12

Annie obudziła się zaledwie przed trzecią popołudniu. Właściwie, to obudził ją ból głowy i pragnienie, które wysuszyło jej śluzówkę w jamie ustnej na wiór. Z cichym jęknięciem otworzyła oczy, licząc, że wcale nie znajdowała się w łóżku Stylesa.

Cóż, fakt był taki, że jednak tak było.

Zerknęła na kubek z zimną, gorzką herbatą i uniosła się na łokciu, sięgając po niego. Udało jej się nie wylać zawartości, co uznała za sukces. Jej koordynacja ruchowa praktycznie nie istniała, od dziecka. Upiła kilka łyków, odstawiła kubek na stolik i sięgnęła po opakowanie tabletek, siadając. Była ewidentnie odwodniona, ale nie miała cierpliwości czekać, aż ból minie po uzupełnieniu płynów. Dziś był dzień, w którym szła na łatwiznę.

Upewniła się, że naproxen w opakowaniu to na pewno naproxen - zboczenie zawodowe. Wysypała dwie tabletki na dłoń i położyła je sobie na języku, zamykając opakowanie i sięgnęła po butelkę wody mineralnej. Siedząc, połknęła lek, a potem opróżniła butelkę do zera małymi łyczkami i również odłożyła ją na szafkę nocną.

Poczuła znajomy ciężar w klatce piersiowej i zaciśnięte gardło, w którym gromadził się płacz, na który nie miała ani ochoty, ani siły. Nabrała głośno powietrze w płuca, a następnie jeszcze głośniej je z siebie wypuściła, podciągając kolana pod brodę i wlepiając wzrok w widok za oknem. I siedziała tak, rejestrując, że od czasu do czasu z oczu poleciało jej kilka łez.

Moglibyście powiedzieć, że pracy i bagażu emocjonalnego z oddziału nie przynosi się do domu i nie odreagowuje się na najbliższych i na swoim życiu prywatnym. Tak, ją też uczyli, że tak trzeba - że trzeba potrafić się odciąć. Ale to nie jest takie zero jedynkowe, jak wszyscy myślą. A ona nie jest skończoną panikarą, która przeżywa każdy zgon pacjenta, bo przecież już na studiach robiła toalety pośmiertne osobom dorosłym w różnym wieku i już wtedy wiedziała, że ten piękny zawód ma różne oblicza, które trzeba umieć udźwignąć. Miała osiemnaście lat, ale się nie wycofała. Jej koleżanki robiły kursy stylizacji paznokci, a ona na zajęciach patrzyła na śmierć i obmywała zwłoki.

Praca w ochronie zdrowia zmienia ludzi.

Ciężko jest żyć z laską, która przy obiedzie pierdoli o tętniakach, dializach, operacjach, krwi, śmierci, dziwnych nazwach leków, ludzkiej kupie i opowiada przy tym tak abstrakcyjne historie z życia szpitalnego, że nadawałyby się na scenariusz dobrego dramatu komediowego, no nie? Dlatego medycy odcinają się od świata i uciekają w szpitale tylko po to, żeby nie musieć znosić dziwnych spojrzeń rodziny i znajomych, którzy ich odrzucają, bo nie rozumieją ani tych dziwnych terminów medycznych, ani historii, ani czarnego humoru przesiąkniętego sarkazmem, gdy się o tym mówi. Nie rozumieją żartów, które doprowadzają medyczne towarzystwo do łez ze śmiechu, a dla nich są co najwyżej niesmaczne albo nie na miejscu. I może nie to jest najgorsze. Najgorsze jest to, że oni nie chcą tego zrozumieć. Dlatego medycy - o zgrozo - najchętniej łączą się w pary między sobą. Bo się rozumieją. Nie szukają uczucia, bo uczucia tylko komplikują proste sytuacje. Szukają zrozumienia.

A jednak dała kosza Dylanowi.

Bo Dylan potrafił dominować tylko w łóżku, a ona potrzebuje dominacji na co dzień. Potrzebuje kogoś, kto tupnie nogą i ustawi ją do pionu, jak robi się nieznośna. Kogoś, kto nie boi się emocji i tego, że czasem potrzebuje krzyknąć z całych swoich sił. Kogoś, kto dla odmiany przejmie stery i postawi ją przed faktem dokonanym, bo ona ma obsesję kontrolowania wszystkiego i wszystkich do tego stopnia, że zawsze, zawsze musi być tak, jak ona chce.

Bo Dylan nie jest i nie będzie gotowy na jej dotychczasowy życiorys.

Bo Dylan był tylko ładnym przyjacielem, który nie zrozumiał pojęcia "zaufanie" tak, jak ona, co udowodnił swoją bezsensową szopką na wczorajszej zmianie.

Bo Dylan nie był jej nowym startem, nie był ucieczką od przeszłości, nie był nową drogą, a czas przy nim nie był pasją, dla której mogłaby w końcu zwolnić tempo swojego życia i pierdolnąć drugi etat.

Jak, kurwa, wszyscy faceci na tej ziemi.

Annie zamknęła oczy i poczuła, że musi się zmierzyć z tym, co wydarzyło się zeszłej nocy. Zadrżała jej warga, gdy w jej głowie wypłynął obraz rodziców dziewczynki po wypadku, gdy lekarz powiedział im, że dziecko zmarło. Bo właśnie to było najgorsze. 

Nie widok tych dzieci, bladych niczym małe aniołki, nieoddychających. 

Najgorszy był widok chwili, w której rodzice zdawali sobie sprawę, że ich dziecko nigdy nie dorośnie. Że to koniec. Że odeszło.

Choćby nie wiem ile śmierci pacjentów przeżyła, to ten widok zawsze boli najbardziej.

Za każdym razem tak samo mocno.

Wszyscy dookoła uważali, że robi sobie krzywdę, a ona czuła się żywa, gdy zapieprzała pomiędzy centrum, a intensywną. Czuła, że robi coś, co namacalnie pomaga innym, daje nadzieję, daje przetrwanie. Była uzależniona od tego - wiedziała o tym. Mogłaby się utrzymać z pensji z placówki z palcem w dupie, ale nie o pieniądze tu chodziło. Patrzenie, jak nasze działania z dnia na dzień pomagają ludziom - zwłaszcza tak małym - wrócić do zdrowia, do normalności, do kochającej rodziny jest bezcenne. Jasne, że jest druga strona medalu - ta chujowa. To przez nią siedzi zawinięta w pościel Harry'ego Stylesa w jego łóżku.

Śmierć zwala z nóg. Zwłaszcza ta nieoczekiwana i w przypadku tych, którzy mają przed sobą całe życie. Nie uważała swojej dzisiejszej reakcji za słabość, bo wszyscy, którzy dyżurowali z nią tej nocy wyszli z oddziału rozpieprzeni emocjonalnie i, podobnie jak ona, składają się właśnie w całość.

Annie wetchnęła głośno i uchyliła powieki.

Musiała dziś cholernie mocno wystraszyć Harry'ego, który zupełnie nie był przygotowany na to, w jakim stanie ją zastanie.

— Annie...?

O wilku mowa.

Cichutki, niski i niepewny głos bruneta sprawił, że powoli podniosła głowę i obróciła ją w jego kierunku. W dłoniach trzymał dwa kubki. Zawahał się i przygryzł wargę, patrząc na nią wielkimi, zielonymi oczami. Były dziwnie szkliste i zaczerwienione.

Płakał?

— Mam kawę... — wydusił cicho, zachrypniętym tonem głosu, trochę jakby chciał ją przekupić.

Zdobyła się na delikatny uśmiech i wyprostowała się, siadając po turecku. Harry zrobił dwa długie kroki i przekazał w jej dłonie naczynie z jej napojem. A potem, zaskakując ją, wpakował się na łóżko, siadając na przeciwko niej i podobnie krzyżując nogi w kostkach. Omiotła wzrokiem jego koczka i wydęła wargi w rozbawieniu. Wyglądał przeuroczo.

— Wyspałaś się choć trochę?

Pokiwała głową twierdząco.

— Wiesz, że pięć godzin snu na dwadzieścia parę na nogach to słaba promocja zdrowego stylu życia? — zapytał, przechylając nieco głowę na bok i upijając ze swojego kubka herbatę.

Zmarszczyła brwi.

— Liczę, że moi pacjenci nie biorą ze mnie przykładu — jej głos był cichy, zachrypnięty, jednak, ku uldze bruneta, brzmiała w nim nutka miękkości i rozbawienia, charakterystyczna dla rudowłosej. 

Harry błądził wzrokiem po jej włosach, twarzy i po swojej koszulce na jej ciele, gdy zamoczyła wargi w parującej kawie.

— Zrobimy deal, Annie — powiedział nagle.

Uniosła jedną brew w zapytaniu. Wiedział, że zarejestrowała jego zapuchnięte oczy, ale o nie nie zapyta, dopóki sam nie będzie tego chciał. Stąpali po jej cienkiej granicy prywatno-zawodowej, na temat której nie wyrobiła sobie jeszcze jednoznacznego zdania.

— Najpierw ty płaczesz, a potem ja płaczę.

Wwiercała się w niego szaroniebieskimi oczami, jakby zastanawiając się z jakiego powodu wypłynęła od niego ta propozycja.

— A potem, Harry? — mruknęła, a Styles zdał sobie sprawę, że nie wie, które dokładnie "potem" Annie ma na myśli.

— A potem zobaczymy.

Spojrzała na niego z zawahaniem. Mierzyli uważnie swoje tęczówki przez dłuższy moment, a potem rudowłosa skinęła głową i upiła kawy z kubka, przystając na jego propozycję.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top