bagnetu.

Feliks podszedł do chłopaka obojętnie, a później wyciągnął broń z ciała jeszcze żywego mężczyzny. Tamten krzyknął z bólu, wokół polała się krew. Łukasiewicz jednym celnym kopnięciem uderzył podkutą metalem podeszwą prosto w gardło Francuza. Rozległ się okropny chrupot, prawie niesłyszalny w okolicznym hałasie, a później głowa chłopaka opadła bezwładnie na zgniecionym karku.

- Roderich, idziemy! - krzyknął Feliks. Zimne, zielone oczy napotkały przerażone spojrzenie Austriaka. Później dodał coś jeszcze, ale Roderich nie dosłyszał jego słów.

Z determinacją pokręcił głową i pokazał na Vasha. Łukasiewicz przewrócił oczami, a później obrócił się z wyraźnym zamiarem odejścia.

- A GDYBY TO BYŁ TORIS?! - wrzasnął w końcu Roderich. - NIE POMÓGŁBYŚ MU?!

Feliks zamarł i obrócił się powoli. Z nacięcia na jego czole płynęła krew, zalewając nos. Na jego twarzy znowu pojawił się ten szaleńczy wyraz co wcześniej.

- Zabiją nas za dezercję! Poza tym... Toris nie żyje - odpowiedział. Nie patrzył w ich oczy. - Widziałem, jak ginie.

Roderich poczuł, że coś ściska mu gardło, ale postanowił wykorzystać okazję słabości chłopaka.

- Pomóż mi - krzyknął. - On by tego chciał, prawda?

***

Roderich otwarł oko. Przez chwilę patrzył w niebo, a później przeniósł wzrok na swoje ręce. Już nie były poplamione krwią. Nie miał na sobie porwanego munduru. Nie ciągnął ze sobą ciężkiego ciała Vasha. Nie znajdował się we wrogich okopach. 

Faktycznie była osoba, która zapłaciła wtedy za dezercję. Dalej czuł z tego powodu ciężar winy.

Udało im się przedrzeć z powrotem do obozu. Feliks pomógł mu dotrzeć z Vashem do dwóch pięknych sanitariuszek - siostry rannego i ciemnowłosej dziewczyny, na którą wołali "Monako".

Jednak Łukasiewicz został po drodze ranny w plecy.

Gdy tylko jeden z dowódców, blondyn o błękitnych oczach, zorientował się, że wrócili, padło to skomplikowane pytanie "kto odpowiada za dezercję?"

Feliks od razu wziął winę na siebie i zwyzywał mężczyznę. Roderich dalej pamiętał jego ciało.

Przejechał dłonią po niesprawnym oku i westchnął. Życie jest cholernie trudne i niesprawiedliwie, uznał. Zerknął przed siebie.

- Przepraszam, chłopaki - mruknął. - Nie sądzę, żebym wytrzymał to dłużej.

Po raz kolejny spojrzał na świeże nagrobki. Tak naprawdę nowy był tylko ostatni po lewej - reszta była w tym miejscu od bardzo dawna, tylko pod postacią prostych, drewnianych krzyży.

Toris Laurinatis. Feliks Łukasiewicz. I w końcu... Vash Zwingli.

- Odszedłeś tydzień temu, a czuję się, jakby nie było cię milion lat, wiesz? - rzucił w powietrze. - Zasługiwałeś na życie. Wszyscy zasługiwaliście. A teraz... Wiecie, co sobie wymyślili? Drugą wojnę. Zaczęli kolejną walkę. Rozumiecie? Znowu. Dali się porwać jednemu maniakowi.

Przymknął oko i skulił się na ławce. Ostatnio wypił podłe wino, takie jakie - w jego wyobrażeniach - pili wtedy jego przyjaciele, siedząc przy ognisku. Jednak nie miało smaku ani zapachu. Nawet kolor nie był taki jak ten, który widział tamtej nocy. Wyłącznie wykonana z zielonego szkła butelka była podobna.

- Nie sądzę, żebym wytrzymał dłużej te sny. I poczucie winy. Zmarli nawiedzają mnie w nocy, krzyczą moje imię. Tylko wy milczycie. Dlaczego milczycie?

Oczywiście, tak jak zawsze, nikt mu nie odpowiedział.




*** Coś w rodzaju przypisów i ciekawostek.

Informacje o miotaczu ognia czy Karabinerze odnalazłam w necie, więc nie ręczę za ich prawdziwość. Znaczy jeżeli chodzi o konkretną markę.

Mogę zaręczyć jedynie za używanie karabinów typu "Mauser", bo ich jestem pewna.

W ogóle wszyscy moi bohaterowie mieli broń z tej firmy, ponieważ nawet pistolet Feliksa - Mauser C96 - był, jak wskazuje nazwa, spod tej marki. Ale przynajmniej bagnet, którym walczył, był Austro-Węgierski (z czego ciekawe, że bagnety AW były produkowane przez dwie firmy - węgierską i austriacką. Informowało o tym "logo" na jednej stronie klingi - na drugiej, w każdym wypadku wybity był dwugłowy orzełek [widziałam na własne oczy, mam w rodzinie dwa bagnety. Austriacki i Węgierski]).

Starałam się subtelnie obejść pewną "uroczą ciekawostkę" o której się ostatnio dowiedziałam o martwych ciałach. Ale nie lubię jej, więc wprost nie.

W Shocie nie ma niezwykle popularnych w pierwszej wojnie pułapek, ataku gazowego, czołgów ani lotnictwa - samolotów czy bombowców. Jest to spowodowane ograniczoną ilością tekstu. 

Vash stracił wtedy nogę.

A propo samej pierwszej wojny, moja pani od historii kiedyś powiedziała, że "dla Polaków wielką tragedią była druga wojna, ale dla zachodu to pierwsza była najkrwawszym i najstraszniejszym konfliktem w historii". Klaskam temu.

Pierwotna historia zawierała więcej głównego pairingu i Monako i Lichtenstein, ale za długo mi zeszło. Już mam cztery tysiaki słów. Ucięłam trochę sytuacji, przez co całość może wydawać się nieco nieskładna. 

Just sorry.

Dziękuję^^.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top