train • [Wilbur/Alivebur]
wszyscy z shotów angst to napisali
każdy inaczej
teraz moja kolej
Dawno temu, w innym życiu, usłyszał historię od przyjaciela. Byli nastolatkami, niemalże dzieciakami, jeszcze nieświadomymi jak szybko zepsucie się w nich narodzi.
Przed powstaniem świata była ciemność. Była to czerń piękna i kształtna, skrząca się dzięki wiecznemu lodowi pod nią. To do tej ciemności każdy wracał, by znaleźć ukojenie, sen.
Z czasem może i siebie znienawidzili, ale psuli się razem z tego samego powodu — chcieli zostać zapamiętani. Chcieli ranić, trzymać cudze żywoty w dłoniach, by te potem na zawsze to zapamiętały. Rozwijali swą zgniliznę obok siebie krok w krok, mimo iż stali po dwóch stronach lustrzanej ściany.
Przybył chaos, a on przestał tęsknić za dzieciństwem. Tęsknić za wiatrem, kiedy z przyjacielem na dachu domu.
A także za bratem, który zawsze szedł własną ścieżką, ale pilnował pleców bliźniaka.
Tak oto zostały wplątane w tkaninę wszechświata trzy losy trzech osób, tworząc jeden gobelin. Trzy twarze Mrocznej Matki. Zawsze byli ze sobą jakoś powiązani.
Anarchista o krwawiącym umyśle.
Rogacz będący cesarzem cmentarza.
I Rewolucjonista z szkarłatnym wzrokiem.
Peron opanował lód, gdy Rogacz postawił stopy na chodniku, krok przed torami. Jednakże czekał, patrząc się w ciemną jamę tunelu metra.
Nadchodziły stamtąd krzyki, mógłby nawet przysiąc że kolory fajerwerek.
Potem nadeszła fala ognia. Opadł agresywnie na lód, ale miast go topić, ślizgał się na nim jak dzieciątka na łyżwach.
Wyszedł Rewolucjonista, przyciskając dłoń do klatki piersiowej. Obdarzył go uśmiechem, by następnie usiąść na chodniku, dotykając stopami torów, które promieniowały czerwienią przez nagrzanie ogniem. Przyjaciel usiadł obok, pochylając się z uśmiechem.
Po czasie wyszedł z rogu Mexican Dream, proponując partyjkę w Uno. Ogień i lód omijał jego aurę dzikiej muzyki, czasem słyszalną dla tamtej dwójki.
Rewolucjonista obdarzył miłością ciepły sweter Rogatego, w który się czasem wtulał, grę w pasjansa, której talia czasem się mieszała z tymi od Uno, oraz patrzenie w tunel.
W końcu przyjechało oczekiwane przez nich, choć nieświadomie, metro. Pan L'Manberga przywdział wcześniej odrzucony płaszcz, a wraz z nim koniec beztroski i rubinowe spojrzenie. Ten o zakręconych rogach do niego dołączył, jednakże mamrocząc, że nie podoba mu się, że jego naturalna aura nie może dotrzeć do wnętrza pojazdu. Rozstali się z głośną meksykańską ikoną, która z surową, dziwną powagą powiedziała, iż nie wejdzie do tego, po czym kontynuował zapętlanie siebie samego w ciągłe +2 lub +4.
Gdy tylko wsiedli do pociągu, usiedli naprzeciwko siebie na czwórce pomiędzy środkiem a końcem smukłego, szarego metra. Ruszyli bezszelestnie, a za oknami pojawiła się biała i fioletowo-granatowa mgła. Tunel był głęboko czarny, ale przecinały go różowe jak wino neony.
— Pamiętasz, jak ci kiedyś mówiłem ci o ciemności? — zadał pytanie Rogaty, wyjmując spod krzesła butelkę ognistej whisky.
— Jakżebym śmiał zapomnieć?
Uśmiech spełzł z ust Rewolucjonisty na widok PRZERAŻONYCH oczu przyjaciela.
— Nie kierujemy się ku niej.
Łyknął z butelki łapczywie. Miał tamten wrażenie, iż ten ruch był bardzo nostalgiczny.
— Czemu tak uważasz, JSchlatt? — spytał.
Ten spojrzał na niego z bólem, ale i zdziwieniem. Tak miał na imię kiedyś? Kiedyś pił więc?
— Bo patrzę na ciebie i jesteś inny, niż na peronie.
Od tego czasu nie odzywali się do siebie. Jak spędzili rok lub półtorej na peronie, to teraz jechali w milczeniu kilka razy dłużej.
A przyjaciel Schlatta popadał wspomnienia, których nie miał przed metrem. Tonął w nienawiści.
Narodził się plan. Wyjdzie z pociągu, kiedy ten się zatrzyma. I wróci. Byleby zniszczyć swego braciszka, jego przyjaciół, ale i Dreama. Wszystkich niewiernych L'Manbergowi.
Rogacz sobie radził o wiele gorzej.
Pan L'Manberga nie zdążył zareagować — nie używał ciała od lat — kiedy Schlatt otworzył okno i nawet nie roniąc łzy, wyskoczył przez nie. Zdążył się tylko wychylić, by przez mgłę ujrzeć, jak ten wplątuje się pod śmigłe koła metra.
Ale jechał dalej. Schlatt kiedyś może był przyjacielem, słodkim zauroczeniem o krzywym uśmiechu i władczym głosie, ale teraz mu nie pomógłby w zemście.
Zamknął szybę i ujrzał w niej siebie. Z dalej identycznie młodą twarzą, ale siwym, sporym, kosmykiem siwizny.
Udał się na na koniec pociągu, gdzie się rozsiadł i trzymając się barierki, oddał się wyczuwalnym tam wibracjom tunelowego pociągu szybkiego ruchu. Nie patrzył nawet na butelkę zostawioną niemalże pełną — jakby napito się z niej tylko ten jeden raz.
Pociąg się zatrzymał, ale na zbyt krótko. Ledwie mrugnięcie okiem, a z siłą pędu wparował Anarchista. Rewolucjonista na niego spojrzał. Mrugnął powolnie, po czym się uśmiechnął mgliście, choć raczej było to pdsłonięcie zębów.
— Bliźniaku, co cię sprowadza do mnie?
Technoblade — to imię znał cały pusty pociąg. Był to Pan, który wizytował kiedy chciał. Nigdy jednak nie usiadł na krzesełku. A teraz pchała go tu informacja. Było mu straszliwie zimno, jak wtedy gdy przeżył pierwszą zimę z Philzą. Ale nie interesowało go to. Tęsknił za bratem, ale to była sprawa wyższa. Nie mógł jednak się powstrzymać od zatrzymania oddechu.
Ujrzał zostawioną butelkę. Szybko połączył fakty. Za dobrze znał te metro oraz widoczny tylko mu widok korytarza ociekającego błękitnym jak trucizna złotem. Schlatt walczył z samym sobą.
— Wilbur... Wilbur musisz stąd wyjść, albo przyjdzie po ciebie ktoś inn—
— Jestem Wilbur? — zaapytał go bliźniak, dalej się diabolicznie szczerząc. — I wyjdę wtedy, gdy metro uzna, iż jest mój przystanek.
Techno zaczerpnął siły z ostatnich pokładówdobrych emocji z wspomnień oraz ognistego celu — anarchii.
— Tommy został zapity i wskrzeszony, teraz pilnuje Ghostbura, ale wiemy, iż on chce ciebie całego, a nie echo wspomnieć...
— Tommy? — przerwał mu Rewolucjonista echem łamliwym. Wiedział. Phil opisał mu, jak Ghostburowi identycznie się załamał głos przy imieniu brata w hymnie.
— Tak, twój brat, którego...
— Chcę zranić. Kocham go, ale zasługuje na stratę swych zdradliwych przyjaciół — odezwał się donośnie Wilbur. Szkarłat wprost zapłonął nawet w źrenicach. Siwy pasemek skrzył się starym śniegiem.
Otoczyła go aura gwieździstej nocy i ognia. Zaczęła mu się wlewać w płuca.
— Wysiądź Anarchisto z mego metra. Nie przez przypadek stawiają barierki.
— Ja się przez nie prześlizgnąłem — wyksztusił, klnąc na brak miecza.
Śmiech.
— Nie ty. Ja!
Drzwi szczęknęły, a Techno ostatni raz spojrzał na brata ostatni raz. Usiadł on, splatając dłonie w koszyczek i opierając na nich dłonie.
Wybiegł z pociągu, nienawidząc siebie za to, że siła metra go pokonała.
Byłą zmiana kierowców metra. Podszedł do niego nowy na najbliższe kilka lat konduktor machiny. Miał on twarz, ale słabo widoczną przez gładką mgłę ułożoną w koło. Uśmiech i para oczu z neonu pochłaniała światło. Podał mu rękę, na co Rewolucjonista odpowiedział nie gestem, a przytuleniem.
— Jakie imię? — zapytał go konduktor.
— Alivebur.
— Czeka nas piękna wycieczka, bo pociąg ma przerwę.
w chuj słów, bo tysiąc, huh
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top