109
Annie weszła na oddział wejściem od strony klatki schodowej. Najpierw skierowała się od razu do gabinetu Jane, wiedząc, że kobieta na nią czeka, siedząc niecierpliwie za biurkiem. Wpadła do pomieszczenia bez pukania i położyła kartkę papieru na blacie, zostawiając ją bez słowa. Jane rozpłakała się na widok treści, a Annie z beznamiętną miną wyszła z gabinetu, zostawiając za sobą drzwi otwarte na oścież. Na piętrze nie było żadnego pacjenta, co przyjęła z ulgą, wiedząc, że przynajmniej nie będzie musiała robić cyrku przy publice.
No i, że nie będzie musiała żegnać się z kimś z grona podopiecznych, bo obawiała się, że gdyby musiała, to rozsypałaby się wtedy całkowicie.
— McLee! — wrzasnęła z przepony, rozglądając się po przestrzeni piętra i nie widząc nigdzie charakterystycznej blond tafli włosów. Sekundę później głowa Dylana wychyliła się z pokoju socjalnego z beznamiętną miną.
— Czegoś potrzebujesz? — spytał ją z daleka, podchodząc do niej powoli i krzyżując ręce na klatce piersiowej. — Jak urlop?
— Jak szczęka? — warknęła do niego, odpowiadając mu pytaniem na pytanie i lustrując go wzrokiem, gdy podchodził do niej coraz bliżej. — Zadam ci dwa pytania, Dylan. Dlaczego? — Wpatrywała się w niego ostro, jednak oczy miała zaczerwienione, spojówki przekrwione, a twarz opuchniętą od płaczu. — Dlaczego, Dylan?
Blondyn stanął dwa metry od niej i patrzył na nią z góry.
— Przecież tylko powiedziałem prawdę. A będąc z nim i tak nie musisz pracować, prawda? — syknął złośliwie.
Annie otworzyła usta ze zdziwienia.
— Ty naprawdę uważasz mnie za ten typ laski, który leci na kasę? Na hajs? I w imię tego odebrałeś mi pracę, którą kocham całym sercem? Pacjentów, którzy są dla mnie jak rodzina? Oddział, który jest dla mnie domem? Dlatego?
Dylan wzruszył lekceważąco ramionami.
— Nie sądziłam, że jesteś takim zjebem, Dylan — wyrzuciła z siebie, ocierając łzy z policzków. — Masz rację, popatrz sobie, bo to chyba pierwszy raz, kiedy widzisz mnie płaczącą — sarknęła, widząc zmieszanie blondyna.
— Nie graj takiej poszkodowanej, Anastasia - prychnął prześmiewczo. — Sponsor znajdzie ci jakieś inne centrum. Albo zrobisz karierę u jego boku, czy coś. Jakoś sobie poradzisz.
— Karierę? — Annie zacytowała Dylana ironicznie, nie bardzo rozumiejąc. — Muzyczną, taneczną czy gwiazdy porno, bo nie rozumiem o co ci chodzi?
— W sumie, nie. Cofam. Nie zrobisz kariery, jesteś zbyt wielkim tchórzem, Anastasia — stwierdził głośno, mierząc ją wzrokiem.
— Nic o mnie nie wiesz, Dylan — warknęła do niego.
— Wiem więcej, niż myślisz.
— Nie, Dylan. Wiesz o mnie tyle, ile chciałam, żebyś wiedział. Czyli mało.
— Wystarczająco, żeby wiedzieć, że powinnaś się cieszyć sławą, póki cię nie zostawił - ponownie nawiązał do Harry'ego. Annie roześmiała się prześmiewczo i pokiwała z niedowierzaniem głową.
— Sławą? Och, tak, to zawsze był mój życiowy cel, McLee. Hajs, sława, koks, sztuczne cycki i szczyty Hollywood — sarknęła. — Nie będę z tobą dyskutować na ten temat, Dylan, bo ty i tak wiesz swoje... Odpowiedz mi tylko jeszcze na jedno pytanie. Lepiej ci teraz? Wiedząc, ile mi odebrałeś? Ulżyło ci? — Zmrużyła wojowniczo oczy, ale mimo to uroniła jedną łezkę.
— Tylko trochę. — Uniósł jedną brew.
— Jesteś chamem — wyrzuciła z siebie, a potem dodała krótko. — Nie chce słyszeć ani jednego słowa z twoich ust w swoim kierunku. Jeśli kiedykolwiek będziesz chciał przeprosić to masz na to trzy miesiące. Wiesz, gdzie mieszkam — wyminęła go po to, żeby wejść do socjalnego po część swoich rzeczy. — A, i Dylan! — Odwróciła się jeszcze do blondyna, obracając się na pięcie. — Jeśli wpadnie ci do głowy pomysł przeprosin to weź pod uwagę, że musisz przygotować się na wpierdol, bo istnieje możliwość, że natkniesz się na mojego pacjenta w moim mieszkaniu. — Specjalnie podkreśliła ostatnią część zdania.
— Bo się pieprzycie?
— Bo w przyszłym tygodniu się do mnie wprowadza — wyznała, wywołując szok na twarzy blondyna. — A na podjęcie decyzji masz trzy miesiące dlatego, że po tym czasie zmieniam adres zamieszkania. Razem z nim — oświadczyła mu i trzasnęła drzwiami od pokoju socjalnego.
Annie chwyciła torbę i wrzuciła do niej swoje kubki, zapasowe crocsy i dwa komplety pielęgniarskiego uniformu. Zdjęła z regału swoje książki i stwierdzając, że większej ilości rzeczy na raz i tak nie dźwignie, wyszła z zaplecza, żeby wpaść na chwilę do gabinetu Jane i oświadczyć jej, że za chwilę będzie tu z Harry'm po resztę dobytku, więc będą miały okazję jeszcze porozmawiać. Wchodziła do windy akurat w momencie, w którym zadzwonił do niej brunet, dając jej sygnał, że dojeżdża do centrum.
Rudowłosa wyszła z windy na minusowym piętrze i westchnęła z ulgą widząc, że szatnia jest pusta. Otworzyła swoją szafkę i dosłownie dwie minuty potem usłyszała szybkie kroki na schodach. W wejściu stanął lokaty, zielonooki brunet w dresach, luźnej, białej koszulce i we włosach związanych w małego koczka.
— Ana... — wyszeptał na jej widok zachrypniętym głosem i odłożył na ziemię karton, który dzierżył pod pachą. Przytulił Annie, obejmując ją mocno ramionami i całując ją w czoło. — Skarbie, co się stało? O co tu chodzi? — zapytał miękko, nie przestając jej tulić.
— Daj mi moment, przebiorę się tylko, spakuję wszystko to, co tutaj mam i pojedziemy na oddział, na górę. Jane na nas czeka — wymamrotała cicho, odsuwając się od niego.
Harry'emu nasuwało się na język milion pytań, ale odpuścił, kiwając głową potakująco. Oparł się barkiem o szafki i w ciszy obserwował sprawne ruchy Annie, gdy wsuwała na siebie jeansowe rurki i jego koszulkę, którą rano wyjęła mu z garderoby. Podwinęła krótkie rękawki tak, jak zrobiła to przed śniadaniem i wsunęła na stopy swoje trampki przed kostkę. Złożyła swój uniform w równiutką kosteczkę - również ten z szafki - i, gdy Harry podał jej karton, ułożyła w nim ubrania, crocsy i kubki wraz z książkami, które zdążyła już znieść ze sobą.
— Chodź, Hazz — mruknęła do niego prosząco, podając mu dłoń i zarzucając na ramię płócienną torbę. Harry posłał jej delikatny uśmiech, słysząc, jak go nazwała. Annie wyjęła z pustej szafki kluczyk, wiedząc, że musi zostawić go Jane i razem ruszyli w stronę windy. Styles dzierżył pod pachą karton i dzielnie nie pytał o szczegóły, czekając cierpliwie i z niepokojem wpatrując się w swoją dziewczynę.
Gdy znaleźli się na ósmym piętrze Annie splotła razem ich wolne dłonie i pociągnęła Harry'ego w stronę gabinetu Jane.
— Harry. — Kobieta uśmiechnęła się zza biurka smutno i wstała z miejsca, żeby przywitać lokatego.
— Zostawię cię tutaj na chwilę, Harry. Skoczę po resztę rzeczy — oświadczyła mu miękko Annie, na co skinął głową, nadal nie rozumiejąc sytuacji.
Posłał pytające spojrzenie Jane, która przekierowała jego wzrok na dokument leżący na blacie biurka. Harry chwycił go, nie czekając na pozwolenie i wodził zielonymi tęczówkami po tekście. Z każdym słowem był coraz bardziej zszokowany. Oblizał nerwowo wargi i spojrzał z góry na Jane, próbując się nie denerwować.
— To moja wina? — spytał w końcu, próbując nie brzmieć jak zszokowany winowajca.
— Skądże, Harry, dziecko moje. — Jane westchnęła smutno. — Po prostu... jeśli ktoś chce znaleźć powód na siłę to zawsze go znajdzie. Przedstawi go w takim świetle, żeby mieć rację, ale go znajdzie... — naprowadziła go, wpatrując się w jego oczy.
Styles zmrużył powieki, przenosząc wzrok to z kartki, to z Jane.
Aż zrozumiał.
— McLee? — syknął pytająco, gdy wszystkie puzzle ułożyły się w jego głowie w odpowiednim miejscu. Czekał tylko na to, aż Jane stojąca obok skinie głową, potwierdzając jego przypuszczenia. — Zabiję skurwiela...
Harry wrzucił kartkę do kartonu z rzeczami Annie, a potem wojowniczo zacisnął pięści. Szybkim krokiem miał zamiar opuścić pomieszczenie - zwłaszcza, że Jane nie miała zamiaru go zatrzymywać, twierdząc, że blondynowi należy się porządny wpierdol - ale wpadł w progu na Annie, niosącą w ramionach kilka kolejnych książek.
— Wybierasz się gdzieś? — spytała go bystro, widząc jego minę.
— Sprać pewnego zjeba — warknął cicho, czekając na nieme przyzwolenie rudowłosej, która uniosła jedną brew.
— Chce ci się?
— Kotek... — warknął do niej nieco ostro. — To przez niego...
— Wiem — ucięła krótko. — Jeśli nie zrobisz sobie krzywdy i problemów, to masz wolną rękę. Poczekaj tylko, aż będziemy wychodzić — wyrzuciła w końcu Ann, wymijając go w przejściu jak gdyby nigdy nic i wkładając książki do kartonu. Styles uniósł brwi, wyraźnie zdziwiony.
Kim jesteś i co zrobiłaś z moją małą, broniącą wszystkich, Annie?
Zostawiła na biurku kluczyk do szafki i posłała Jane niemrawy uśmiech.
— Chyba mam wszystko. Jakby co, to Sammy zabierze ze sobą moje rzeczy, gdyby coś jeszcze tutaj zostało. Jane, błagam cię, nie płacz. Ja nie znikam z powierzchni ziemi, jesteśmy w kontakcie. — Rudowłosa przytuliła mocno oddziałową. — Kocham cię, pamiętaj. Będę wpadać na kawę. I do siebie też zapraszam. Masz mój telefon. — Ucałowała kobietę w policzek, polecając jej jeszcze, żeby się uśmiechnęła.
Harry chwycił karton z rzeczami rudej i złapał ją za dłoń. Uściskał jednym ramieniem Jane na pożegnanie i naparł na drzwi wejściowe, żeby je otworzyć. Annie przywołała windę przyciskiem, a Styles wyłapał wzrokiem sylwetkę Dylana, krążącą po pustym piętrze. Lokaty zacisnął zęby i westchnął, sfrustrowany.
— Ana?
— Hm? — mruknęła do niego, wpatrując się w niego.
— Mogę...? — zapytał błagalnie.
Annie wywróciła oczami.
— Idź, zatrzymam windę — poleciła brunetowi, który ucałował jej skroń, odłożył karton na ziemię, przytrzymując drzwi wejściowe tak, żeby zostały otwarte i szybkim krokiem skierował się w stronę blondyna. Dylan obrócił się w stronę Harry'ego o pół sekundy za późno, co przełożyło się na przewagę Stylesa, który bez uprzedzenia wymierzył cios z pięści prosto w policzek pielęgniarza.
Cóż, trafił celniej i mocniej, niż Annie ostatnim razem.
— Jeśli kiedykolwiek jeszcze zobaczę cię w odległości mniejszej niż pięć metrów od mojej przyszłej żony to przysięgam ci, że zrobię ci to samo, co ty zrobiłeś jej. Tylko gorzej — warknął do trzymającego się za twarz chłopaka, któremu z nosa i z wargi ciekła ciemnoczerwona krew.
Harry posłał zdezorientowanemu Dylanowi nienawistne spojrzenie na odchodne, a potem szybkim krokiem wrócił do czekającej na niego Annie. Ucałował jej wargi, wziął na ręce karton z jej rzeczami i objął ją w pasie, prowadząc ich do windy.
— Ładnie wycelowałeś — pochwaliła go, przecierając mokry policzek wierzchem dłoni.
— Wiem, maleńka. — Uśmiechnął się delikatnie pod nosem i musnął wargami jej skroń.
— Treat people with kindness? —spytała go nieco prześmiewczo, cytując jego motto.
— Skurwiele się nie liczą, kochanie — odparł jej i pozwolił sobie na krótki chichot. — Jedziemy do ciebie?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top