#2

Dalej tam był. I obserwował.
Feliks nie musiał nawet obracać głowy, żeby wiedzieć, jak wygląda. Potwór zrodzony z jego strachu. Wynik wszystkich wygranych i przegranych bitew, kłótni, rozlanej krwi. Bólu.
Kiwnięciem głową i szerokim uśmiechem podziękował stewardessie. Z jakimś wewnętrznym zadowoleniem zauważył, że oblała się rumieńcem. Oparł głowę na siedzeniu przed sobą, zasłaniając twarz blond włosami.
Ciekaw był, u kogo tym razem odbywała się konferencja. Prywatny samolot sugerował, że wybiera się do państwa, któremu nie brakuje pieniędzy. "Pewnie któregoś z G8" dodał w myślach. Z drugiej jednak strony być może ktoś inny dorobił się ostatnio sporej sumy pieniędzy i chce się tym pochwalić.
Potarł twarz dłonią. Takie rzeczy jak zarys stanu majątkowego innych państw powinnny być dla niego oczywiste. Powinien nie mieć problemu z ich określeniem.
Obrzucił poirytowanym spojrzeniem stojącą w kącie postać i niemal odruchowo zignorował dreszcz strachu, który go przeszedł. Szmaragdowe oczy nie zdołały zbyt długo obserwować potwora, ponieważ ich właściciel po prostu MUSIAŁ odwrócić wzrok. Przerażenie, które odczuwał, było zwyczajnie zbyt duże. Niszczyło rozum, zmuszało serce do szybszego bicia i zapierało dech.

Kiedy wszystko tak się popsuło?

Zaryzykował drugi rzut oka na swój Strach. Wysoką postać w szarych łahmanach, z długim paznokciami i zakrytą twarzą otoczoną ciemnością. Nie wiedział, na kim jego wyobraźnia wzorowała potwora. Strach nigdy nic nie mówił - zawsze stał, patrzył i czekał. Czekał.
Czekał.
Pojawił się po wojnie, gdy życie Polski nieco się ustabilizowało. Na początku odwiedzał kraj w snach. Przypominał okropności wojny. Martwych, którzy nigdy nie powrócą. Ofiary i bohaterów.
Później zaczął pojawiać się w realnym świecie. Feliks spotykał go co jakiś czas w miejscach, w których wydarzyć miało się jakieś nieszczęście. Spotykał Strach pod pocztą, a następnego dnia czytał w gazecie o ofiarach pożaru, który wybuchł w tym samym miejscu. Wkrótce, gdy dostrzegał gdzieś szare łachmany, odwracał tylko głowę i udawał, że wytworzona przez jego wyobraźnię postać nie istnieje.

Bo przecież nie istniała, prawda?

Nawet jeżeli tak było - a po paru testach Polska upewnił się, że tak było - nadal pojawiała się co jakiś czas. A wkrótce nawet zaczęła za nim podążać. Nie chodziła byle gdzie - chodziła za nim. Przybliżała się niczym dzikie zwierzę śledzące zdobycz. Tropiące zupełnie bezbronną ofiarę.
Nie minęło sporo czasu, aż na ramieniu Feliksa zacisnęły się szpony - wtedy też miał miejsce pierwszy atak.
Polska nigdy nie słyszał o czymś takim. Był pewien, że żaden z jego niegdysiejszych oprawców, z którymi zdążył już dojść do porozumienia, nigdy nie kulił się z powodu strasznego, przeszywającego strachu. Nigdy nie krzyczał, zgubiony we własnych wspomnieniach, zakleszczony w zimnym uścisku martwych dłoni.
Minęło sporo, zanim przyznał sam przed sobą, że się boi. Że obawia się czegoś, co istnieje wyłącznie w jego własnej głowie. Że nie potrafi już śmiać się z wszystkiego i wszystkich. Nie jest do końca tą osobą, którą był.
Na jednej z imprez zauważył, że pomaga tylko towarzystwo. Chociaż nikt nie wiedział, co się z nim dzieje, sama obecność drugiego człowieka działa na niego kojąco. Wesołe imprezy i dużo picia - to było to, czego potrzebował.
Obrzucił wzrokiem leżący pod jego nogą plecak. Po co się w to pakował? "Generalnie trzeba było zostać w domu" pomyślał, rytmicznie stukając paznokciami o podłokietnik. Nie musiałby się wtedy niczego obawiać.
Założył ręce za głowę i westchnął. Może i nie musiałby się bać, ale szef urwałby mu głowę. A on sam nie powinien pokazywać, że coś jest nie tak.
Poradzi sobie. Jak zawsze.
***
- Niedługo koniec lotu - poinformowała go stewardesa po angielsku, uśmiechając się przymilnie.
- Już? - Feliks przeciągnął się, wstał i zarzucił plecak na ramię. Nawet nie zauważył, kiedy usnął. Chociaż nie powinno go to dziwić. Ostatnio mało sypiał. - Gdzie właściwie jestem? - spytał w tym samym języku.
- W Kanadzie - odparła stewardessa, dłonią wskazując mu wyjście. Przez otwór drzwi Polska wyjrzał na płytę lotniska. Oślepiło go słońce, więc zasłonił twarz dłonią.
- Dziękuję - mruknął po polsku, próbując odzyskać wzrok. Wiedział, że dziewczyna go nie zrozumie - miał jednak nadzieję, że ton był wystarczająco wymowny.
Wychodząc, uśmiechnął się do stewardessy szeroko. Był dumny, że nie przeszkodziła mu w tym wysoka postać, wyłaniająca się zza ramienia dziewczyny.
"W końcu to generalnie mój problem" pomyślał, poprawiając austriacki płaszcz. Cieszyło go to, że stewardessa znowu się zarumieniła. "Wyłącznie mój."

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top