52

Harry zatrzymał auto przed wielkim domkiem jednorodzinnym. Adres wbił w Google Maps  w czasie obiadu, gdy rudowłosa podyktowała mu współrzędne. Zaciągnął hamulec ręczny i spojrzał na swoją narzeczoną, która niepewnie wpatrywała się w ogrodzenie małej willi.

— Odebrać cię wieczorem? — spytał ją cicho, analizując skupiony profil jej twarzy.

— Nie, misiek, dzięki — uśmiechnęła się lekko i nachyliła się, żeby ucałować policzek bruneta.

— Wszystko gra? — Harry zmarszczył brwi. To pytanie było formalnością: widział, że się denerwowała.

— To dom matki Dylana. Nie pozwoliła mu mieszkać samemu w swoim mieszkaniu, gdy powiedział jej o tym, że jest chory — wyjaśniła niemrawym głosem. — Nie mam pojęcia, jak na mnie zareaguje... — westchnęła cicho.

Styles uniósł brwi, zdziwiony. To nieco wyjaśniało.

— Nie lubi cię? — dopytał, zaniepokojony.

Annie prychnęła pod nosem.

— Przeciwnie. Do tej pory widziała we mnie matkę jego dzieci — westchnęła rudowłosa, a Styles spiął mięśnie, słysząc jej odpowiedź.

- Co takiego?

Annie spojrzała na niego karcącym spojrzeniem.

— Harry, w tym momencie to jest akurat najmniej ważne... 

— A jednak mi o tym powiedziałaś — odpowiedział jej bystro, strzelając brwiami. — Wysiadaj, odprowadzę cię do drzwi. Przywitam się z Dylanem — zarządził despotycznie, wyciągając kluczyki ze stacyjki i wyskakując z auta, zanim zdążyła otworzyć usta i zaprotestować. Annie strzeliła sobie z otwartej dłoni w czoło i zaklęła cicho.

Cholerny zazdrośnik. Mogła się nie odzywać.

Z westchnięciem otworzyła drzwi i wysiadła z audi, zatrzaskując je za sobą cicho. Wsunęła telefon do tylnej kieszeni spodni i podeszła do Harry'ego, obchodząc samochód dookoła.

— Harry, proszę, nie musisz... 

— Muszę. Chodź, mała — uciął krótko, całując jej wargi, a potem otworzył przed nią bramkę posesji rodzicielki Dylana McLee.

Styles rozejrzał się dookoła. Zadbany ogród, idealnie przycięty, zielony trawnik, nawadniany zraszaczami synchronizowanymi przez elektroniczny system ochrony. W oddali dostrzegł basen, trampolinę i altankę z miejscem na grilla.

— Nigdy tu nie byłam — szepnęła do niego Annie, gdy wspinali się po schodach przed drzwiami wejściowymi. — A jego matkę widziałam trzy razy w życiu - dodała ledwo słyszalnie, naciskając dzwonek. — Nie musisz być zaz... — zielone oczy Harry'ego wpatrywały się w szare tęczówki Annie, gdy ta próbowała dokończyć zdanie.

Przerwało jej jednak zamaszyste otwarcie drzwi frontowych, w których stanęła starsza, blond kobieta. Była wysoka i szczupła. Bardzo zadbana: ze starannym makijażem i z włosami nieprzypadkowo uczesanymi w idealnie niesforne, grube loki. Musiała spoglądać na nich zza okna w korytarzu, gdy parkowali auto przed furtką.

— Annie? — odparła na widok rudowłosej, która uśmiechnęła się lekko na jej widok, a potem jej oczy urosły jeszcze bardziej, gdy przeniosła wzrok na Harry'ego. I wtedy jej uśmiech został zastąpiony niemrawą miną i zaskoczeniem.

— Dzień dobry, pani McLee — przywitała się grzecznie, ignorując zszokowane spojrzenie kobiety, które właśnie niemal rozbierało wzrokiem jej narzeczonego. — Dylan dał mi znać, że aktualnie mieszka z panią, więc podał mi adres. Czy jest może u...? — mówiła cicho.

— A pan to...? — Bez skrępowania matka Dylana weszła rudej w słowo.

— Harry Styles — przywitał się, wyciągając dłoń w stronę blondynki. — Miło mi panią poznać — wymamrotał standardową formułkę, którą z reguły wymawiał, przedstawiając się obcej osobie. Uścisnął dłoń kobiety, która nie mogła oderwać od niego oczu.

— Pan jest tym sławnym piosenkarzem, prawda...?

— Pani McLee, czy Dylan jest u...? — Annie ponowiła pytanie i ponownie go nie dokończyła, bo uśmiechnęła się szczerze, gdy zobaczyła, jak blady, bardzo wysoki mężczyzna staje w głębi korytarza i, wywracając oczami ironicznie, krzyżuje ręce na piersi, wpatrując się w plecy matki z uniesioną brwią.

Blada postać wyłoniła się zza sylwetki blondynki, przerywając jej bezczelne wgapianie się w przybyłego gościa.

— Styles. — Kiwnął głową z łobuzerskim uśmieszkiem, podając na przywitanie dłoń lokatemu, a potem odwrócił się w stronę rudowłosej i wyszczerzył się, otwierając ręce na szerokość: — Annie... 

— Chodź tu, McLee... 

Ruda uśmiechnęła się i stanęła na palcach, żeby go przytulić.

— Nawet nie wiecie, jak się cieszę, że widzę was tutaj razem — rzucił Dylan, odnajdując zielone oczy Harry'ego, gdy wypuszczał z ramion Anastasię. — Wchodźcie, zrobię wam coś do picia — zarządził, patrząc też na Harry'ego.

— Właściwie... — Styles miał zaprotestować, żeby zostawić ich samych, ale Dylan uniósł jedną brew.

— Po tym, jak uratowałem ci dupę, dwudziestu minut mi nie poświęcisz?

Annie wpatrywała się w nich z lekkim uśmiechem na ustach. Jeszcze kilka tygodni temu rozszarpali by sobie tętnice szyjne, skacząc sobie do gardeł. A teraz?

— No, jeśli tak stawiasz sprawę... — Harry uniósł bezradnie ramiona, teatralnie wzdychając. Ułożył dłoń na lędźwiach Annie, uśmiechając się lekko.

— Mamo, poradzimy sobie — zakomunikował kobiecie Dylan, chcąc się jej subtelnie pozbyć. Widział, jak cały czas wodziła za Harry'm jak za kawałkiem ciasta, posyłając Annie nienawistne spojrzenia. — Mamo... — ponowił blondyn, wskazując rodzicielce podbródkiem, że może wycofać się do salonu.

Annie i Harry zostali zaprowadzeni przez blondyna do wyspy kuchennej. Parter domu składał się z gustownie urządzonej wspólnej przestrzeni, więc matka Dylana, która zajęła miejsce w salonie i tak słyszała niemal każde ich słowo.

Rudowłosa omiotła wzrokiem sylwetkę Dylana. Schudł, miał na sobie cienkie dresy, w których kiedyś zwykł biegać, koszulkę na krótki rękaw i czapkę z daszkiem, założoną tył na przód. Dopiero po chwili dostrzegła, że spod daszka nie wystaje charakterystyczny, blond koczek. Annie zacisnęła wargi, czując ukłucie w sercu. Ściął włosy. Chyba to uderzyło ją najbardziej...

Harry i Dylan rozmawiali cicho, a ruda wodziła wzrokiem po twarzy przyjaciela. Zażółcone białka, pergaminowa cera, wystające kości policzkowe i dołki pod oczami. Nie chciała poruszać tematu choroby teraz, w obecności Harry'ego, ale...

— Aż tak źle wyglądam? — zagaił ją blondyn, widząc jej minę. Uśmiechnął się do niej lekko. — Nie przejmuj się, Ann. Przynajmniej dzisiaj nie rzygam jak kot.

Annie zacisnęła wargi wymownie, spoglądając na niego jak na debila.

— Ściąłeś włosy... 

— I tak wypadały garściami — machnął ręką, zalewając jej kawę w dużym, białym kubku. — Za to ty wyglądasz kwitnąco — przyznał, lustrując jej twarz. — Zaokrągliła ci się buzia w końcu, przestałaś wyglądać jak trup... — wyliczył. — Musisz częściej robić jej dziecko, Styles — zwrócił się do Harry'ego, który roześmiał się dźwięcznie.

Zachowywali się jak starzy, dobrzy kumple. To było dziwne i urocze jednocześnie.

— Jak maluch? — spytał Dylan, podbródkiem wskazując na brzuch Annie i opierając się tyłkiem o brzeg blatu kuchennego. Przeniósł wzrok na Harry'ego, który nie mógł powstrzymać łobuzerskiego uśmieszku. Ruda i zielonooki spojrzeli po sobie w tym samym momencie.

Blondyn zmarszczył brwi.

— Ej, dobra, o czym nie wiem? Totalnie nie potraficie ukrywać czegokolwiek — dodał, spoglądając po nich z uniesioną brwią.

Annie spojrzała na Dylana błyszczącymi oczami.

— To bliźniaki, Dyl — odpowiedziała mu, uśmiechając się.

— O chuj. — McLee zakrył sobie usta dłonią, robiąc wielkie oczy. — Poważnie?

Harry przytaknął.

— Gratulacje — uśmiechnął się do nich szczerze. — I kondolencje jednocześnie. Ale będziecie mieć jazdę bez trzymanki... — zachichotał. — Masz u mnie jeszcze większy dług, Styles.

Lokaty spojrzał na blondyna.

— Żebyś wiedział, Dylan... — przyznał cicho.

— No, to opowiadajcie. Co mnie ominęło po tym, jak wyszedłeś z kliniki po przeszczepie? — zagaił Harry'ego, stawiając przed gośćmi kubki z kawą. Styles opowiadał cicho o tym, jak znalazł Anastasię, a ona sama dopowiedziała mu cicho kilka rzeczy o powrocie do domu rodzinnego.

Dylan słuchał ich z półuśmiechem na ustach, mówiąc co nie co o swoim leczeniu i o przeprowadzce do mamy, jednak nie uzewnętrzniał się jakoś mocno.

Gdy Harry dopił swoją kawę wstał z krzesła i cmoknął Ann w czubek głowy, oświadczając cicho:

— Uciekam i zostawiam was samych. Wskoczę jeszcze po Jackmann'a przed jutrem i Jeff mi napisał, że wpadnie z Em i z małą popołudniu, żeby zobaczyć się z mamą i z Gemmy — powiedział do Annie. — Zostawię ci kluczyki od auta i wrócę taksą — oznajmił jej.

Ruda zrobiła wielkie oczy.

— A nie możemy na odwrót?

Harry uśmiechnął się cwaniacko.

— Nie — zarządził i zostawił kluczyki na blacie obok jej kubka, razem z dowodem rejestracyjnym. — Bądź grzeczna.

Dylan parsknął śmiechem, obserwując ich.

— Narazie, McLee — Harry uścisnął dłoń mężczyźnie i poklepał go po plecach. — Do zobaczenia. Siedźcie, trafię sam do wyjścia.

Harry cicho opuścił dom, a Annie wpatrywała się w jego plecy, zanim nie zniknął w korytarzu. Usłyszeli odgłos cicho zamykanych drzwi frontowych. Ruda westchnęła, a potem przeniosła oczy na twarz Dylana, który lustrował jej sylwetkę w ciszy.

— Chodź do ogrodu, Ann — mruknął cicho Dylan, wymownie wskazując na salon i na nasłuchującą w nim kobietę. Chciał z rudowłosą porozmawiać w ciszy, spokoju i bez dodatkowej pary uszu.

Blondyn wyjął z lodówki butelkę soku pomarańczowego, mamrocząc, że skoro nie mogą się napić wina z gwinta, to przynajmniej weźmie ze sobą substytut. Przez drzwi tarasowe znajdujące się jadalni wyszli na ogród. Annie zabrała ze sobą kubek z ciepłą jeszcze kawą, kluczyki z dokumentami i swoją komórkę. Rozsiedli się na leżakach na środku trawnika, wdychając ciepłe powietrze popołudniowego Miami.

Dylan w ciszy odkręcił sok i pijacko pociągnął duży łyk prosto z butelki, następnie przekazując ją Annie, która roześmiała się w głos.

— Poczucie humoru się ciebie trzyma — stwierdziła.

— Przynajmniej to jeszcze we mnie nie umarło — skrzywił się.

— Jak się czujesz...? — zapytała w końcu. — Tylko, Dylan... Nie odpowiadaj mi tak, jak wszystkim... 

Pomiędzy nimi przez moment panowała cisza, przerywana tylko ćwierkaniem ptaków.

— Nigdy nie czułem się gorzej, Ann... Nigdy — wyszeptał. — Nie wiem, na co mam czekać. Chciałem to skończyć już teraz, bo nie mogę patrzeć, jak wszyscy dookoła męczą się wraz ze mną i patrzą na mnie tym współczującym wzrokiem... 

Annie spojrzała na niego zaszklonymi oczami i podwinęła nogi na leżaku, przełykając głośno ślinę. Tak, jego wyznanie powinno szokować. Tylko, że rudowłosa była na nie przygotowana. W końcu, sama miała takie myśli... 

— Ile masz czasu, Dylan?

— Mam kilka miesięcy. Nikt dokładnie nie wie, ile... — westchnął. — Chemioterapia i naświetlania dały mi dodatkowy miesiąc albo dwa na moich własnych nogach. No, góra trzy. Zahamowały przerzuty.

Annie uśmiechnęła się lekko.

— Nie mogłem się doczekać, aż się zobaczymy — mruknął. — Jako pierwsza od dawna traktujesz mnie normalnie... No, Harry i Samuel też bardzo się starają, ale... ty jako jedyna wiesz, przez co przechodzę... Nie mam motywacji do tego, żeby rano wstawać. Nie mam punktu zaczepienia, Annie. Matka namawia mnie na portale randkowe, ale nie wiem po co miałbym komuś zamieszać w życiu, a potem tak po prostu zniknąć. Nie wiem, po co mam się męczyć, skoro i tak odejdę. Odwlekam tylko to cierpienie w czasie, to nie ma sensu...

— Dylan, nie możesz tak myśleć — przerwała mu rudowłosa, odstawiając kubek z kawą na trawę. — Czy ja myślałam tak samo? Kurwa, oczywiście, że tak... — westchnęła do własnych wspomnień. — Ale każdy dzień, jaki jest ci dany jest cenny. Dbaj o siebie. Doceniaj każdy poranek... Każdy uśmiech... Zrób rzeczy, na które nigdy nie miałeś czasu... Nawet, jeśli to się skończy to nie myśl o tym. Żyj, Dylan. Po prostu żyj... Każdego z nas czeka koniec. Ty przynajmniej o nim wiesz... 

McLee prychnął.

— Byłabyś dobrym psychologiem, Ann. Może powinnaś zmienić branżę? — zaśmiał się, upijając soku i odwracając się w jej stronę. — Naprawdę świetnie wyglądasz. To przez Styles'a, czy przez ciążę?

— To była mało subtelna zmiana tematu — zaśmiała się. — Myślę, że oba na raz — przyznała cicho. — Ciężko mi uwierzyć w to, jak wiele się zmienia. To dzieje się tak szybko... — wymruczała i schyliła się, żeby dosięgnąć kubka, który odstawiła na trawę. — I nie martw się, nie ty jedyny rzygasz co rano, modląc się, żeby umrzeć — zachichotała.

Dylan podążał wzrokiem za jej sylwetką i przez moment zamarł, zauważając, jak zza dekoltu koszuli Annie wyślizgnął się złoty łańcuszek z pierścionkiem.

— Ann?

— Tak? — odpowiedziała mu, upijając kawy.

— Czemu się nie chwalisz? — spytał bystro, obejmując dłonią butelkę soku i prostując palec wskazujący, żeby wskazać na jej szyję.

— Ou — mruknęła, odruchowo chwytając wolną dłonią za pierścionek. Podniosła niepewnie wzrok na Dylana, który wpatrywał się w nią z uniesioną brwią.

— Uklęknął?

Pokiwała głową twierdząco.

— Wow... — przyznał, upijając soku. — Ma klasę... 

McLee przez moment wpatrywał się w to, jak Annie nerwowo pociera opuszkami palców biżuterię na swojej szyi, zaciskając wargi.

— Jednak żałuję, że w ręku nie mam dobrej whiskey — mruknął.

— Dylan... — zaczęła miękko.

— Nie, Ann. Ja naprawdę cieszę się twoim szczęściem. Waszym szczęściem. Przepraszam cię za to, że zachowywałem się jak niedojrzały szczeniak... Byłem idiotą. Zrobiłem ci krzywdę i muszę z tym żyć. Żałuję... Bardzo mocno żałuję. I wiesz... Myślałem, że całkowicie mi przeszło, ale... — zassał głośno powietrze do płuc. — Ale nie spodziewałem się pierścionka. Daj mi chwilę, zaraz się ogarnę - skrzywił się lekko i posłał jej nieprzekonujący uśmiech. — Opowiedz mi — poprosił, spoglądając na pierścionek zaręczynowy, wiszący na łańcuszku. — Pobieracie się?

Annie uśmiechnęła się lekko.

— Mam nadzieję, że nie masz nic w kalendarzu na piątego maja - mruknęła.

Dylan uniósł brwi, zaskoczony.

— Tak szybko?

— Jak tylko skończy się proces, to chcieliśmy... 

— Zastanawiałem się, czy o tym wspomnisz — przerwał jej McLee. — O co w tym wszystkim chodzi, Ann? To jest pojebane...  Nie wiem zbyt wiele, ale z tego, co mówili w telewizji... 

— Bo to jest pojebane, Dyl — westchnęła Annie. — Zanim mi przerwałeś, chciałam ci powiedzieć, że jeśli nie masz w kalendarzu nic na piątego maja, to chciałam cię prosić, żebyś pojednał się ze swoim garniturem... — Szare oczy rudej zaświeciły się łobuzersko, a potem oświadczyła blondynowi: — ... bo potrzebujemy świadka.

McLee zakrztusił się sokiem.

— Serio? Ja? — spytał ironicznie, wskazując na swoją bladą twarz. — Chcecie wystraszyć gości weselnych? Kurwa, Adele ucieknie z krzykiem widząc tę trupią mordę — prychnął, spoglądając na rudą jak na ufoludka. — Bo będziecie zapraszać Adele, no nie? — spytał, tym razem zaciekawiony, żartując.

— Dylan, gdyby nie ty... — Annie zacisnęła wargi. — Gdyby nie ty, to nic mogłoby nie być takie, jak teraz. Zawdzięczamy ci istnienie naszej rodziny, poniekąd — przyznała. — Nie wyobrażam sobie tego dnia bez ciebie, w tej roli... 

Blondyn posłał rudowłosej ciepły, szczery uśmiech.

— Będę zaszczycony, Annie.... — odpowiedział jej w końcu.

— Dziękuję... — uśmiechnęła się do niego szczerze, podnosząc się, żeby go przytulić. — Dziękuję ci za wszystko...

— Przestań, ruda, nie dziękuj. — Poklepał ją po plecach. — Cieszę się, że jesteś... 

Annie uśmiechnęła się do siebie i wróciła na leżak.

— To co z tą Adele? — zaśmiał się McLee, odwracając twarz w stronę słońca. — Marzę, żeby ją poznać. Uwzględnicie to?

— Nie rozmawialiśmy jeszcze o szczegółach, o liście gości tym bardziej — wywróciła oczami Annie. — Przeraża mnie, co Harry wymyśli — przyznała.

— Mnie przeraża to, że daje ci prowadzić to piękne audi — zaśmiał się blondyn, patrząc w szare oczy dziewczyny.

— Nawet nie zaczynaj tego tematu. — Anastasia schowała twarz w dłoniach, chichocząc. — Nienawidzę prowadzić. Nienawidzę. A on celowo robi mi na złość.

Dylan pokręcił głową, niedowierzając.

— Nie sądziłem, że ktokolwiek kiedykolwiek będzie w stanie zapanować nad twoim charakterkiem — przyznał. — Dopiero teraz, jak patrzę na was, widzę jak bardzo mnie to nie wychodziło — zaśmiał się sam z siebie, a potem roześmiał się jeszcze głośniej, gdy zobaczył minę Ann. — Nie bądź zażenowana. Było, minęło.

Rudowłosa westchnęła głośno, kręcąc głową.

— To o co chodzi z tym procesem, Ann? — spytał po chwili Dylan.

Nie uszło uwadze McLee, że Annie skrzywiła się nieznacznie.

— Będziesz zaangażowana jutro w to wszystko?

— Miałam być — przyznała. — Miałam być, ale Harry bez mojej wiedzy załatwił sobie dostęp do moich akt lekarskich i razem z prawnikiem wystosowali apelację o zwolnienie mnie z zeznań. Nie chce mnie w to angażować... 

— Bardzo dobrze robi — skomentował McLee, napotykając w odpowiedzi ostry wzrok Annie. — No co? Tobie się to pewnie zajebiście mocno nie podoba, ale robi bardzo mądrze. Po pierwsze, będziecie rodziną. Cały świat nie musi mieć sensacji z waszych zaręczyn czy z ciąży, a nawet jeśli, to niech to się odbędzie bez narażania ciebie na nerwy i stres. Nie wmówisz mi, że po leczeniu onkologicznym nie ma ryzyka poronienia i przedwczesnego rozwiązania — prychnął. — Przy bliźniakach zwłaszcza. Nie wkurwiaj się na niego o to, że o was dba. Nawet, jeśli wiąże się to z tym, co nie do końca ci się podoba. Atmosfera na sali sądowej będzie dużo gorsza od tej na ekranie...  

Dylan zamilkł na moment.

— Ja na jego miejscu też bym cię na to nie narażał... Wasze życie prywatne przy ogromie jego kariery i tak nigdy nie będzie normalne. A on chce ci dać normalną, zdrową rodzinę, Ann. No, a w obecnym stanie... — upił soku, niby pijacko. — Bardzo dobrze, że załatwił, żeby cię tam jutro nie było. Niezależnie od tego, jak potoczą się wszystkie zeznania.

Annie prychnęła cicho.

— Czuję się, jakbyście byli w koalicji.

— Powiedziałem mu, że jak zrobi ci krzywdę, to mój duch będzie go prześladował do końca życia - przyznał się jej, szczerząc się bezczelnie. — Pewnie się przestraszył.

Rudowłosa roześmiała się głośno.

— Nie śmiej się, mówiłem serio — skarcił ją.

— W to nie wątpię. Jakżebym śmiała — zachichotała.

Dylan zmrużył oczy, wpatrując się w jej profil.

— Annie?

— No?

Spojrzała na blondyna pytająco, poprawiając się wygodniej na leżaku.

— Wiesz... Gdy zobaczyłem show u James'a Cordena, które kręciliście w lutym... Byłem kurewsko zazdrosny. Nie tylko o ciebie. Ale też o to, że w końcu miałaś odwagę pokazać światu to, co masz w sobie najbardziej niesamowitego — zaczął nagle, siadając bokiem na leżaku, żeby być bliżej rudej. — Wydawało mi się, że zrobiłaś ogromny postęp w swojej psychice. Zazdrościłem ci tego.

Annie uniosła jedną brew.

— Czego dokładnie?

— Że wyszłaś ze swoim śpiewem do ludzi... 

Szarooka zacisnęła wargi, nie odpowiadając. Zrozumiała, do czego pije.

— Dlaczego nie korzystasz z mediów społecznościowych i nie zdementujesz tych wszystkich niesprawiedliwych, paskudnych plotek? Przecież nikt nie podstawiał za ciebie głosu na nagraniach, nie pokazałaś tam nawet połowy swoich możliwości wokalnych... 

— Dylan... — zaczęła, słysząc jak się nakręca.

— Ann, błagam cię, nie pozwól sobie na to. Przełam się, wejdź na tego cholernego instagrama i sprostuj to. Dobrze wiesz, że wystarczy jeden filmik, albo... 

— Pomyślę nad tym, okej? — spytała na odczepnego, żeby dał jej spokój.

— Chcę, żebyś serio do tego podeszła... 

— Dylan, przestań... 

— Potraktuj to jako ostatnie życzenie umierającego przyjaciela — rzucił, a Annie otworzyła usta z wrażenia. — Zrób to, Jackowsky.

— Ten szantaż emocjonalny jest bezczelny, McLee.

— Ja generalnie jestem bezczelny - poruszył brwiami cwaniacko. — Napisz do mnie, to pomogę ci to zorganizować. I tak nudzę się albo w szpitalu, albo w tym cholernym pałacu... I nie wywracaj tak oczami! To dopiero jest bezczelne... 

— Biorę przykład z ciebie.

— Lepiej tego nie rób — zaśmiał się dźwięcznie. — Zostajesz przy swoim nazwisku, bierzesz podwójne, czy tylko Styles'a?

— Nie dyskutowałam z nim na ten temat jeszcze — przyznała. — Chciałam podwójne... — wymamrotała powoli, wzdychając.

— Po tonie twojego głosu podejrzewam, że ta dyskusja skończy się małą wojną.

— Może tak być. Harry nie lubi kompromisów. Będzie chciał mieć swój podpis i tylko swój podpis w moim dowodzie osobistym — zaśmiała się.

— No tak, bo ty sama uwielbiasz kompromisy — sarknął Dylan, śmiejąc się otwarcie.

Siedzieli tak do piątej popołudniu, dopijając sok i rozmawiając cicho. W końcu Annie postanowiła zbierać się do apartamentu Harry'ego, dając sobie czas na spokojny dojazd. Wsunęła komórkę do kieszeni spodni, a w dłoń chwyciła dowód rejestracyjny i kluczyki od audi. Dylan odprowadził ją pod bramę i obserwował, jak odzbraja zamki samochodu i otwiera drzwi od strony kierowcy, żeby zdjąć z siebie bluzę i rzucić ją na siedzenie pasażera.

— Co na tylnym siedzeniu robi gumowa kość i posłanie w jednorożce? — spytał bystro Dylan, dostrzegając zza przedniej szyby pojazdu zaopatrzenie Tuckera na tylnych kanapach.

— Mamy psa — uświadomiła go Annie. — Szczeniaka, golden retriever.

Dylan się zaśmiał.

— Serio, ma klasę — pokręcił głową, nawiązując do Harry'ego, a potem podszedł do rudej, żeby przytulić ją na pożegnanie. — Wracaj ostrożnie, ruda. Dziękuję za dziś. Pamiętaj, o co cię prosiłem. A, i pozdrów Samuela ode mnie.

Annie skinęła głową, wsiadając do auta.

— Trzymam kciuki za jutro — dodał jeszcze. — Wiesz, gdzie mnie znaleźć, jakby co...  

— Jesteśmy w kontakcie, Dylan — posłała mu uśmiech na do widzenia i odpaliła silnik audi, modląc się, żeby dojechać na drugą stronę miasta w jednym kawałku. I, najlepiej, bez zarysowań na czarnym lakierze, który pokrywa karoserię samochodu Styles'a.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top