00
Rudowłosa głośno wypuściła z siebie powietrze.
— Pa, misiaczki! — krzyknęła w eter korytarza, zakładając płócienną torbę na ramię i ściskając w ramionach jeszcze plecak, pustą już butelkę termiczną i dwulitrową butelkę wody mineralnej.
— Annie, czy ty po dzisiejszym dyżurze wybierasz się jeszcze na stację? — Wysoki brunet ubrany w bordowy uniform medyczny wybiegł zza kontuaru, karcąc ją wzrokiem, gdy ta w odpowiedzi wzruszała bezradnie ramionami, szczerząc się w jego stronę w przepraszającym uśmiechu.
Aaron już miał otwierać usta, żeby ją zbesztać, ale dziewczyna tylko wywróciła oczami i opuściła oddział intensywnej terapii dziecięcej w Miami. Dziękowała sobie w duchu, że odmówiła przyjęcia dodatkowych dyżurów, przez co wróci tu dopiero na nockę za trzy dni. Przywieźli im dziś szesnastolatkę po wypadku komunikacyjnym, którą reanimowali cztery razy. Debile z karetki przekazali ją źle zsedowaną i z rozszczelnionym balonem rurki intubacyjnej.
Szybkimi ruchami zrzucała z siebie ubrania po to, aby ubrać na siebie znoszone vansy, wąskie spodnie z wysokim stanem i za dużą bluzę, którą chwyciła w pośpiechu, gdy wychodziła z domu zeszłego popołudnia.
Wyszła ze szpitala i łapczywie zaciągnęła się rześkim powietrzem poranka. Było po siódmej rano, gdy zerknęła na wyświetlacz zegarka spoczywającego na wewnętrznej części jej lewego nadgarstka. Nie nosiła biżuterii - życie pielęgniarki miało swoje plusy i minusy. Włożyła do uszu słuchawki i szybkim krokiem skierowała się w stronę stacji metra, rozkręcając maksymalnie głośność muzyki w telefonie. Nie ma sensu, aby wracała do mieszkania po to, aby pokręcić się w nim przez pięć minut. Droga do stacji dializ zajmowała jej tyle, że od razu ze szpitala stanowego kierowała się właśnie w tamtą stronę, omijając dom.
Do celu dotarła na tyle wcześnie, że zdążyła wpaść do supermarketu po zaopatrzenie spożywcze na najbliższe dwanaście godzin. Z cichym mruknięciem przekroczyła próg nowoczesnego budynku i wyjęła z tylnej kieszeni spodni pęk kluczy, do którego przypięte miała karty identyfikacyjne z chipem. Odbiła plastik przy czytniku i skinieniem głowy przywitała się ze starszym mężczyzną w portierni, który pokiwał głową z niedowierzaniem widząc jej torby i to, że wraca prosto z drugiej roboty. Cóż, tu, w Ameryce taki tryb życia był abstrakcją - nie to, co w Polsce.
Nie chciała do tego wracać.
W szatni narzuciła na siebie ciemnozielony uniform i pozwoliła poskręcanym, długim do talii, ogniście rudym włosom opaść chaotycznie wokół głowy. "Merida waleczna" - tak na nią wołała oddziałowa, gdy nie używała zdrobnienia jej pełnego imienia. Gumkę sprężynkę pozostawiła na prawym nadgarstku widząc, że i tak ją zaraz zgubi, albo, że Sam czy Dylan niespodziewanie ukradną ją z jej ręki. Debile, nigdy nie nosili swoich. Dziwnym trafem jej znajomi płci męskiej rzadko kiedy nosili całkowicie krótkie włosy.
Zamknęła swoją szafeczkę kluczykiem po tym, jak na nogi wsunęła obuwie medyczne z nadrukowanymi pingwinkami. Identyfikator wpięła klamerką na krawędź kieszeni bluzy. W samej kieszeni wylądował jej telefon z porysowaną szybką, dwie wsuwki do włosów i czerwony długopis. Chwyciła w dłoń swój dobytek i wpadła do windy, wciskając ósme piętro, przy którym widniał podpis „stacja dializ".
Jej dom.
Winda dotarła na właściwe piętro i jej oczom ukazały się znajome, potężne, szklane drzwi, na które naparła ciężarem swojego ciała, żeby się rozsunęły. To była ich ogromna wada - projektant tego ekskluzywnego, prywatnego miejsca nie miał chyba nigdy styczności z chorym człowiekiem, który może poruszać się na wózku inwalidzkim, albo który może mieć tak osłabioną siłę mięśniową, że ledwo stoi na własnych nogach. Ona była zdrowa, miała metr siedemdziesiąt osiem centymetrów wzrostu i miała problem z odsunięciem tych cholernie ciężkich drzwi wejściowych. Idiotyzm.
Jej oczom ukazała się znajoma przestrzeń pełna sprzętów i dużych foteli, za którymi rozciągał się widok panoramy Miami widoczny zza przeszklonych ścian. Klimatyzacja szumiała cicho, mrucząc niemal niezauważalnie.
— Oddziałowa? — krzyknęła głośno od progu, spodziewając się odpowiedzi za dokładnie trzy sekundy, dwie... jedną...
— Merida, ty już? — Głowa pięćdziesięcioletniej blondynki wychyliła się zza drzwi od pomieszczenia socjalnego. Część pracownicza i zaplecze magazynowo-sprzętowe było estetycznie oddzielone od całej reszty otwartej przestrzeni.
— Mogłabym spytać o to samo — uniosła jedną brew młodsza z kobiet i bez ogródek wpakowała się do pomieszczenia. — Kawyy... — zajęczała, opadając na fotel.
— Dziecko, wykończysz się. Pieprznij tę intensywną, źle ci tu? Mało wrażeń? Koniecznie chcesz rypać w stanówce?
Wzrok blond kobiety mierzył sine worki pod oczami rudowłosej z troską i z przejęciem.
— Adrenalina, mamo, adrenalina — uśmiechnęła się lekko Annie. Oddziałowa była dla nich mamą. Była jak rodzic, była oparciem w każdej sytuacji.
— Zrobię ci kawy, a ty zerknij na listę pacjentów na dzisiaj...
Loki opadły jej nieposłusznie na oczy, gdy podkurczyła nogi na fotelu i wychyliła się po zadrukowaną literkami listę.
— Kogo dzisiaj muszę znosić do wieczora?
— Samuela — zaśmiała się blondynka i podała młodszej od siebie kubek z parującą kawą z mlekiem. Roześmiała się w głos, gdy usłyszała „udręczone" stęknięcie Annie. Sam był najzabawniejszym i najbardziej bezpośrednim gejem, jakiego nosił ten świat.
— Piękny dzień dziś będzie, w takim razie...
— Jak zawsze u nas, Ann. Idę na odprawę, będę za pół godziny i pewnie będę kręcić się u siebie w biurze. Cholerne papiery...
Annie skinęła głową, upijając łyk kawy z kubka i marszcząc brwi nad treścią zadrukowanej kartki z listą.
— Ach, Annie! — Oddziałowa wychodząc z pomieszczenia odwróciła się i posłała dziewczynie cwany uśmieszek. — Masz prawiczka pod numerkiem trzecim, skarbie. Zostawiłam go dla ciebie. Baw się dobrze.
Dziewczyna spojrzała na pozycję pod trójką i wypluła z ust kawę. Słyszała jak z korytarza roznosi się śmiech oddziałowej w reakcji na jej zdziwienie.
„3. Harry E. Styles-Tomlinson"
Co, do kurwy?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top