10
To był kurewsko trudny dyżur.
Nie dlatego, że na nockę weszła już wykończona psychicznie, a przed nią było jeszcze dwanaście godzin. Nie dlatego.
Oddział intensywnej terapii pediatrycznej w szpitalu stanowym w Miami był niewielkim oddziałem - mieli zaledwie jedenaście miejsc dla pacjentów w wieku od dwudziestego ósmego dnia życia do osiemnastego roku życia. Na OIOMach z prawdziwego zdarzenia ilość łóżek zaczyna się od dwudziestu paru - to były wielkie oddziały, molochy, z ogromną ilością personelu na jednej zmianie. Ten oddział nie był taki.
Nie mieli też dużej śmiertelności w tym miejscu. Dzieci przewlekle chore potrafiły leżeć u nich miesiącami, dopóki lekarz prowadzący nie występował o rozpoczęcie procesu terapii daremnej i z takimi przypadkami każdy miał czas się pogodzić, choć i tak nigdy nie było to proste. Jednak nagłe przypadki, które do nich trafiały - dzieciaki po urazach, powikłaniach zabiegowych lub we wstrząsach w niemal stu procentach udawało się wyprowadzić na prostą. Najgorsze były wypadki komunikacyjne. Tutaj decydowały sekundy i milimetry - bywało różnie i zdarzało się, że wyprowadzali nawet dzieciaki, którym nikt już nie dawał szans. W każdym razie - nie było najgorzej, przyrównując ten oddział do OIOMów dziecięcych onkologicznych czy kardiologicznych. Naprawdę, nie byli najgorsi. W skali roku śmiertelność wynosiła może trzydzieści przypadków, czasem trochę więcej, ale nigdy nie przekraczała czterdziestu.
Gdy wpadała na raport o dziewiętnastej mieli dziś trzy puste łóżka. W nocy dwa nagłe przypadki zajęły dwa z nich - jedno zatrzymanie akcji serca u czteromiesięcznej dziewczynki i jedna siedmiolatka z wypadku komunikacyjnego.
Dziś w nocy na rękach zmarła jej trójka maluchów.
To była jedna dziesiąta rocznej normy w jeden dyżur.
W jeden, pierdolony, dyżur.
Trzyletni chłopiec, którego reanimowali ponad godzinę trafił do nich w zeszłym tygodniu i mieli go przekazać na zwykły oddział dziecięcy do końca tego tygodnia. Akcja serca stanęła tak nagle, że przez ułamek nanosekundy myśleli, że to awaria sprzętu.
Trzy zgony.
Raport zdawali w grobowej atmosferze, czując na sobie współczujące spojrzenia tej szóstki, która wchodziła na dniówkę. Annie z ulgą wyszła z oddziału i zeszła do szatni. Czuła przerażającą pustkę w środku. Miała wrażenie, że szok przysłaniał jej wszystkie emocje i jeszcze do niej nie dotarło to, co wydarzyło się dzisiejszej nocy. Fizycznie czuła się zaskakująco dobrze, trzymana w ryzach przez adrenalinę, która nadal spinała jej mięśnie.
Przebrała się i wyjęła ze swojej szafki zapasową, męską bluzę na zamek, którą ukradła Samuelowi. Założyła ją na swoją koszulę i naciągnęła kaptur na głowę. Było jej zimno. Miała dreszcze. I poczuła, że ma mokre policzki w momencie, gdy jedna z łez spłynęła po jej policzku i zmoczyła jej dłoń, gdy zapinała zamek błyskawiczny swojej torby na ramię.
Zamknęła swoją szafkę, wpisując kod i spojrzała na Aarona, który wyglądał podobnie do niej - miał łzy w oczach i grobową minę. Skinęła mu głową i wyminęła go, kierując się w stronę wyjścia.
Byli pielęgniarzami. Śmierć była ich codziennością. Każdy radził sobie z nią na swój sposób już od czasu studiów.
Annie ignorowała natarczywe wibrowanie jej telefonu. Właściwie, to nawet nie wyjęła słuchawek z kieszeni, co się nie zdarzało. Wyszła przez główne wyjście i nabrała w płuca porannego powietrza. Nie zrobiło jej się ani lepiej, ani gorzej. Odeszła na bok i oparła się plecami o barierkę schodków tuż przy wejściu.
Była w rozsypce.
Wyjęła z tylnej kieszeni telefon, chcąc wykręcić numer Samuela, albo do Dylana. Była w takim stanie, że w sumie byłaby skłonna odsunąć na bok wszelkie spięcia między nimi, byleby tylko któryś z nich był obok, gdy będzie ryczeć przez kilka godzin, po tym jak już się prześpi.
Spojrzała na wyświetlacz telefonu - miała cztery połączenia nieodebrane i sześć smsów nieodczytanych od nieznanego numeru. Literki zlewały jej się w oczach, więc skupiła się na odczytaniu ostatniej wiadomości.
"Jak wyjdziesz głównym wejściem to spójrz na prawo. H"
Co do chuja?
Annie zdjęła kaptur z głowy i rękawem bluzy starła łzy z twarzy, nieco odzyskując ostrość widzenia. Spojrzała w prawo i zobaczyła masywne audi i lokatego bruneta opartego o drzwi pasażera.
Kurwa, nie.
Tylko nie on.
Nie dzisiaj.
Nie teraz.
Nie w tym stanie, błagam.
Popełniła błąd taktyczny, ściągając kaptur - on zauważył ją pierwszy. Wydawało jej się, że widziała uśmiech bruneta, gdy ruszył w jej stronę długim krokiem. A potem dostrzegł, że coś jest nie tak i jego uśmiech wyparował.
Ann westchnęła głęboko. I tak jej nie odpuści. Okryła się szczelniej bluzą Sammy'ego i zbiegła po schodkach, wychodząc na przeciw Harry'emu. Podniosła oczy z chodnika na jego twarz i zaobserwowała, jak zamarł, a po jego twarzy przebiegł strach.
— Jezu, Annie — wyszeptał, zszokowany, widząc ją w takim stanie. — Co...?
— Zabierz mnie do domu, proszę — wydusiła z siebie niewyraźnie, rękawem ocierając kolejne łzy i chowając telefon do tylnej kieszeni spodni.
Harry skinął głową, a jej znowu rozmazało się pole widzenia. Poczuła dłoń Stylesa na plecach, gdy prowadził ją do samochodu. Otworzył jej drzwi pasażera i obserwował, jak bez słowa wsiadła do samochodu. Zabrał od niej jej torbę na ramię, zatrzasnął drzwi od jej strony, a jej rzeczy wrzucił na tylne siedzenie. Po chwili zajął miejsce kierowcy i zaniepokojony obserwował, jak łzy ciekną po twarzy rudowłosej dziewczyny, a ona nie próbuje ich nawet zatrzymać. Zawahał się, jednak po chwili nachylił się nad Annie po to, aby sięgnąć po jej pas bezpieczeństwa i zapiąć go sprawnym ruchem. Ann wstrzymała oddech w momencie, w którym jego twarz znalazła się zbyt blisko jej własnej.
Brunet zapiął swój pas i wsunął kluczyk do stacyjki, uruchamiając silnik. Sprawnie wyjechał z parkingu, nie odzywając się ani słowem do zapłakanej dziewczyny, która pozwoliła już łzom kapać na koszulę i bluzę, pomiędzy żałosnymi podciąganiami nosem.
Annie zerknęła na deskę rozdzielczą i zauważyła brak odpalonej nawigacji w telefonie Stylesa. Urządzenie spoczywało w uchwycie, jednak było wygaszone.
— Nie potrzebujesz nawigacji? — Nie spodziewała się, że będzie brzmieć jak po dobrym koncercie metalowym. Była cholernie zachrypnięta.
— Nie, Annie.
Rudowłosa spojrzała na profil Stylesa, marszcząc brwi.
— Przecież nie wiesz gdzie mieszkam, jedziemy w zupełnie innym kierunku — zauważyła szeptem.
— Nie jedziemy do ciebie — mruknął.
Nie miała siły na tę dyskusję. Nie miała siły na szok, jakim znów ją obdarzył.
— Nie ma opcji, żebyś została teraz sama w swoim mieszkaniu, Annie — dodał twardo, głosem nie znoszącym sprzeciwu.
Miała ochotę krzyknąć z frustracji, ale jedynie mocno zagryzła wargę. Nie tak miał się skończyć ten poranek. Chciała znaleźć się w swoim azylu, w swoim mieszkaniu, zawinięta w swoją pościel. Tylko tyle...
W ciszy obserwowała, jak Harry prowadzi i tym razem ten widok wydał się jej zaskakująco normalny. Beznamiętny. Czuła się, jakby ktoś wcisnął w jej głowie przycisk wyłączający czucie głębokie i emocjonalne. Czuła tylko przeszywające jej ciało zimno. Wiedziała, że dramat dopiero nadejdzie - w chwili, w której szok po dzisiejszej nocy minie i wszystkie emocje ją zaleją. Harry nie wiedział, na co się pisze... Właściwie to w tym momencie wszystko było jej obojętne. Poważnie. Chciała tylko dwóch rzeczy - gorącego prysznica i snu.
Łzy nadal nie przestawały płynąć. Czuła, że jak tak dalej pójdzie to szybko się odwodni.
Nie zarejestrowała, kiedy dokładnie Harry wjechał na parking podziemny, zaparkował i zgasił silnik samochodu.
— Dasz radę iść, czy cię zanieść?
Spojrzała na niego pustym wzrokiem i pokiwała głową, że jest okej. W normalnych okolicznościach pewnie by się zaśmiała i rzuciła jakimś ironicznym tekstem o swoim żyrafim wzroście, który nie niósł za sobą wagi modelki wybiegowej. Poza tym - ten idiota miał kategoryczny zakaz dźwigania ciężarów kalibru ludzi w ogóle, jeśli chciał jeszcze trochę poużywać przetoki na swoim przedramieniu.
Uciekł jej moment, w którym Harry wysiadł i okrążył samochód, otwierając jej drzwi od strony pasażera. Podał jej jedną dłoń, a drugą ręką sprawnie otworzył tylne drzwi i chwycił jej torbę, zawieszając ją sobie na ramieniu.
Annie niepewnie chwyciła dłoń lokatego, którego oczy nadal wpatrywały się w nią z nutą powagi i przerażenia. Śmiertelnie go wystraszyła, a on nadal nie wiedział o co chodzi. Gdy stanęła obok niego, popchnął drzwi samochodu i wcisnął przycisk na pilocie ze znaczkiem audi. Auto zamruczało, odpowiedziało sygnałem świetlnym i uzbroiło alarm. Harry objął ją ramieniem w talii i skierował ich kroki w stronę windy. Stabilne przytrzymywanie rudej ułatwiało mu to, że nie było między nimi dużej różnicy wzrostu. Nie ufał w tej chwili nogom Annie.
Gdy weszli do windy brunet nacisnął przycisk przy ostatnim piętrze i odwrócił dziewczynę przodem do siebie. Nie naciskał na nią, gdy ta dzielnie unikała jego wzroku. Nie poznawał rudowłosego stworzenia, które miał przed sobą.
Winda oświadczyła, że dotarli na właściwe piętro, a Harry splótł jej palce ze swoimi i pociągnął ją w stronę dębowych drzwi z numerkiem, o ironio, dwadzieścia osiem. Wyjął z kieszeni klucze i szybko uporał się z mechanizmem obu zamków. Uchylił drzwi i wpuścił ją przodem. Annie podniosła swoje zapłakane oczy na jego zielone tęczówki i zagryzając wargę, przekroczyła próg mieszkania samego Harry'ego Stylesa i, na boga, w tej chwili było jej to zupełnie obojętne.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top