115
Annie, w istocie, ułożyła sobie idealny scenariusz rozmowy, którą miała zamiar przeprowadzić z brunetem, gdy ten tylko zjawi się w jej mieszkaniu, jak już wróci z centrum. Ułożyła sobie w głowie kilka opcji, czując, że jest w stanie jednocześnie przekonać Harry'ego do tego, żeby zgodził się na przeszczep i żeby przedstawić wizytę Tomlinsona tak, aby obróciła się ona na ich korzyść, a nie na korzyść szatyna. Miała, dosłownie, zaplanowane wszystko: każde słowo. Jak to ona.
Ale życie napisało własny scenariusz.
Telefon Annie zawibrował, gdy krzątała się w kuchni, oznajmiając jej, że Styles wysłał smsa z informacją, że już do niej jedzie. Nie odczytała go, bo i tak wiedziała, że to on, z daleka widząc dwa serduszka przy jego imieniu, które wyskoczyły na górze ekranu urządzenia, gdy wiadomość wyświetliła się w wąskiej ramce powiadomienia.
Rudowłosa związała chaotycznie włosy i odcedziła makaron, myślami zastanawiając się dlaczego starsza z rodzeństwa Stylesów podjęła współpracę z Louisem, nie mówiąc jej o tym ani słowa. Annie wiedziała, że Gemma i Anne zrobiły badania zgodności grup krwi tuż po tym, jak ona i Harry zjawili się w Holmes Chapel. Gdy okazało się, że żadna z nich nie może być dawcą temat został pchnięty dalej - Niall, Zayn i James również poszli śladem najbliższej rodziny Harry'ego, jednak wynik okazał się być tak samo nietrafiony. Liam nie był brany pod uwagę ze względów zdrowotnych, podobnie jak ona sama. Myśleli, że pozostało im już nic tylko, jak czekać na to, aż dawca znajdzie się sam i liczyć, że stan Harry'ego nie będzie się pogarszał.
Zamieszała w garnku sos pomidorowy i zmarszczyła brwi, gdy po raz kolejny usłyszała dzwonek do drzwi. Styles by nie dzwonił: po pierwsze, on by nawet nie pukał, on po prostu wszedłby jak do siebie. I po drugie: zostało mu jeszcze jakieś piętnaście minut drogi samochodem, więc raczej mało możliwe było to, że się teleportował.
Annie zgasiła gaz pod garnkiem i otworzyła drzwi wejściowe, modląc się, żeby to nie był Louis z kolejną nowiną. Westchnęła głośno i schowała twarz w dłoniach, wydając z siebie przeciągły jęk, gdy w futrynie zobaczyła wysokiego blondyna.
— Kurwa, Dylan, jeszcze ciebie dzisiaj tutaj brakowało — wymruczała, przecierając oczy dłońmi. Podniosła na niego wzrok i uniosła jedną brew. — Serio? Doba? Tyle potrzebowałeś na to, żeby zebrać się w sobie? Masz wyrzuty sumienia czy mało ci i chcesz mnie teraz dobić? — spytała, ironizując.
Dylan wpatrywał się w nią z góry bez słowa. Oczy miał podkrążone, a twarz bladą. Na jego policzku rysował się sino-czerwony krwiak, będący wynikiem spotkania z pięścią Stylesa wczorajszego poranka. W Dylanie nie było złości, której Annie się spodziewała. Blondyn westchnął ciężko i nerwowo oblizał wargi.
— Mogę wejść? — Głos miał cichy, miękki i spokojny. Annie wpatrywała się w niego przez chwilę, wiedząc, że czas nie działa tutaj na jej korzyść i, że jeśli Harry zaraz tu wpadnie to źle może się skończyć ten zbieg okoliczności. Rozsądek podpowiadał jej, żeby tego nie robiła.
Ale zrobiła, kolejny raz dzisiaj.
Otworzyła szerzej drzwi i wpuściła blondyna do środka, marszcząc brwi.
— Nie mam dla ciebie wiele czasu, Dylan, Harry zaraz...
— Annie, potrzebuję z tobą porozmawiać — przerwał jej, a jego głos był poważny i... smutny? Ann zamknęła za nim drzwi, nie przekręcając zamka kluczami i gestem pokazała mu, żeby zajął miejsce na fotelu, na którym zawsze zwykł siadać, gdy u niej bywał.
— Dlaczego wyglądasz, jakby ktoś umarł? — spytała prosto z mostu, siadając naprzeciwko niego na kanapie i podkurczając nogi do klatki piersiowej. Szare tęczówki mierzyły się z tymi McLee, a mężczyzna przed nią wyglądał, jakby walczył sam ze sobą. Annie zdała sobie sprawę, że coś mocno nie gra w chwili, w której blondynowi zaszkliły się oczy. — Dylan...? — dopytała ciszej, dając mu znać, że zakopuje topór wojenny.
Oczy McLee zrobiły się ogromne. Zamrugał kilka razy, patrząc na nią i próbując powstrzymać szklanki w oczach. Annie poczuła, jak po plecach przebiegł jej dreszcz przerażenia.
— Annie... — wyszeptał, zaczynając. Głos mu drżał. — Jak się czułaś, gdy po śmierci rodziców lekarz powiedział ci, że to ostra białaczka?
Rudowłosa przestała oddychać czując, jak świat zaczyna wokół niej wirować, gdy połączyła pytanie McLee ze sposobem jego myślenia.
— Nie, Dylan, nie, powiedz, że to nie prawda... — wyszeptała sama do siebie i zerwała się z miejsca po to, żeby ukucnąć przed chłopakiem, który schował twarz w dłoniach. Długie włosy opadły ku przodowi. Annie chwyciła go za ręce, odsłaniając jego twarz, a potem ujęła jego policzki delikatnie. Blondyn syknął, gdy dotknęła tej strony szczęki, którą wczoraj znokautował Styles. — Co się dzieje, Dylan?
Oczy podeszły jej łzami, gdy widziała, jak on sam rozkleja się na jej oczach.
— Zrobili mi wczoraj tomografię głowy — podciągnął nosem żałośnie. — Wymiotowałem jak kot cały wieczór, odwodniłem się w dwie godziny, zacząłem mieć coraz większe problemy z czuciem w stopach w trakcie biegania ostatnio, a wczoraj... — zaszlochał, połykając łzy i mówiąc niewyraźnie. — Przez chwilę był moment, w którym straciłem czucie w nodze... i... myślałem że to przez to, ale... — wskazał na policzek i zapłakał, chowając twarz w dłoniach. Nie dokończył zdania.
Annie nie mówiła nic, słuchając go. Gardło miała ściśnięte.
— Jaki jest wyrok, Dylan?
— Glejak, Annie — rozpłakał się głośno. — Płat ciemieniowy. Zaczął się przerzucać do rdzenia kręgowego w odcinku lędźwiowym...
Anastasia miała wrażenie, że jej ciało przestało z nią współpracować. Łapała łapczywie powietrze, czując, jak rozpłakuje się w głos, a jej mięśnie ogarnia atak paniki. Szeptała coś niewyraźnie do Dylana i, nie wiedząc kiedy przytuliła go, rycząc głośno.
— Zostało mi najwyżej kilka miesięcy, a za jakieś dwa skończę na wózku — dodał, szlochając, a Annie miała wrażenie, że po tych słowach z atmosfery zabrano jej cały tlen. Dusiła się łzami i brakiem powietrza, tracąc świadomość otaczającego ją dookoła świata. Blondyn objął ją opiekuńczo i szeptał do niej uspokajające słowa, które zniekształcał jego własny płacz, jakby to jej rozpacz miała być w tej chwili większa od tej, którą on sam czuł.
To jest jakiś marny żart od życia, prawda?
— Tak strasznie cię przepraszam, Annie — jęknął płaczliwie, przelotnie muskając wargami skroń rudowłosej. Nie było w tym geście jednak podtekstu miłosnego, którego ruda się obawiała. — Tak strasznie, strasznie, strasznie cię przepraszam... — szeptał, dławiąc się płaczem. — Nie powinienem był cię tak krzywdzić tylko dlatego, że kochasz jego, a nie mnie... To było tak głupie...
Annie na te słowa rozpłakała się jeszcze bardziej, zdając sobie sprawę z tego, jak bardzo w świetle diagnozy, którą usłyszał Dylan, ich kłótnia była bezsensowna. Bolesna, ale nadal bezsensowna.
— Ciii — objęła blondyna, pozwalając mu szlochać w swoje ramię. — Nieważne, Dylan... to nieważne...
I ten właśnie moment Harry Styles wybrał sobie, żeby - na prośbę swojej kobiety - zjawić się w jej mieszkaniu.
Annie była w takim stanie, że zanim dotarł do niej trzask zamykanych drzwi i brzdęk kluczy audi Stylesa uderzających o blat komody w przedpokoju i, zanim zdała sobie sprawę z tego, jak będzie wyglądać widok jej i Dylana z perspektywy Harry'ego, gdy ich zobaczy, zielonooki brunet już wpatrywał się w nich z szeroko otwartą buzią, a na jego twarzy malowała się zimna wściekłość, zdezorientowanie i ból.
— Ha... — nie dane jej było nawet dokończyć jego imienia. Odskoczyła od Dylana, który starał się wytrzeć z łez swoją zapłakaną buzię rękawami bluzy, sprawiając, że wyszła w oczach lokatego tylko na jeszcze bardziej winną.
— Co tu się odkurwia, Ana? — spytał mrożącym krew w żyłach tonem głosu Harry. Odnalazł jej szare oczy, gdy podchodziła do niego wolno, próbując nie wyprowadzić go z równowagi.
W Stylesie gotowało się z zazdrości i ze wściekłości. Jednym powodem, dla którego nie rzucił się w furii na McLee z pięściami był fakt, że zdezorientowało go to, jak bardzo zapłakana była ta dwójka.
— Harry...
— ANASTASIA, ODPOWIEDZ NA MOJE PYTANIE!
— Nie krzycz — zaszlochała cicho, niewdzięczna swojej krtani, że nie współpracuje z nią, nadal przytłoczona tym, co powiedział jej Dylan.
— Skrzywdził cię? — spytał i, nie czekając na jej odpowiedź, wyminął ją i niczym atakująca pantera doskoczył do Dylana, łapiąc go agresywnie za poły bluzy. — Pamiętasz co ci obiecałem, jak widzieliśmy się wczoraj? — zapytał go w furii.
— Harry, nie... — Annie podbiegła do niego i objęła go od tyłu w pasie, próbując odciągnąć go od blondyna, który nawet nie probował się bronić. — Proszę, Harry, nie...
— Bronisz go?! — Odwrócił się gwałtownie w jej stronę, a głos miał tak chłodny, że rudowłosa aż zadrżała.
— Nie, Harry, ja...
— Zdradziłaś mnie z nim? — spytał beznamiętnie, wyrzucając z siebie słowa jak opętany. — Jedziesz po Tomlinsonie jak po psie, a sama nie zachowujesz się lepiej! — krzyknął w emocjach, zanim mózg zdążył przetworzyć to, co powiedział. Po twarzy Annie przemknął ból i szok, bo czego, jak czego, ale takich zarzutów się nie spodziewała.
— Dasz mi dojść do słowa?! — wrzasnęła, licząc, że to sprowadzi Harry'ego na ziemię.
Świat wokół niej wirował coraz bardziej...
— Wydziałem wystarczająco dużo, nie potrzebuję twoich usprawiedliwień — syknął i odwrócił się na pięcie, mając zamiar wyjść z jej mieszkania. Zignorował protestujący krzyk zarówno McLee, jak i Ann, i już miał szarpnąć za klamkę, gdy usłyszał spanikowany wrzask Dylana za swoimi plecami.
Harry, nie...
— ANNIE!
Odwrócił się gwałtownie, słysząc autentyczne przerażenie w głosie blondyna i w zwolnionym tempie obserwował, jak rudowłosa uderza ciałem o betonową posadzkę tuż po tym, jak straciła przytomność.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top