125
Samuel wpadł do budynku z prędkością światła. Dobiegł do łazienki na parterze, przy których Gemma szarpała za klamkę i waliła pięścią w zamknięte drzwi.
— Annie jest w środku? — Wydyszał po biegu, pytając konkretnie.
— Kim ty...?
— Cześć, Samuel - rzucił mimochodem, kiwając jej głową na powitanie i każąc jej odsunąć się na bok. — Gemma? — zapytał hipotetycznie, poznając zielone oczy dziewczyny i dołeczki w jej policzkach. Rozpoznał siostrę Stylesa niemal od razu.
Naparł agresywnie ciężarem swojego ciała na drzwi i wyłamał mechanizm zamka, otwierając je na oścież. Zignorował protestujący krzyk sprzątaczki, wpatrującej się z szokiem w jego poczynania, i wpadł do środka z krzykiem na ustach. Jego oczom ukazała się nieprzytomna Annie - blada jak ściana, leżąca na kafelkach, z kałużą krwi w okolicy bioder.
— Nie... nie, nie, nie, nie, nie, błagam, Annie, błagam, nie — zaczął mamrotać jak opętany, a Gemma, która wbiegła do pomieszczenia tuż za nim, wstrzymała oddech. — Ana, skarbie, błagam, nie, wszystko, tylko nie to... — załkał nad nią. Mimo, że ruchy miał sprawne, szybkie, opanowane i zdecydowane, tak psychicznie ledwo trzymał swoje emocje w ryzach.
— Dzwonię po karetkę — oznajmiła mu blada Gemms.
— Nie. Zabieram ją do Luke'a — zaprotestował szybko Sam, biorąc nieprzytomną Annie na ręce. — Sam dotrę tam szybciej, niż karetka.
— Jadę z tobą — rzuciła Gemma tonem, który nie przyjmował odmowy. Samuel nie zamierzał się z nią kłócić. Wybiegł z kliniki z Anastasią na rękach, ułożył ją na tylnej kanapie swojego mustanga tak, żeby Gemma mogła usiąść z nią z tyłu i kontrolować, czy Ann się ocknęła.
— Sam? — spytała blondynka z tylnych siedzeń, gdy byli już w trasie. — Co tu się wydarzyło?
— Nie wiem, Gemma. Chciałbym wiedzieć, naprawdę, chciałbym, ale nie to mnie teraz martwi najbardziej — wymruczał zza kierownicy, biorąc ostry zakręt. — Nadal krwawi?
— Tak.
— Kurwa mać! - Blondyn zaklął siarczyście pod nosem, dociskając pedał gazu do podłogi samochodu. — Błagam, Ana, musicie być silni oboje, błagam...
Gemma spięła się na słowa Samuela, gdy tylko dobiegło ją jego mamrotanie. Jej oczy otworzyły się szeroko, a usta rozchyliły się z wrażenia.
— "Oboje"? — złapała go za słówko.
— To nie jest dobry moment na to, Gemma... — uciął ten temat, biorąc ostry zakręt i wjeżdżając na parking obok centum z piskiem opon.
Gdy Luke zobaczył Samuela z rudowłosą w ramionach zamarł i jęknął głośno, natychmiastowo kierując blondyna do gabinetu zabiegowego.
— Co się stało? — spytał krótko i konkretnie.
— Nie mam pojęcia, znalazłem ją w takim stanie.
— Ja jebię... — Lucas zaklął siarczyście. — Kładź ją na kozetkę, odpal usg, a ja biegnę po pielęgniarki i po ginekologa.
Annie ocknęła się godzinę później.
— Lu...? — Głos Luke'a, który rozmawiał z młodym ginekologiem dobiegł ją z zaświatów. Jeszcze przed tym, jak otworzyła oczy wymamrotała imię kolegi słabym głosem.
— Annie? — spytał, słysząc cichy szept rudej i nachylił się nad nią.
— Co z dzieckiem, Lu...? — Usłyszał pytanie, którego się spodziewał, a dopiero potem szarooka uchyliła powieki.
— Uspokój się, Annie. — Złapał ją za dłoń i polecił jej miękko, nerwowo oblizując wargi.
— Luke... — wyszeptała błagalnie, czując, jak oczy raz jeszcze zachodzą jej łzami. — Błagam, powiedz, że wszystko w porządku...
Nie miała najbliższej rodziny.
Nie miała pracy.
Nie miała już mężczyzny, którego kochała nad życie.
Miała tylko to dziecko.
Tymczasem Louis Tomlinson po raz ostatni tego dnia stanął przed szybą, która oddzielała korytarz od sali Harry'ego.
Brunet wpatrywał się tępo w ścianę, a po jego twarzy ciekły łzy. Był pusty w środku. Miał ochotę wyć z rozpaczy, a był uwiązany kablami w tym pieprzonym łóżku. Wszystko było mu obojętne.
Stracił ją...
Louis, przebrany już w swoje normalne, wyjściowe ubrania nacisnął klamkę i otworzył drzwi, wchodząc do sali. Styles nie zaszczycił go spojrzeniem. Nawet, gdy zamknął za sobą drzwi i usiadł koło jego łóżka, przyciągając bliżej jedno z krzeseł.
Szatyn usiadł, wsadził dłonie do kieszeni bluzy i bez słowa wpatrywał się w rozbitego psychicznie mężczyznę, którego tak kochał. Harry nadal nie zaszczycił go nawet spojrzeniem.
— Wiesz, że tak będzie lepiej...? — zaczął cicho, mrucząc w stronę lokatego. — Zaleczysz to, Hazza. Wrócimy do Anglii, Lottie odda nam mieszkanie i...
Do Stylesa dopiero po chwili dotarło, o czym Tomlinson w ogóle mówi.
— Co? — spytał słabo i nieprzytomnie, marszcząc brwi i przenosząc na niego wzrok.
— Nooo... ja rozumiem, Harry, że jest ci przykro. Ale, jak już dojdziesz do siebie to musimy wrócić do normalnego życia, Hazzy... — tłumaczył mu cierpliwie i powoli. Nie spodziewał się, że Styles zaśmieje się głośno i szyderczo, chowając twarz w dłoniach.
— Powiedziałeś jej o tym, co się wydarzyło w audi, bo sądziłeś, że teraz do ciebie wrócę, Lou? — sarknął, a jego głos przesiąknięty był niedowierzaniem.
— Hazz, wiem, że między nami dużo się pojebało, ale... — Louis miał w głosie żal, poczucie winy i skruchę. Możecie wierzyć, lub nie, ale naprawdę kochał tego mężczyznę. Nawet, jeśli wydawało mu się, że to kobieta może dać mu prawdziwe szczęście przekonał się, że to Harry Styles był sensem jego istnienia. Był jego domem. Był jego sercem. Był jego.
— Tutaj nie ma żadnego "ale", Louis — wymruczał cicho i poważnie zielonooki, podnosząc ogromne tęczówki na lazurowe, zdziwione oczy. — Wyrwałeś mi serce z piersi, myśląc, że mnie odzyskasz. I okej, przeżyję to. Zasłużyłem sobie na to, poniekąd — wyszeptał, a po jego policzku potoczyła się kolejna łezka.
— Robiłeś to milion razy wcześniej, Hazz. Zdradzałeś je ze mną. Przestań tak rozpaczać, to tylko kolejna... — zironizował Louis i chciał ująć dłoń Harry'ego czule w swoją własną, jednak brunet wyrwał rękę z tego uścisku i skrzyżował ramiona na klatce piersiowej.
— Wiesz, jaka jest różnica tym razem, Louis? — Przerwał mu agresywnie, choć głos miał słaby.
Szatyn przeczesał rozczochraną grzywkę i uniósł jedną brew pytająco.
— Tym razem to nie ty jesteś tą osobą, za którą skoczę w ogień i za którą oddam życie — śmiertelnie poważnym głosem wyszeptał to zdanie i obserwował, jak Louis w końcu zrozumiał, że nie ma u niego szansy na kolejny, nowy start. — To nie o ciebie będę walczył, Lou. A wiedz, że mam zamiar walczyć o to, co stworzyłem z Anastasią. Nie mam zamiaru dać jej uciec, nawet, jeśli mnie teraz znienawidziła. Będę o nią walczył, bo bez tej dziewczyny nic nie ma już sensu. Nic. Kariera, rodzina, szczęście... Nic. Nie ma. Sensu. I oddam za nią życie, jeśli będzie trzeba...
Serce Tomlinsona w tamtej chwili rozpadło się na pół. Wpatrywał się w dwa szmaragdy na bladej, zmęczonej i zapłakanej twarzy z niedowierzaniem.
— Byłeś całym moim światem Lou. Byłeś moją największą słabością. Byłeś największym afrodyzjakiem. Ale po tym, co ostatnio wydarzyło się w audi jestem w stanie powiedzieć ci to prosto w oczy: przepraszam Louis, ale nie kocham cię już. — Głos Stylesa brzmiał pewnie i ani przez sekundę nie zadrżał. Nie miał nawet cienia wątpliwości, gdy wypowiadał te słowa na głos, patrząc Tomlinsonowi prosto w oczy. — Nie kocham cię, Lou. Pogódź się z tym i albo ciesz się moim szczęściem bez zawiści i zazdrości, albo wypierdalaj z mojego życia, żeby nie męczyć i mnie, i samego siebie.
Szatyn zamrugał powiekami, chcąc powstrzymać szklanki w oczach.
— Czyli to naprawdę koniec...?
— Żałuję, że dotarło to do ciebie dopiero teraz, Louis... — wyznał mu w niebieskie oczy, a potem potwierdził jeszcze: — To koniec. Odpuść w końcu... Nie masz już o co walczyć. Moje serce należy do Annie...
Tomlinson skinął głową i, ignorując rozdzierający ból w swojej klatce piersiowej, wstał i wyszedł z sali bruneta bez słowa. Dopiero, gdy odwrócił się tyłem do Harry'ego, pozwolił łzom bezgłośnie płynąć po jego twarzy.
— Tak się o was bałem, Ana... — zapłakał Samuel, ściskając kurczowo chłodną dłoń Annie, która leżała na szpitalnym łóżku nakryta kołdrą i dwoma kocami. Odnalazła oczy Sammy'ego i pogłaskała przyjaciela czule po policzku, ścierając opuszkiem palca łzę, która zatrzymała się na czubku jego zadartego nosa. — Tak kurewsko mocno mnie wystraszyłaś, kicia...
— Dziękuję ci, Sam... — wyszeptała słabo, posyłając mu delikatny uśmiech.
— Gemma czeka na korytarzu... — zaczął powoli, badając reakcję Annie, która na jego słowa tylko skinęła delikatnie głową. — Zawołać ją...? Zostawić was same...? — zaproponował cicho, nakrywając Ann ciaśniej kocem.
— Zawołaj ją, ale nie wychodź, proszę — szepnęła do blondyna, ściskając krótko jego rękę. Sam ucałował jej czoło, a potem wychylił głowę na korytarz, aby po sekundzie otworzyć szerzej drzwi przed blondynką, która wparowała do sali jak huragan, rzucając się w stronę rudowłosej po to, żeby objąć ją mocno na łóżku i zapłakać w jej ramię.
— Gemms, już dobrze... — szepnęła cicho w jej głosy Annie, głaskając uspokajająco siostrę Harry'ego po głowie. — Już dobrze, Gem, nie płacz...
— Dobrze?! —Zielonooka odsunęła się od rudej i otarła łzy wierzchem dłoni, głośno podciągając nosem. — Nic nie jest dobrze, Annie, do kurwy nędzy — wyrzuciła z siebie, siadając na łóżku rudej tuż obok jej nóg. Samuel zajął z powrotem miejsce na krześle i ujął rękę Annie swoją dłonią. — Nic nie jest dobrze! O mało co nie straciłaś dziecka mojego brata, które nosisz pod sercem, przez tego pieprzonego idiotę...
Annie nie do końca wiedziała, czy Gemma mówiła o Louisie, czy o Stylesie. Jednego była pewna - na pewno nie znała całej prawdy.
— Gemma, on nic nie wie... — wyszeptała cicho Ann, zamykając powieki. — Nikt poza Samem nie wiedział... Anne przejrzała mnie przed salą operacyjną, a teraz wiesz jeszcze ty... On nie wie, rozumiesz...?
Blondynka wpatrywała się w nią ze współczuciem.
— I nie powiesz mu, dopóki o własnych nogach nie wyjdzie z kliniki. Zrozumiałaś? — Szare oczy Annie wwiercały się w Gemmę prosząco. — Nie może się dowiedzieć, dopóki jego stan nie będzie stabilny. Nie chcę zrobić mu krzywdy... — Starała się nie rozpłakać na myśl o tym, że dobro Harry'ego nadal przedkłada nad swoje własne, ale nie była w stanie walczyć z tym, jak bardzo go kochała. Dlatego, mimowolnie, uroniła łzę.
— Annie, myszko, musisz odpoczywać... — wtrącił się miękko Sam, sięgając chusteczką jej policzka. — Nie płacz. Masz zakaz przemęczania się, stresowania się i denerwowania się jakiegokolwiek. Jakiegokolwiek, rozumiesz? Cudem nie poroniłaś... Cudem, Annie...
Rudowłosa zamknęła oczy i odetchnęła głęboko. Gardło ścisnęło jej się dokuczliwie.
— Dlatego mam do was prośbę... — zaczęła szeptem, spoglądając to po Gemmie, to po Samuelu.
— Czego tylko potrzebujesz, Annie... — odmruknęła blondynka, chwytając ją mocno za drugą dłoń.
— Spakujcie mi walizkę — poprosiła cicho i zacisnęła wargi w wąską linię. Nie była w stanie powstrzymać łez, które leciały jej z oczu.
— Co chcesz zrobić...? — spytała ostrożnie Gemma.
— Mam odpoczywać, Gem. Nie dam rady zrobić tego w Miami...
— Annie... — zaczął powoli Samuel.
— Nie, Sammy... Kocham cię, ale czas najwyższy, żeby pomyśleć w samotności. Muszę sobie poukładać kilka rzeczy w głowie. Bez oglądania twojego brata, który nie może wiedzieć gdzie jestem — dodała cicho, patrząc na Gemmę. — Potrzebuję czasu... Dlatego, Sam, proszę, kup mi bilet na pierwszy lot do Berlina, jaki znajdziesz...
Oczy Samuela podeszły łzami.
Jego mała, dzielna dziewczynka...
— Wracam do domu, Sammy... — wyszeptała Annie i zamknęła oczy, pozwalając łzom płynąć.
KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ
*
Czuję się trochę tak, jakbym skończyła pewien rozdział w swoim własnym życiu i, jakbym teraz pozostawiła w tym miejscu pustkę, o istnieniu której nie miałam pojęcia.
Zakończenie pierwszej części "Annie" w tym właśnie miejscu było zaplanowane od dawna. Wydarzyło się to szybciej, niż myślałam, bo i tempo pisania było szybsze, niż zakładałam, że będzie. Wiem, że Was tym zaskoczę, dlatego na pocieszenie dodam, że druga część pojawi się szybciej, niż myślicie!
*kaszle wymownie na myśl o tym, że nowa okładka leży na dysku zaprojektowana od jakichś dwóch tygodni*
Nie opuszczam Was, absolutnie. Nie jestem aż tak dużą sadystką, żeby zostawiać Was - i siebie - bez ciągu dalszego.
Dziękuję każdemu z osobna za to, że żyliście tą historią ze mną przez - o zgrozo, nadal w to nie wierzę - sto dwadzieścia pięć części.
Chciałabym w tym momencie uściskać każdą - każdego - z Was osobiście. Wsparcie, jakie w Was miałam nadal odbiera mi mowę.
Jesteście najcudowniejsi, najpiękniejsi i najwspanialsi.
Nie raz nie dwa dawaliście mi motywację tak wielką, że rzucałam pracę, studia i milion innych obowiązków, tylko po to, żeby regularnie dawać i sobie, i Wam kolejny tekst, rozwijający we mnie miłość do pisania, za którą tak tęskniłam.
Z tego miejsca proszę Was o podzielenie się ze mną emocjami, myślami i odczuciami, jakie towarzyszą Wam czy teraz, czy też jakie towarzyszyły Wam w trakcie całej "Annie". Najlepsze wspomnienie? Najcudowniejszy moment, który szczególnie zapadł Wam w pamięć, lub, który szczególnie kochacie? Ogólna refleksja?
Dajcie mi poczytać tak, jak ja dawałam Wam!
Kocham Was wszystkich i każdego z osobna!
You're cute as a button, every single one of you! x
All the love,
P. x
https://youtu.be/qQ3qJmgktS0
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top