21
Annie obudził brzdęk kluczy, które wydawały charakterystyczny dźwięk, gdy przekręcało się nimi mechanizm ciężkich, drewnianych drzwi wejściowych. Zmrużyła oczy, nie rozumiejąc czterech rzeczy: gdzie jest, czemu jest jej tak niedobrze, czemu nie ma na sobie spodni i dlaczego, w ogóle, ktoś ją bezdusznie budzi?
Przekręciła się buntowniczo na drugi bok i zamknęła oczy, wtulając twarz w cieplutką kołdrę, którą nakryła się po same uszy, zwinięta w kulkę. Z zaświatów doszło jej uszy ciche popiskiwanie i dźwięk psich łapek, które odbijały się od paneli podłogowych.
— Ciii, Tucker, nie budź mamy — napomniał psa szeptem męski, zachrypnięty głos, który przedzierał się do jej zaspanej głowy jak przez mgłę. Szelest w korytarzu oznajmił jej, że Harry zsunął z siebie płaszcz i po chwili usłyszała jego ciche kroki stawiane na podłodze, a potem poczuła, jak materac łóżka z jednej strony ugina się pod jego ciężarem. Nieprzytomnie uchyliła powieki i napotkała obrazek Harry'ego w maleńkim koczku, wpatrującego się w nią wielkimi, zielonymi oczami.
— Co ty tu robisz...? — wychrypiała nieprzytomnie, przecierając oczy. Styles wpatrywał się w nią czułym i zatroskanym wzrokiem, a Tucker zaskomlał przy brzegu łóżka żałośnie, prosząc o pomoc we wskoczeniu na pościel, do której sam nie był w stanie jeszcze dosięgnąć.
I w tej chwili wydarzyło się kilka rzeczy na raz: budzik rudowłosej nastawiony na trzecią popołudniu rozdzwonił się głośno, Harry otworzył usta, żeby coś powiedzieć, a szczeniak zaszczekał cicho w tym samym momencie, w którym do Annie dotarł słodki zapach czegoś, co pachniało jak naleśniki, a na zapach czego jej żołądek odmówił jakiejkolwiek współpracy. Rudowłosa nabrała powietrza do płuc, próbując walczyć z mdłościami, ale wiedziała, że przegrała tę walkę.
Lokaty w ciszy obserwował, jak Annie robi się najpierw blada jak ściana, a potem zielona na twarzy. Wodził za nią wzrokiem, zbyt zaskoczony, żeby się ruszyć, gdy zerwała się z łóżka i pobiegła w stronę toalety na parterze. Dopiero po kilku sekundach otrząsnął się z szoku i wstał na nogi, powoli krocząc w stronę łazienki. Bez słowa sięgnął po ręcznik, który zmoczył w zlewie obok zimną wodą, a potem kucnął za plecami pochylającej się nad muszlą klozetową Annie. Gdy napad torsji wymiotnych u rudej się skończył, nieprzytomnie oparła czoło o chłodne kafelki na ścianie i ze skinieniem głowy przyjęła od bruneta ręcznik, żeby wytrzeć usta. Nie odezwała się słowem, nadal nie ufając swojemu żołądkowi.
— Annie... — wyszeptał cicho i troskliwie Harry, delikatnie głaszcząc ją po ramieniu i zdążył usłyszeć tylko ciche i słabe "idź sobie", gdy rudowłosą dopadł kolejny atak mdłości. Nie ruszył się z miejsca, ignorując jej słowa i wodził dłonią po jej plecach, cierpliwie czekając, aż poczuje się lepiej i przestanie wymiotować. Osiągnięcie takiego stanu rzeczy zajęło Annie dłuższą chwilę.
— Której części "idź sobie" nie zrozumiałeś, Harry? — wymamrotała słabo, choć uszczypliwie, opierając czoło o kafelki i chowając twarz w dłoniach.
— Każdej — odpowiedział jej cicho, mrucząc nisko. — Rozumiem, że naleśniki to był nietrafiony pomysł? — W jego głosie przedzierała się skrucha i troska, na którą Annie nie była przygotowana psychicznie.
Dlaczego ty musisz być taki kochany, Styles?
Pokiwała głową nieprzytomnie, zamykając oczy i uspokajając oddech.
— Idź sobie, Harry, kolejny raz tego nie powtórzę...
— Wyglądam, jakbym się gdzieś wybierał, Ana? — spytał bystro, pozwalając sobie założyć jej za ucho nieposłuszny kosmyk włosów, który opadł na jej czoło. Annie prychnęła cicho pod nosem, słysząc jego odpowiedź.
Uparty osioł.
— Chodź, Annie, spróbuj wstać powoli — wymamrotał prosząco, łapiąc ją w talii i pomagając jej podnieść się do pionu szybciej, niż zdążyła zarejestrować i zaprotestować. — Jest coś, co twój żołądek toleruje z samego rana? — spytał łagodnie, prowadząc ją z powrotem w stronę sypialni.
— Suchy makaron — wymamrotała niepocieszona i uniosła jedną brew, gdy Styles strzelił brwiami wymownie i spojrzał na nią z miną "chyba sobie ze mnie jaja robisz". — Poważnie. Suchy makaron. I gorzką herbatę.
— Nie możesz żyć przez cały pierwszy trymestr na suchym makaronie, Annie, litości — jęknął, wywracając oczami i niemym gestem prosząc, żeby wskoczyła z powrotem pod kołdrę. - Próbowałaś rosołu? — dopytywał, zmartwiony i wywrócił oczami na widok skomlącego Tuckera, którego podniósł ręką z podłogi i przekazał go w ramiona rudej, która ledwo zauważalnie uśmiechnęła się na widok sierściucha dreptającego w jej stronę. — Coś musisz jeść...
— Styles... — wymruczała ostrzegawczo, podnosząc na Harry'ego szare oczy i drapiąc Tuckera za uchem. Szczeniak wygodnie usadowił się na udach rudowłosej, przeciągając się leniwie.
— Nie warcz na mnie, martwię się — usprawiedliwił się nieco twardo, mierząc się szmaragdowymi tęczówkami z tymi szarymi.
— Zaczynasz się rządzić — zauważyła bystro rudowłosa, wytykając mu.
— Najwyraźniej muszę, żebyś o siebie dbała — odgryzł jej się, siląc się na brak ironii.
Annie wywróciła oczami teatralnie i zerknęła na ekran swojego telefonu, sprawdzając godzinę.
— Co ty tu robisz, Harry? I czemu śpię tutaj? — Ann zmarszczyła brwi, nie bardzo kojarząc jak znalazła się w sypialni rodziców w domu rodzinnym.
— Położyłem cię tutaj, bo miałaś w kieszeni płaszcza klucze. Nie chciałem tłuc się nad ranem po domu twojej babci, i to na ślepo — wymruczał cicho.
— Nie wolno ci dźwigać, Harry — warknęła do niego Annie, domyślając się, że przeniósł ją na rękach, gdy odpłynęła w samochodzie. — I nie prosiłam cię, żebyś...
— Ale chciałem. I nie umarłem, jak widać. — Lokaty wywrócił lekceważąco oczami, przerywając jej, a potem westchnął ciężko.
To było trudne. Ten dystans między nimi, który - mimo tego, że oboje w głębi serc pragnęli po prostu rzucić się sobie w ramiona, jak gdyby nic się nie wydarzyło, pragnąc swojej bliskości - był dokuczliwy i na tyle drapiący, że oboje nie wiedzieli, jak mają dobierać słowa tak, żeby politycznie pokierować komunikatem i rozmową. Usta mówiły zupełnie inne rzeczy ,niż te, które podpowiadały im serca. Mówili sobie to, co wypadało, a nie to, co chcieli powiedzieć.
— Od kiedy aż tak bardzo męczą cię wymioty...? Rozmawiałaś z Lukiem na ten temat...? — zaczął miękko raz jeszcze, odsłaniając nieco swoją troskę.
- Od kilku dni - Annie skrzywiła się nieznacznie. - Wszystko co pachnie cukrem jest nie do przyjęcia... A z Lukiem będę się zdzwaniać na dniach - wymruczała wymijająco, na co brunet westchnął ciężko raz jeszcze.
— Annie...
— Harry, ja naprawdę staram się dbać o siebie, ale to trudne — przerwała mu, siląc się na bardziej miękki ton głosu. Jej uszy dobiegło kolejne ciężkie westchnienie Stylesa, który spoglądał na nią spod rzęs badawczo. — Ciężko jest przygotować się na to, że twoje ciało przestaje z tobą współpracować, wiesz? — Przez ironię w jej głosie przebiła się nutka żalu. — Harry, mnie cofa nawet na sam zapach kawy... Kawy, rozumiesz? — Rozżalonym głosikiem nakreśliła mu skalę problemu.
Lokaty spojrzał na nią z rozczuleniem i ze współczuciem na twarzy.
Jego małe, kochane biedactwo...
— Jejku, Ana, myszko... — wymruczał i poczuł, jak przerasta go tęsknota, która kumulowała się w nim w ciągu ostatnich dni. Zadziałał impulsywnie: podniósł się nieco i jednym ruchem przysunął się do rudowłosej tak, żeby objąć i ją, i Tuckera, którego Annie zawinęła w koc i ściskała w ramionach. Przez chwilę myślał, że zarobi za to w twarz, jednak nic takiego się nie wydarzyło. Czuł, jak początkowo Annie napięła mięśnie, zdziwiona jego ruchem, ale im dłużej - a sekundy wydawały mu się być wiecznością - trzymał ją w uścisku, tym bardziej czuł, jak Ana rozluźnia się i oddycha głębiej i spokojniej. Wziął głęboki oddech i przybliżył się do niej jeszcze mocniej, pozwalając sobie nieśmiało wargami musnąć czule jej skroń.
— Nie zachowujesz się, jakbyś miał dać mi czas, Harry... — wymamrotała nieco niepewnie Annie, szepcząc ledwo słyszalnie.
— Kochanie — wymamrotał cichym, niskim głosem tuż nad jej uchem — nie rób tego, proszę...
— Nie rób czego? — Cichy głos Annie sprawił, że nawet Tucker obrócił się tak, aby - nadal zaplątany w koc - móc widzieć jej szare oczy.
— Nie walcz ze mną dla samego honoru. Nie walcz ze mną na przekór samej sobie, Ann... — poprosił ją szeptem. — Nie broń się przede mną tylko po to, żeby udowodnić sobie i światu, że potrafisz się przede mną bronić, chociaż mnie potrzebujesz, skarbie...
Annie zacisnęła wargi w wąską linię, słysząc jego słowa.
Trafił w sedno.
— Czas to pojęcie względne, Ana. To ty ustalasz granice, maleńka. Ale nie bój się wziąć mnie tyle, ile potrzebujesz i tyle, ile chcesz. Nie odcinaj się tylko po to, żeby torturować samą siebie i udowadniać sobie, że jesteś silna. Jesteś silna, kochanie. Nie musisz uciekać, żeby mi to pokazać — wymamrotał cichutko w jej włosy, składając smutnego całusa na czubku jej głowy, gdy mimowolnie wtuliła się ufnie w jego ramiona. — Im dłużej tak będziesz ze mną walczyć, tym więcej nerwów i niepotrzebnych emocji na siebie bierzesz, Annie... Wiesz, że to niepotrzebne... I nie sprzyja ani Tobie, ani mnie, a na pewno nie sprzyja waszemu zdrowiu... — Cicha chrypa Stylesa rozbrzmiała w powietrzu, a Tucker w ramionach Annie zawierzgał łapkami buntowniczo, stwierdzając, że znudziły mu się przytulanki. Rudowłosa wypuściła szczeniaka z uścisku, nadal nie komentując słów Harry'ego. Nie odsunęła się od niego, mimo wszystko.
To źle, że tak cholernie za nim tęskniła?
Annie złapała się na tym, że przymknęła oczy, gdy Harry po raz kolejny złożył czuły pocałunek na jej czole, rozkoszując się tym gestem bruneta.
— Daj mi się tobą zaopiekować, Annie... Na ten moment to będzie ten punkt w czasie, od którego powinniśmy zacząć... — wymamrotał jej do ucha i dłonią przesunął po plecach szarookiej. — W porządku? — spytał miękko, obejmując ją nieco ciaśniej. Annie, w jego uścisku, pokiwała twierdząco głową po chwili wahania. — Dasz się zanieść do domu obok?
— Mam nogi, Hazz — odpowiedź rudowłosej nie była mocno uszczypliwa, ale nie patrząc na twarz Annie, Harry i tak wiedział, że właśnie wywróciła ironicznie oczami.
— A czujesz się na tyle stabilnie, żeby na nich ustać?
— Bardziej bałabym się o to, że będę wymiotować do ogródka przy płocie, a nie o moją równowagę...
— Naturalny nawóz? — Harry nie mógł się powstrzymać przed cichym prychnięciem śmiechem pod nosem i podniósł nieco głowę, żeby, podobnie jak Annie wlepić oczy w Tuckera, który właśnie na drugiej połowie łóżka próbował złapać własny ogon, potykając się w pościeli o własne łapy.
— Po kim ten pies jest taką ciapą? — spytała w końcu Annie, na głos wypowiadając również myśli Stylesa. — Nie było mniej wybrakowanych egzemplarzy? — parsknęła ruda, celowo dobierając słowa w ten sposób.
— Eeej — oburzył się lokaty, podnosząc nieco ton głosu. — Nie jestem wybrakowany. Jestem uroczy.
— No cóż, to twoja interpretacja — strzeliła oczami wymownie i zagarnęła ponownie w swoje ramiona szczeniaka, gdy ten podszedł do niej, popiskując radośnie i machając ogonem.
— Chyba czujesz się już lepiej, co? — Styles pokiwał głową z niedowierzaniem.
— Odrobinę — przyznała.
— To świetnie. W takim razie ogarniamy się, Annie, a potem porywam cię na obiad przed próbą. Odstawię cię do szkoły o piątej — zarządził miękko, a potem dodał delikatnym tonem, widząc jej niepewną minę. — Makaron jest przewidziany w menu, maleńka.
Annie nadal posyłała mu niepewne spojrzenie spod rzęs.
— I obiecuję, że nie odprowadzę cię pod same drzwi auli i, że nie zrobię skandalu — dodał jeszcze niewinnie.
— No raczej, że nie zrobisz skandalu — prychnęła Annie, wyplątując się z jego ramion i powoli wstając na nogi.
— Chociaż mógłbym...
— Nie wychodzisz z audi, Styles, bo krwiożercze nastolatki zjedzą mnie żywcem, jeśli zobaczą cię przed koncertem...
— Nie pozwoliłbym im na to. — Strzelił oczami uroczo i wyszczerzył się do rudej, pokazując jej rządek białych zębów. Oparł się plecami o zagłówek łóżka i obserwował z uśmiechem błąkającym się na ustach, jak Annie wsuwa na siebie spodnie i skarpetki.
— Muszę skoczyć do babci, żeby wziąć prysznic. Poczekacie tutaj? — spytała Harry'ego cicho rudowłosa, podnosząc na niego szare oczy.
— Wspominałaś, że będziesz przenosić swoje rzeczy tutaj — zauważył bystro lokaty, wymownie rozglądając się po pomieszczeniu. Odpowiedziało mu tylko ciężkie westchnięcie Annie. — Oj, Ana... — mruknął i podniósł się na nogi, żeby do niej podejść i objąć ją nieśmiało. — Zrobimy to dzisiaj wieczorem, co? — zaproponował miękko, wiedząc, jakie jest to dla niej trudne. — Pomogę ci...
Annie wyglądała, jakby walczyła sama ze sobą. Była rozdarta pomiędzy tym, czego chciała, a tym, czego - według niej - powinna chcieć.
— Dam sobie radę...
— Masz bana na dźwiganie czegokolwiek, co aktualnie przerasta wagę Tuckera. Nie dasz sobie sama rady. — Cicha chrypa dotarła do jej uszu. — Zaopiekowanie się tobą obejmuje w pakiecie również rolę tragarza, Ann.
— Zapomniałam już, jaki jesteś upierdliwy... — mruknęła cicho Annie, godząc się na jego warunki.
— Chyba chciałaś powiedzieć "słodki".
— Jak burak cukrowy.
— To jest tekst Gemmy i tylko ona może nim rzucać sarkastycznie bez konsekwencji! — oburzył się w żartach. — Chodź, mała, poczekamy na ciebie z Tuckiem przy samochodzie — zarządził i gwizdnął cicho na szczeniaka, który zaszczekał radośnie na skraju łóżka, bojąc się z niego zeskoczyć. Harry zachichotał na widok tego, jak Tucker przebierał łapkami niecierpliwie, nie mając odwagi samodzielnie dostać się na ziemię. — Ciekawe, czy jak postawimy go na jednym schodku, to też nie zeskoczy na ziemię? — spytał rozbawiony rudą, konspiracyjnym tonem głosu. — To jest rozwiązanie, które da nam minutę spokoju na przyszłość.
— Jesteś wyrodnym ojcem, Styles — zaśmiała się Annie i chwyciła szczeniaka w ramiona. — Przestań się nabijać i chodź.
Nie powiem, że jestem zadowolona z tego, jak wyszła ta część. Trzymam się planu, ale odczucia mam średnie.
Jak się sypie, to się sypie wszystko, no nie? Dziękuję, że pamiętacie, i, że jesteście 💚 Dajcie mi czas, z grubsza składam się już w całość.
Pamiętam o Was, co by się nie działo 💕
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top