119
Styles nie mógł zasnąć. I to tak bardzo, że nawet nie kleiły mu się oczy. Nie wiercił się w miejscu, nie męczył go sen, nie było mu źle, nie chciało mu się siku, nie męczyły go koszmary. Po prostu miał milion myśli na minutę w głowie i w okolicy czwartej rano, gdy Annie spała w jego ramionach głęboko, stwierdził, że nie ma sensu, żeby już próbował usnąć. Cichaczem wyplątał się z objęć Annie i z pościeli, wsunął na tyłek spodnie i bezszelestnie założył buty. Ucałował rudowłosą w skroń i nakrył ją ciaśniej kołdrą. Sięgnął po jej komórkę i zostawił jej na głównym ekranie króciutką notatkę.
"Wrócę z porządnym śniadaniem. Kocham Cię Słodka, H xx"
Spojrzał na pogrążoną w słodkim śnie Annie, która wtuliła się w kaptur jego bluzy, którą miała na sobie i uśmiechnął się pod nosem na ten widok. Zabrał z szafki swój telefon i upewnił się, że ma ze sobą klucze od mieszkania Annie, a potem bezszelestnie opuścił i salę rudej, i oddział. Wychodził z centrum w krótkim rękawku i bez kluczy do swojego mieszkania, które zostały na komodzie w korytarzu Annie, podpięte pod kluczyk do jego samochodu. Skierował się w stronę metra i obrał kurs na osiedle swojej dziewczyny.
Było mu zimno. Noce w Miami nie były jeszcze tak ciepłe, jak te letnie, więc drżał pod wpływem chłodnego wiatru, gdy spacerował w kierunku bloku Annie. Oddychał głęboko, zaciągając się rześkim powietrzem. Zaczynało świtać, gdy otwierał drzwi wejściowe na klatce schodowej. Wszedł do mieszkania i westchnął cicho, widząc obiad porzucony w chaosie na kuchence gazowej. Schował jedzenie do lodówki i odnalazł w szafie Annie torbę sportową. Spakował jej bieliznę, ubrania na przebranie - w razie gdyby zechciała założyć swoje własne, a nie te jego - szczoteczkę do zębów, szczotkę do włosów i kilka innych rzeczy, których przy sobie nie miała. Zarzucił na siebie jedną ze swoich bluz, które rudowłosa wyniosła mu z garderoby. Chwycił swoje kluczyki i zamknął za sobą drzwi, chowając klucze do mieszkania Ann w kieszeni.
Odpalił swój samochód, rzucając wcześniej torbę na siedzenie pasażera. Z cichym westchnieniem wyjechał z parkingu, delektując się widokiem wschodzącego słońca i uspakajającą ciszą wokół siebie, która pomagała mu pozbierać myśli.
Niecałe dwadzieścia minut później - a tak szybko dlatego, że nieco mocniej, niż zazwyczaj, depnął na pedał gazu - Harry otwierał kluczami drzwi wejściowe swojego mieszkania. Robił to najciszej, jak tylko się dało, w jednej dłoni dzierżąc torbę sportową z rzeczami dla Annie.
Otworzył drzwi z cichym skrzypnięciem i zsunął ze stóp adidasy. W skarpetkach podreptał w stronę swojej sypialni i zamarł, gdy zobaczył charakterystyczną czuprynę wystającą spod koca na swojej kanapie w salonie. Odłożył na ziemię torbę i przetarł oczy dłonią, mając wrażenie, że ma zwidy.
Nie miał.
Cicho spoliczkował sam siebie, mając nadzieję, że jednak ma.
Nadal nie miał.
Ja pierdolę.
Odstawił torbę do sypialni, rozważając, czy ma obudzić któregoś z chłopaków, żeby mu to wyjaśnili, ale stwierdził, że to bez sensu. Wrócił do salonu i klęknął przed kanapą, czując, jak z nerwów zapomina o oddychaniu. Zawahał się z ręką w powietrzu przez moment, ale po chwili szturchnął w ramię mężczyznę, który spał głęboko tuż przed nim.
Wywrócił oczami, gdy jego ruch nie przyniósł żadnego efektu. Zastanawiał się właśnie, czy szok minął mu już na tyle, żeby się wkurwić, gdy nagle, pomiędzy trzecim, a czwartym szturchnięciem Louis Tomlinson otworzył oczy i zamrugał nieprzytomnie.
— Wyjebali cię z hotelu, Tomlinson? — warknął szeptem, patrząc ostro na zaspaną twarz szatyna.
— Hazz? — spytał nieprzytomnie. Harry spiął się, słysząc akcent i zaspaną chrypę niebieskookiego i starał się ignorować intensywne wspomnienia, które właśnie przeleciały mu przez głowę.
— Co ty tu robisz? — zapytał ostro.
— Hazz, jest po piątej rano, co...
— Kto pozwolił ci zostać?
— Cała trójka. Niall próbował do ciebie dzwonić, ale... — Louis urwał. — Właśnie, jak się czuje Annie?
— Od kiedy cię to obchodzi? — sarknął szeptem.
— Skąd wiesz, że mnie nie obchodzi?
— Może stąd, że nachodzisz mi ją w jej własnym mieszkaniu, Loueh — warknął raz jeszcze.
Louis uniósł jedną brew.
— Oczywiście, że ci powiedziała, czemu miałaby ci nie powiedzieć... — sarknął bardziej sam do siebie, niż do niego, prychając i podnosząc się do pozycji siedzącej. — Przemyślałeś chociaż to, co ci powiedziała?
— Nie będziemy rozmawiać na ten temat tutaj — oświadczył, starając się panować nad głośnością swojego głosu. — Ubieraj się, Louis. Wychodzimy stąd.
— Gdzie, do kurwy, Harry? Jest piąta rano...
— Gdziekolwiek — rzucił Styles, zaczesując włosy ku tyłowi. — Masz pięć minut na ubranie się i zejście na parking na minusowe piętro — zakomunikował krótko i podniósł się na nogi.
Czy wiedział co robi i dlaczego to robi?
Absolutnie nie.
Harry chwycił kluczyki i wyszedł z mieszkania, nie czekając na Louisa. Zszedł schodami na parking i wsiadł do audi, żeby poczekać na szatyna, który zajął fotel pasażera w milczeniu kilka minut później. Styles odpalił silnik i wyjechał z osiedla, nie wiedząc dokładnie gdzie właściwie chce jechać. Przez piętnaście minut krążyli bezcelowo po ulicach Miami, aż wyrósł przed nimi baner oświadczający, że za dwie mile będą mijać McDonalda.
— Kawy? — spytał cicho i konkretnie Harry.
— Jezu, tak — wyjęczał Louis, przecierając żałośnie zaspane oczy.
Styles zajechał na McDrive i wziął im dwie czarne, duże kawy i dwa shake'i waniliowe, które oboje kiedyś zwykli uwielbiać. Nie wiedział, czemu to zrobił. Chyba z sentymentu.
— Odpowiesz w końcu na moje pytanie? — spytał Louis z siedzenia pasażera, gdy w końcu zamoczył wargi w zbawiennym, kofeinowym napoju.
— Na jakie pytanie?
— Czy przemyślałeś to, co powiedziała ci Annie?
Harry prychnął pod nosem, obierając kierunek na jeden z najlepszych punktów widokowych w tym mieście.
— Dlaczego chcesz to zrobić, Louis? — spytał cicho. — Odkupienie win? Dobre serce? Sentyment? Nadzieja, że wszystko jeszcze da się naprawić, czy o co tutaj chodzi? Po co to?
Louis zacisnął wargi i przygryzł słomkę od shake'a.
— Co, jeśli po prostu chciałbym, żebyś był szczęśliwy? Co, jeśli mam możliwość dać ci zdrowe, normalne życie, Hazz? To źle...?
Harry pozostawił te pytania bez odpowiedzi. Kilka minut później zostawił samochód na parkingu i zgasił silnik.
— Wysiadka — poinformował zdziwionego szatyna, który, mimo zdezorientowania, posłuchał i wyskoczył z auta.
— Jesteśmy na zadupiu — skomentował, rozglądając się dookoła.
— Na zadupiu z super widokiem — uściślił lokaty.
— Nadal jesteś ckliwym, sentymentalnym romantykiem — zaśmiał się Louis, siadając na masce samochodu tuż obok Harry'ego, który, podobnie jak on sam, dzierżył w dłoni papierowy kubek z kawą. — Tylko, co dziwne, bardziej lubisz się rządzić...
— No tak, dla ciebie to nowość - lokaty parsknął cicho.
— Nigdy nie mówiłeś, że tego potrzebujesz. Kontroli.
— Z tobą nie dało się rozmawiać na ten temat, Louis — przypomniał mu bystro, upijając kawy.
— Ale teraz już się da.
— Teraz już trochę za późno, wiesz? — Zrobił pauzę i nie usłyszał odpowiedzi na swoje pytanie. — Jestem zajebiście mocno wkurwiony, że sterroryzowałeś Annie w jej własnym mieszkaniu tylko po to, żeby nacisnąć na nią w kwestii tego jebanego przeszczepu, Lou.
Szatyn spojrzał na niego zdziwiony, słysząc tę wiązankę przekleństw.
— Wiem, w co grasz. Naciskając na nią, naciskasz na mnie. To bardzo sprytna taktyka, Loueh.
— Nie taki był mój cel — bronił się.
— To jaki?
— Żebyś podpisał zgodę na zabieg.
— To na chuj ci było angażowanie w to Annie?
Louis wywrócił oczami.
— To była też okazja do poznania jej osobiście — przyznał szczerze. — Ostatni raz to ja aż tak zawróciłem ci w głowie, Hazz. To dziwne, patrzeć w oczy lasce, która zrobiła to samo. Chciałem wiedzieć co cię w niej tak urzekło. — Zrobił pauzę, spoglądając kątem oka, jak Harry wpatruje się w horyzont, dając mu mówić. — Jest ładna — przyznał. — I bystra. I jeszcze bardziej pyskata, niż ja.
Po twarzy lokatego przebiegł mimowolny uśmieszek.
— Jest — potwierdził, a ton jego głosu przesiąknięty był czułością, którą jeszcze nie tak dawno temu kierował do szatyna, który opierał się o maskę samochodu obok niego. — Dlaczego miałbym zgodzić się na ten przeszczep, Louis? — zapytał bystro i konkretnie. — Zraniłeś mnie tak, jak nie zranił mnie nikt inny. Zdradziłeś mnie. Zabiłeś nasze dziecko. Byłeś częścią mnie, mojej rodziny, mojego życia, a teraz mam ochotę ci wpierdolić, jak na ciebie patrzę i jak przypominam sobie o wszystkich tych uczuciach i ranach, po których zostały mi głębokie blizny... Dlaczego mam się zgodzić, Louis? Żeby mieć wobec ciebie dług do końca życia?
Jego głos ucichł i przestał rozbrzmiewać pomiędzy nimi. Tomlinson westchnął głęboko i odstawił na wpół pusty kubek z kawą na maskę auta a potem stanął na nogi i naciągnął nerwowo rękawy bluzy na dłonie. Zrobił dwa kroczki w stronę bruneta, który nadal opierał się o maskę i wpatrywał się w niego czujnie. Louis zmniejszył dystans między nimi, oblizując wargi.
I nagle jakoś wyszło tak, że lazurowe tęczówki znalazły się cholernie blisko tych szmaragdowych, w których malowało się zdziwienie.
— Pytasz mnie dlaczego miałbyś przyjąć nerkę od człowieka, który przez dziesięć lat twojego życia kochał cię ponad wszystko i wszystkich, Hazz? — wyszeptał Louis w twarz Harry'ego, zmniejszając odległość pomiędzy nimi.
Styles zamarł.
- Podpiszesz zgodę, Hazzy...
Zielone, spanikowane oczy błądziły po twarzy szatyna, zatrzymując się na lazurze jego tęczówek. Spanikowany mózg w głowie lokatego protestował, jednak ciało nie było w stanie zareagować.
— Podpiszesz ją, bo cię kocham, ty durniu... — wyszeptał Tomlinson prosto w jego wargi, a potem bezceremonialnie, nie przerywając kontaktu wzrokowego musnął swoimi ustami usta Stylesa.
Serce w piersi zielonookiego załomotało mocno, jakby było stęsknione.
— Co ty wyprawiasz? — Harry odsunął się twarzą od niego, przerażony tym, co właśnie się wydarzyło.
— Całuję mężczyznę mojego życia — odpowiedział mu szatyn, ponownie przysuwając się do niego.
— Louis...
— Cii, Hazz, ciii... — uciszył go i ujął policzki bruneta w swoje dłonie, a potem wpił się w jego wargi.
Jeśli zapytacie Harry'ego Stylesa o czym myślał w tamtym momencie, to nie będzie w stanie wam odpowiedzieć, bo pamięta tylko to, że miał pustkę w głowie.
Jeśli zapytacie go o to, dlaczego tego nie przerwał, również wam nie odpowie, bo pamięta tylko paraliż całego ciała i to, że nie był w stanie się ruszyć.
Maleńka część jego świadomości kurczowo uczepiła się rozkosznych warg Louisa, odtwarzając w głowie wszystkie szczęśliwe chwile, które dał mu ten mężczyzna. Do dzisiaj Harry nie jest wstanie wyjaśnić sobie tego, dlaczego pozwolił mu całować swoje usta i dlaczego nie przerwał tego już w chwili, w której ciepłe dłonie Louisa zaczęły zsuwać z jego ramion rozpinaną bluzę z kapturem.
Ale jeśli zapytacie go o to, kiedy popełnił największy błąd swojego życia, to bez zawahania odpowie wam, że właśnie wtedy.
*wciska przycisk publikuj*
*idzie schować się przed światem*
PS Jesteście niesamowite ❤️ Zaniemówiłam ❤️
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top