Prolog

Król przemierzał obóz. Szedł energicznie, zręcznie lawirując pomiędzy rozbitymi wszędzie namiotami i rzucając przyjazne spojrzenia każdemu napotykanemu żołnierzowi. Ci prostowali się i salutowali. Po twarzy władcy błąkał się lekki uśmiech. Cieszył się ze sposobu, w jaki to robili. Widział w ich oczach szacunek, a rozciągnięte w uśmiechach wargi przekonywały go, że wcale nie jest im tak źle. Nie zdarzyło się jeszcze, żeby któryś okazał mu pogardę.

Dowodziło to, że mógł być przywódcą na swój własny sposób, nie trzymając się sztywno ogólnie przyjętych zasad. To było tak różne od tego, co wydarzało się w pałacu - pozbawione przesadnych protokołów, wzroku ojca piorunującego go za każdym razem, kiedy próbował żyć inaczej, i nadętych doradców, którzy sami nie bardzo znali się na walce - że fakt prowadzenia wojny nie wydawał się już taki straszny. Daleko w mieście pozostawił poczucie, że nie spełni się jako dowódca, nie ma prawa, żeby dowodzić ludźmi. Tego, że po prostu jest do niczego.

Szedł więc dalej, ciesząc się z ostatnich promieni ciepłego słońca, zalewającego równinę. Wysokie trawy na linii horyzontu rzucały długie cienie - wydawało się, że światło tańczyło po ziemi. Niedługo ono zniknie, a wielkie ogniska na jakiś czas je zastąpią.

Zastanawiał się, ilu ludzi doczeka się własnego zmierzchu podczas kolejnej walki. Kto ich wtedy zastąpi? Pewnie znajdą się kolejni, którzy zasilą ogień. Kolejne rzesze nie do końca świadomych chłopców i mężczyzn, zabranych z wiosek przez agentów.

Witajcie, nowi.

Potrzebne są wielkie ogniska.

Niech płomienie wojny spalą was w jasną cholerę.

Potrząsnął głową i wyprostował się. Nie podobało mu się, że ludzie musieli ginąć, jednak to była wojna. Niezależnie od tego, jak przebiegało życie w obozie i czy zawiązywały się tu przyjaźnie, czy nie, to nie był chory sen brzękających na lutniach idealistów. W parze z potyczką zawsze chodziła śmierć.

Skinął głową dwóm swoim zaufanym ludziom, którzy strzegli wejścia do prywatnego namiotu. Odsunęli się natychmiast, jak zwykle szybcy i milczący. Typowe dla jego osobistej gwardii.

Kiedy tylko znalazł się w namiocie, jego swoboda i pozorne zrelaksowanie magicznie zniknęło. Był sam, nie musiał udawać. Ani sprawiać wrażenia, że ma plan na każdą ewentualność.

Opadł na leżące w głębi futra, rozgarnął leżące wszędzie zwoje i przez chwilę tylko gapił się tępo przed siebie, tocząc wewnętrzną batalię. Prawda była taka, że co prawda miał plan w razie ataku, wiedział, jak prowadzić bitwę, jednak mogło się zdarzyć coś nieprzewidzianego, co rozgromi jego armię w sekundę. Nie mógł na to pozwolić. Ziemie, o które walczył nie należały się nikomu, prócz jednej osoby. Powinny być jego.

Zorientował się, że bez celu międli kawałek jakiegoś raportu. Westchnął i zrezygnowany rzucił go daleko pod ścianę namiotu. Później będzie musiał go przepisać.

Wrócił myślami do swojego planu.

Widział już rozkwitające miasta, dzikie puszcze prowadzące do ukrytych wiosek. Ruchliwe szlaki, rozwrzeszczane targowiska. Kolorowe pochody ludzi rzucających płatki kwiatów. Gdyby to wszystko było pod jego rządami, tętniłoby życiem. Nie postępowałby jak ojciec. Byłby lepszy, znacznie lepszy. Cały kraj trwałby w dobrobycie, sprawiedliwości. Teraz musiał poświęcić ludzi, spalić kilka wiosek, żeby później zbudować coś pięknego. Sukces zawsze jest okupiony poświęceniem, a ono się opłaci.

Wzdrygnął się, porażony tym, że w ogóle tak pomyślał. Przecież nie chciał naśladować bezwzględności. Cenił naukę o sztukach prowadzenia walk, jaką zdobył w pałacu. Szanował zdanie mistrzów, ale czasem zachowywali się jak nadęte buce i w takich chwilach najchętniej palnąłby ich w głowę którymś z podręczników.

Traktowanie ludzi jak nic nie znaczące liczby niezmiernie go irytowało.

Tym bardziej, że sam był zmuszony tak robić.

Bolało go to jak cholerna drzazga. Miał wrażenie, że taktyka go zabija, a osiągnięcie celu jej wymagało. Niech szlag trafi te paradoksy. Żałował, że nie ma tu osoby, dzięki której mógł chociaż na chwilę zapomnieć o odpowiedzialności.

Jego twarz momentalnie się zmieniła. Ponure oblicze, podobne do jednej z tandetnych masek wiszących w głównym korytarzu jego starego domu, które było bardziej więzieniem niż miejscem odpoczynku, rozpogodziło się: ściągnięte brwi wróciły na swoje miejsce. Wyglądał mniej jak ponury wojownik, a bardziej jak młody chłopak, który kilka lat temu znalazł nowe miejsce w obcym plemieniu, na nieznanej ziemi.

Wcale nie było mu wtedy łatwo poradzić sobie z przeszłością, mistyfikacją, w którą go wpakowano jak widły w końskie łajno. Czuł się wtedy jak zbieg, parszywy zesłaniec, którego nikt nie chce widzieć na oczy. Tam, gdzie dotarł, nikt go nie znał, nie posądzał, nie porównywał do ojca i jego ambicji.

Gwar dobiegający z zewnątrz przypominał mu bardzo zamieszanie panujące wśród koczowników, którzy przyjęli go pod swój dach. Wydawało mu się, że słyszy szum wysokich traw dookoła jego kwatery, beczenie kóz i rżenie koni. Przypominał sobie serdeczne docinki ze strony rówieśników, którzy nie widzieli wielkiego problemu w tym, że nie należał do nich od początku. Nie był dla nich zagrożeniem, więc traktowali go jak brata. Wyprawy na polowania, śmiechy i sprośne żarty starszych kołatały mu w głowie. Wtedy dopiero poczuł, jak to jest żyć.

Lecz nie chodziło mu jedynie o to, że wspólnota traktowała go dobrze. Teraz czuł lekko słodkawy zapach zarośli, przez które przedzierał się razem z przydzieloną mu do polowania towarzyszką. Pod stopami miał ciepłą ziemię, biegł za dziewczyną przez morze traw, konno gonił za stadami dzikiej zwierzyny. W głowie widział ciemne, kręcone włosy związane w bezładny węzeł, twarz całą w pyle i wesołe iskierki w oczach, kiedy odpychała go, gdy żartował. Wyraźnie rysował się obraz, kiedy musiała podjąć jakąś trudną decyzję, wyraz skupienia na twarzy na moment wypuszczenia strzały z łuku. Uśmiech na jego widok, prostą, prawdziwą radość z tego, że jest.

Obrazy i sytuacje przelatywały przez głowę. Po raz pierwszy od wielu dni naprawdę się odprężył. Wspomnienia go uspokajały i budziły w nim tęsknotę.

Dziwne.

Myślał, że już się jej oduczył.

Z niechęcią powrócił do teraźniejszości. Musiał wypełnić swoją misję. Znalazł sposób, żeby się wzmocnić. Dzięki niemu przeżyje jeszcze więcej pięknych chwil. Do wykonania została mu jedna, nie do końca prosta rzecz.

Dopiero teraz zauważył, ze zapadł zmrok i że od dłuższej chwili siedzi w ciemności jak ostatnia sierota. Po omacku zaczął szukać. W końcu znalazł małą lampkę, postawił ją na ziemi przed sobą. Wygrzebał krzesiwo, po kilku nieudanych próbach w końcu wnętrze kwatery rozświetlił płomyk. Król nachylił się nad nim: po jego twarzy tańczyły cienie rzucane przez drgające światełko. Wiedział, że już nadszedł czas, żeby wypełnić to, co da mu siłę.

Pogładził przedramię: pod strojem wyczuwał regularne wybrzuszenia. Zawahał się przez chwilę, jednak podwinął rękaw. Rękę zdobiła mu bransoleta. Delikatny splot spiralnie owijał się od łokcia do nadgarstka, gdzie znajdowała się głowa smoka z pustymi oczodołami. Dodatkowe usztywnienie stanowiły złożone skrzydła gada, okalające rękę młodzieńca tak jak reszta wężowego ciała. Mimo że to była tylko biżuteria, chłopak miał wrażenie, jak gdyby coś groźnego złapało go w kleszcze i najwyraźniej nie zamierzało wypuścić.

Zalała go fala wątpliwości. Może to nie jest dobre rozwiązanie? Nigdy nie chciał zdobywać potęgi w taki sposób. To nie on na nią pracował, dostawał ją z zewnątrz. Nie miał do niej prawa.

Bransoletka stała się nieco ciaśniejsza.

Gąszcz myśli wyparował. Pozostała tylko jedna, tak bardzo obezwładniająca i kusząca:

Napełnij mnie.

Uświadomił sobie, że zew wołał go od dawna.

Wyprostował się: oczy błyszczały mu jak w gorączce. Potrzebował to zrobić. Wtedy będzie mógł chronić wszystkich. Podbije plemię dziewczyny. Ona i tak koniec końców mu podziękuje.

Zignorował dziwne poczucie, że nie wszystko jest do końca w porządku i zaczął mówić.

Wymawiał zdania w nieznanym sobie dotąd języku, coraz bardziej przyspieszał. Dziwnym trafem ani razu nie zaplątał mu się język, a on czuł, ze napełnia go coś potężniejszego, niż mógł sobie wyobrazić. Jednocześnie miał wrażenie, że coś, co należy do niego, ucieka, kiedy powinno zostać. Cicho jęczał z bólu, zaklinanie wyciskało łzy z jego oczu. Nie był w stanie się wycofać.

Srebrne skrzydła rozchyliły się lekko, aż całkiem się wyprostowały. Głowa smoka, spoczywająca do tej pory na nadgarstku poruszyła się. Ciało przesunęło się do przodu tak, że łeb podniósł się na wysokość dwóch centymetrów. Z rozwartej paszczy wysunęły się dwa ostre jak szpikulce, zakrzywione kły.

W namiocie zapadła cisza.

Oczodoły smoka wypełniło zielone światło, które przyćmiło blask lampki. Skrzydła znów się złożyły, a głowa nachyliła się niepokojąco nisko skóry.

Noc rozdarł wrzask bólu: kropelki krwi ściekły na ziemię.

Kiedy strażnicy wpadli do namiotu, ich władca siedział na futrach, wyprostowany, uśmiechnięty. W jego oczach błyszczało coś złowrogiego, przez co podwładni cofnęli się lekko mimo woli. Nie zwrócili uwagi na zielonkawą, pulsującą łunę, którą tłumił rękaw stroju.

- Panie! Wszystko w porządku? - zapytał ostrożnie jeden z gwardzistów, wskazując na rękę króla.

Władca przycisnął ją do piersi z obawą. Podniósł wzrok: mężczyznę, na którego spojrzał, przebiegł dreszcz.
- Tak, jak najbardziej. - Uśmiechnął się chłodno. - Zostawcie mnie samego.
Nogi same poniosły ich daleko od namiotu.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top